sobota, 6 lutego 2010

Bez poavatarowej depresji




Autor: Krzysztof Kleszcz

AVATAR, reż.James Cameron, 2009


Że bajka? Że kiepskie dialogi? Że banalne ekologiczne przesłanie? Na pewno "Avatar" rozpoczyna historię kina od nowa, tak jak, powiedzmy, płyta Dire Straits "Brothers In Arms" rozpoczęła historię muzyki rockowej nowym standartem - płytą CD. Dziś w moim garażu leży setka kaset magnetofonowych, czy podobny los czeka kiedyś filmy "przed-Avatarowe"? U mnie efekty trójwymiarowe wywołały zachwyt (wcześniej widziałem tylko żółwie z Galapagos w "Imaxie").
Bardzo spodobał mi się pomysł podwójnego życia (sen w kapsule przenosi do innego świata) i tęsknota bohatera za tym wcieleniem. No i Sigourney Weaver przywołująca sagę "Obcego"! (Ile to lat, kiedy straszyło mnie w kinie "decydujące starcie", Bishop gdzie jesteś?)
Uwierzyłem w miłość bohaterów, taką miłość, która wszystko tłumaczy. Ujęła mnie idea latających potworów, które będą cię chciały zabić, ale jeśli się obronisz, będą ci wiernie służyć do końca.

Współczuję recenzentom, dla których obraz trąci grafomanią. To przecież kino dla masowego widza. Kino, które musi posługiwać się pewnymi schematami. Niech leczy się ten, kto zespołowi Red Hot Chili Peppers wysunie zarzut melodyjnych refrenów!
Ja sobie świat niebieskich Na'vi księżyca Pandora "bez piwa light i niebieskich dżinsów" porównałem do poezji. A potem cieszyłem się, że buldożery jej nie rozjadą.

Po filmie zapada się w coś w rodzaju post-avatar-depression. Jeśli nie ma się własnej kapsuły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz