środa, 31 sierpnia 2011

Zły jak ja



Autor: Krzysztof Kleszcz


WKRÓTCE NOWA PŁYTA TOMA WAITSA

Jest kimś niezwykłym. Umie wyć jak wilk do księżyca, by potem oczarować. Wspominam mój niezwykły pierwszy kontakt z Waitsem - z piosenką "Cemetary Polka" - miałem czterdzieści stopni gorączki i słuchałem Trójki. Nie byłem pewny, czy mój rozgrzany łeb nie zakłóca odbioru. Bo to nie była "normalna radiowa piosenka"...

W moim prywatnym rankingu ulubionych artystów ma miejsce w pierwszej piątce. Czy możliwe, że 62-letni Tom Waits czymś jeszcze zaskoczy? Wszak ostatnia studyjna płyta "Real Gone" ukazała się 7 lat temu (były później albumy z "piosenkami sierocymi" -"Orphans..." i koncertowy "Glitter and Doom").
Porzucam strach, że eksperymenty Waitsa będą ciężkostrawne. Bo jeśli tylko będzie coś z ducha: "Bone Machine", "Rain Dogs", "Frank's Wild Years", "Swordfishtrombones" czy "Mule Variations" - kupuję natychmiast... I coś w stylu "Big In Japan" z "Mule Variations" słychać w singlu. Na płycie, której premierę wyznaczono na 25 października ma być m.in.: ballada "Last Louf", i zaśpiewane falsetem "Talking At The Same Time", elementy bluesa, gospel...
Piosenki jak dobry bokser - wychudzone i nikczemne, ale mocno bijące sierpowym. Tu można posłuchać singla:







Tom Waits - Bad As Me by antirecords

wtorek, 30 sierpnia 2011

Diler wcisnął mi poezjak



Autor: Krzysztof Kleszcz

PIOTR BUKARTYK - "Z czwartku na piątek", 2010


Wakacje się skończyły, a wakacyjnym hitem 2011 był dla mnie numer 9 z płyty Piotra Bukartyka. Przebojowa melodia, dowcipny tekst. "Kobiety jak te kwiaty, kto żonaty ten wie / powąchać - tak, dotykać - nie / minęła pora godowa, teraz tylko boli głowa"... Wystarczy raz posłuchać i wiadomo, że to, co autor robił sobie grzecznie za dwadzieścia dziewiąta w audycji Wojciecha Manna w radiowej "Trójce" - teraz będzie robił także w najlepszym czasie antenowym. Piosenkę spopularyzował Zamachowski, ale wypada docenić właśnie robotę autorską. To niełatwe: na żywo, mikrofon, gitara, a tekst "na wczoraj"...
Bukartyk nie ma jakiegoś wybitnego głosu (skojarzenie: Jaryczewski z Oddziału Zamkniętego). W każdym piątkowym programie kryguje się, przeprasza, że żyje. Wdzięcznie zapewnia, że to słabe, że sfałszowane itd. Piękne są te jego zawołania: "solo", "prosz...", pogwizdywania, parodiowanie amerykańskich songwriterów np. "listky"...
Od dawna, gdy jechałem do pracy, w piątkowe poranki, nadstawiałem ucha, by wyłowić jego niezwykłe skojarzenia... To, spokojnie, poziom najlepszych tekstów Wojciecha Młynarskiego. Przede wszystkim: jest tu perfekcja niebanalnego rymu: np. "świat nie chce tradycji / i gardzi tradycją / i ludzie z pozycją / też mają za nic ją"... Albo takie cudo: "Zwyczajnie chciałem kupić prozak / a diler wcisnął mi poezjak"... Bardzo dobrze się słucha tych piosenek z płyty. A zaczyna się ona z pozycji człowieka zdołowanego, zmęczonego, rozczarowanego rzeczywistością. Niewesoło, bo ta kariera w Warszawce okazała się przysypianiem na zmywaku. Dopiero numer trzeci jest taki "hej-do-przodu"- z cokolwiek dwuznacznym: "Jaka piękna jest ojczyzna nasza z lotu ptaka / aż chce się płakać." No i pojawiają się piosenki, w których główną rolę przejmuje humor. W kategorii "piosenka satyryczna" mistrzostwem świata są: zaśpiewane wysokim głosem: "Świat nie chce tradycji" oraz reagge z prześmiewczym tekstem o aktualnym poziomie sztuki filmowej: "stereofoniczny i panoramiczny / ...tragiczny".
Prosta bluesowa piosenka z tekstem o przygodzie niedoszłego "premiera z Krakowa" w samolocie - to znów tekstowa perełka: "po to twój z kapciami worek / ma naszyty muchomorek / byś kierował się z tym workiem / do wieszaczka z muchomorkiem". Z rzeczy bardzo dobrych są jeszcze: egzystencjonalne "Pryszcz na nosie", autobiograficzne "Inne kraje" oraz "Luz i zapał", dedykowany synowi, niezdrowo nabuzowany ironią.
Tyle i aż tyle. Słuchasz polskiego nagrania w radio, myślisz.: "I można, inteligentnie? Można! Język polski jest stworzony do piosenek!"




sobota, 27 sierpnia 2011

Recykling





Poetycki recykling.



Piksel

Zaraz też ujrzałem wyraźnie każdy piksel,
skalistą wysepkę na środku plazmy, latarnię
i latarnika, ekran kontrolny. Daremnie badałem
dno, o które i tak uderzył bezimienny nurek,

poszukiwacz kryształków. Kiedy na moich
oczach zmuszano skazańców, żeby przed egzekucją
płacili za nabój, w brzuchu architekta

rozszerzała się próżnia. A jeśli okazywało się,
że to niewypał, czy umarzano im dług?
Źle wymierzona kula minęła głowę, słońce
wzeszło na drugiej półkuli. Powieki opadły

jak bezpiecznik w P-64. Tak samo brzmiały;
budzik i przekleństwo w ustach jąkały:
pi, pi, pi-erdolić wszystko! Zarepetować?

(p)

czwartek, 25 sierpnia 2011

Fiszki na drzwiach lodówki (3)

W sierpniu mija trzecia rocznica tragicznej śmierci łódzkiego poety, mojego znajomego z Koła Młodych przy łódzkim oddziale SPP, Marciusza Moronia. Marciusz urodził się w 1969 roku i długo sądził, iż jest najstarszym wśród nas „młodym poetą”. Pamiętam, jak bardzo się ucieszył, kiedy dowiedział się, że jednak nie. Mieliśmy ze sobą dobry kontakt, choć z racji naszej zaledwie dwuletniej znajomości, nigdy nie poznaliśmy się naprawdę blisko. Z tego też powodu, prawdopodobnie nie jestem najwłaściwszą osobą, która powinna go dziś wspominać – Przemek, Agnieszka, Rafał i Michał znali Marciusza o wiele dłużej i lepiej ode mnie, ale mimo tego i w moim życiu zdążył zaznaczyć swoją obecność. Najpierw przysłał mi mailowo projekt swojej książki „Pali zalewa burzy”, która ostatecznie dzięki staraniom Przemka Owczarka ukazała się już po jego śmierci w Bibliotece ”Arterii”. Spodobała mi się od razu, zaskakiwała zupełnie odmienną formą niż wcześniejszy debiut. Pamiętam promocję „Krutkich serii” w łódzkim klubie „Jazzga”, wspólną wigilię poetycką w POS-ie, udział w audycji Joanny Sikorzanki w Radio Łódź i naszą „rywalizację” w TJW „Stachura pozostałym” w Zgierzu. Rozmowę, kiedy nad ranem po Bieriezinie w 2007 roku, podwoziliśmy go z Kleszczem moim autem z Polesia na Widzew. Ostatni raz widzieliśmy się przy okazji rozstrzygnięcia III edycji konkursu im. W. Sułkowskiego w czerwcu 2008 roku, podczas którego Marciusz zagrał akustyczny koncert. Jako jeden z laureatów, pod koniec „finałowej gali” nie byłem już w tak doskonałej kondycji jak na początku imprezy, ale trochę rozmawialiśmy. Kojarzę, że Marciusz był lekko przygnębiony słabą frekwencją na swoim występie (ze mną uczestniczyło w nim bodajże jeszcze kilka osób). Powiedziałem mu wtedy, żeby się nie przejmował, że nie pamiętam, aby na jakimkolwiek koncercie towarzyszącym imprezom poetyckim w Łodzi, nie dało się policzyć ludzi na palcach. Nazajutrz miałem wyrzuty sumienia, bo nie pogadaliśmy dłużej i trochę bardziej z sensem. Przyrzekłem sobie, że wkrótce to nadrobię. Nie złożyło się.



(p)

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Wkrótce nowy numer "Arterii"!




Biali, czerwoni i czarni nadal tu są. Niedawno przyszli różowi i zieloni. Coraz więcej słychać o łaciatych, burych i zamglonych. Więzy krwi przestały być tak ważne. Istotne są znaki, wokół których rodzą się nowe plemiona. Płonie południe, topnieje północ, smutni żołnierze strzelają do duchów widzianych wczoraj gdzieś w Ghazni lub w Drawsku. Partie zwierają szyki, lecz są w nich chorzy na zaparcia. Powstają areny dla zwycięskich barw, plotą się nowe wzory beretów na kształt dzwonów i tabernakulum, na paradach tęcza unosi się ze spodni, z których ktoś wypruł pośladki. Ponoć zmarli mają dużo do powiedzenia, chociaż płynie w nich tylko powietrze, a nowa fratria pajaców wie o nas więcej, niż zdołaliśmy ukryć w metrykach i rodowodach. Rozprzestrzeniają się klany rzeczy i miejsc, przepływają nam przez ręce, toną w oczach. Wieczorami śpiewamy nie swoje piosenki ułożone w dniu, który dopiero nadejdzie.
Rozmawiamy o tym w wywiadach, które przyjęły postać NARAD. Nad poezja i prozą wznoszą się TOTEMY z tekstów. Eseje, reportaże i felietony zapisaliśmy w MITACH o strukturze kodowanej przez codzienność i transgresję. Przekład można odczytać w nadesłanych WAMPUMACH, a galerię wypełniły TATUAŻE. Schwytanych w recenzjach poddaliśmy próbie przy PALU MĘCZARNI i niebawem okaże się, kto jest masochistą. Jak mamy w zwyczaju, są rytuały: myszkujący NÓŻ W PŁYCIE, buszujące po scenach teatrów MASECZKI, krążące po przecinających się trajektoriach CO DO JOTY i najeżony irokezem (A) TAK NA MARGINESIE. Rozpoczynamy też całkiem nowy rytuał: JESZCZE ZDARZAJĄ SIĘ WIERSZE, którego kapłanem jest Robert Rutkowski. Do plemienia debiutantów wstępuje w numerze JUSTYNA KRAWIEC ze swoją pierwszą książką o hiperborejskim tytule CHŁÓD. Zatem, ze szronem na ustach, otwieramy ten upalny lipcowy numer. Howgh!


Redakcja „Arterii”

W numerze: Marcin Badura, Karol Maliszewski, Maciej Melecki, Krzysztof „Hasacz” Walczak, Maciej Woźniak, Jakub Jakobiszyn, Magdalena Nowicka, Cezary Grzesiuk, Jacek Burski, Ismail Bala, Sherman Alexie, Lucia Kramárová, Dominik Želinský, Monika Kocot, Tomasz Pietrzak, Paulina Sałasińska, Marta Kapelińska, Borys Martela, Piotr Bielski, Szymon Domagała-Jakuć, Ela Dul, Paweł Kwiatkowski, Piotr Gajda, Fonovel, Przemysław Owczarek, Joanna Rozwandowicz, Tomasz Stołecki, Tomasz Pohl, Katarzyna Godlewska, Izabela Kawczyńska, Teresa Radziewicz, Joanna Lewandowska, Daniel Madej, Tomasz Sawczuk, Justyna Banaszczyk, Paulina Ilska, Robert Rutkowski, Jerzy Jarniewicz, Zdzisław Jaskuła, Rafał Różewicz, Tomasz Dalasiński, Olgierd Dziechciarz, Katarzyna Knapik-Gawin, Anna Czubrowska, Krzysztof Kleszcz, Andrzej Strąk.

Zapraszam do lektury wywiadów, które przeprowadziłem z Elą Dul (o jej wspólnym z Januszem Jeżyńskim projekcie muzycznym wariacje.pl) oraz z zespołem Fonovel (jak również do przeczytania recenzji ich debiutanckich płyt) i naszych stałych rubryk, które prowadzimy w piśmie – Noża w płycie oraz A (tak na marginesie) Krzysztof Kleszcza.

Promocja lipcowych, spóźnionych „Arterii” 10 (1/2011) „nowe plemiona” odbędzie się najprawdopodobniej we wrześniu. Dystrybucja najnowszego numeru pisma, tak jak dotychczas, będzie przeprowadzana przez sieć Empik oraz bezpośrednio poprzez stronę internetową czasopisma. Jak to już poprzednio bywało, promocja „Arterii” połączona zostanie z prezentacją dołączonej do kwartalnika książki Justyny Krawiec „Chłód” (nagroda główna w XVI OKP im. Jacka Bieriezina).

(p)

niedziela, 21 sierpnia 2011

Dynastia




Zespół Danzig po kilku latach przerwy nagrał nowy album ”Dethred Sabaoth” i powrócił na scenę w doskonałej formie artystycznej, tak jakby ćwiczenia fizyczne, kilogramy przerzuconych hantli i sterty zażytych anabolików, nie wpływały wcale na twórczą potencję muzyków a wyłącznie na ich masę mięśniową. I o to chodzi koledzy kulturyści! Dziś Glenn Danzig (absolutny pan i władca grupy i jednocześnie jej wokalista) jest jak ten spotkany przeze mnie na dworcu w Krakowie, rumiany chłop, którego rodzina obwiozła po Wawelu, ale on zapamiętał z tej wycieczki tylko to, że po drodze zjadł w jakimś barze golonki, do której wypił dwie setki wódki i dwa kuflowe piwa. Stąd, w spoczywającym na potężnym karku łbie nadal nieźle mu paruje.

I nie jest to para w gwizdek, a raczej akt „szatańskiej inhalacji”, jak gdybyśmy stali w przeciągu naprzeciw otwartych na oścież wrót piekła. Na szczęście Danzig już pod koniec lat 90. przestał potrząsać łańcuchami i całkowicie zrezygnował z wszelkich industrialnych eksperymentów. Powrócił do tradycyjnych gitarowych brzmień, skłaniając się w stronę krwistego grania, co potwierdza teorię, że wcale nie musiał podpisać cyrografu z diabłem własną krwią, żeby dowiedzieć się, kto był jego ojcem. A to przecież tajemnica poliszynela, wiadomo, że był nim… Jim Morrison!

Bycie „takim” bękartem zobowiązuje nawet wówczas, jeśli to jedynie wymysł mojej chorej wyobraźni. Co w tym najlepsze - skutkuje niezwykle szlachetnym hard rockiem, w którym słychać w „Hammer Of The Gods” nawiązania do Black Sabbath czy do The Cult w „Ju Ju Bone”.Trzydziestoletnie wzmacniacze i odpowiednie geny, to słychać i czuć. Na nowej płycie organiczny, rockowy głos Glenna ma ów „pijacki tembr”, który przytrafiał się Morrisonowi na licznych bootlegach z nagraniami, na których Król Jaszczur był nawalony jak stodoła. Każdy, kto zmierza w stronę jądra ciemności (gdzie czeka na niego pułkownik Kurtz) nie zawiedzie się w trakcie tego muzycznego tripu chłonąc ponury, bluesowy „Pyre Of Souls: Seasons Of Pain”, melancholijny „On A Wicked Night”, albo przebojowy „Deth Red Moon”.

Wraz z rozpędzonym „Night Star Hel” będziemy mogli podróżować jak swobodni jeźdźcy, aniołowie piekieł, którzy w barze przy autostradzie zamówią breakfast i pogrążą się w lekturze Dantego. Zgadnijcie, którą część „Boskiej komedii” przeczytają? To jednak wraca jak obsesja – weźmy taki „Rebel Spirits” albo „Black Candy” – hipotetycznie, podobne melodie mógłby wtedy, w 1971 roku w Paryżu, w wannie napełnionej ciepłą wodą nucić umierający Jim! A gdyby nigdy nie umarł lub nieoczekiwanie zmartwychwstał, zmęczonym głosem zaśpiewałby „Left Hand Rise Above”. I przysięgam, nie wiem czy udałoby mu się zrobić to lepiej, niż frontmanowi Danzig.

Na okładce książki „Nikt nie wyjdzie stąd żywy” Hopkinsa i Sugermana zawierającej historię życia i śmierci legendarnego wokalisty The Doors, znajduje się krótki blurb umieszczony tam przez wydawcę. Wystarczy w nim zamienić słowa „Jim Morrison” na „Glenn Danzig” i mamy streszczenie następnej opowieści o kolejnym szamanie rock’n’rolla: „Oto Glenn Danzig – pieśniarz, filozof, poeta, skazaniec, charyzmatyczny i nawiedzony uczeń ciemności, który odrzucał władzę w jakiejkolwiek postaci. Odkrywca badający „…granice rzeczywistości, po to by sprawdzić, co się stanie…”.

Danzig, „Dethred Sabaoth”, AMF


Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

sobota, 20 sierpnia 2011

Most łączący wiele dróg




Płyta Franki De Mille „Bridge The Roads” dotarła do redaktora naczelnego portalu prosto z Londynu, zaopatrzona w przemiłą adnotację sporządzoną ręką samej wokalistki. Subtelna szata graficzna płyty, dobre o niej wieści płynące z rozmaitych stacji radiowych nie tylko w Polsce plus powyższy gest, wprawiły cały skład redakcyjny w odświętny nastrój. Wiadomo, atmosfera rzecz ulotna, na szczęście nie w tym konkretnym przypadku. Od początku do końca jest stylowo i eterycznie. Muzyka z „Bridge The Roads” niepodzielnie panuje nad otoczeniem ewentualnego słuchacza. Tajemnica tak efektywnego oddziaływania na otoczenie kryje się w prostym przepisie na piosenkę autorską. Cztery kąty osobistych, wysublimowanych przeżyć, piecyk piąty, w którym bucha gorący powiew lirycznego, autorskiego wykonania.

Całkiem jak w chałupie z grubych bali u podnóża ośnieżonych gór: śpiewająca dziewczyna, gitara, trzaskające drzewo w kominku, w kieliszku czerwone wino dla niej, szklaneczka whisky dla niego. W takiej chałupie z pewnością pełno jest komódek i szafek a w każdej z nich po kilka szufladek. Gdybyśmy koniecznie musieli zaszufladkować muzykę Franki De Mille musielibyśmy ją włożyć do przepastnej szuflady z napisem „folk-rock” lub „rock akustyczny”, a i tak dręczyłby nas dyskomfort psychiczny, że w naszym domu coś leży nie na swoim miejscu. Bo ta muzyka to coś „pomiędzy”, spośród którego wyziera artystka wrażliwa, tkwiąca mocno w starej tradycji stosunkowo oszczędnie zaaranżowanych, chwytających za serce pieśni wykonywanych w klubach dawnego Paryża i przedwojennego Berlina, w przybytkach swingu, nacechowanych sznytem niewątpliwego indywidualizmu.

Przyjrzyjmy się piosence „Come On”, która paradoksalnie, pomimo absolutnej melancholii panującej niepodzielnie na „Bridge The Roads”, charakteryzuje się czymś zgoła odmiennym: żywym swingiem z oszczędnym akompaniamentem elektrycznej gitary w stylu Chrisa Isaaka. Błogi nastrój ma także kolejna kompozycja „Fallen”, w której oprócz wokalistki swój popis dają towarzyszący jej instrumentaliści – Chris Stone na skrzypcach i nasza (wszechobecna na płycie) rodaczka, Dorota Gralewska na wiolonczeli. Oba te utwory to jednak dopiero przystawka przed prawdziwą duchową ucztą. Osobiście na „most łączący drogi” tak naprawdę napotykam dopiero w rewelacyjnym „Solo”, rozdzierającej balladzie traktującej o samotności: „Nie chcę czuć się jak solistka / wolę w ogóle już nie czuć nic”. Rzewne dźwięki wiolonczeli, barokowy gitarowy podkład i głos Franki De Mille brzmiący w sposób, jakby ta potrafiła poprzez jego swoistą mutację przejąć cały egzystencjalny ból od swojej dużo starszej i bardziej doświadczonej przez życie koleżanki – Patti Smith.

„Gare du Nord” to prawdziwy majstersztyk, najwyższa klasa aranżacyjnego kunsztu i muzycznego rzemiosła. Wystarczy wsłuchać się w tekst o bolesnej rozłące z ukochaną siostrą, w cudowne współbrzmienie instrumentów smyczkowych i akordeonu, którym towarzyszy dramatyczna, francusko-jezyczna wstawka wokalna. Każdy fan lekko „progresywnego”, emocjonalnego podejścia do grania znajdzie tu dla siebie to, co głęboko go zachwyci. Mocno akustyczny „Birds” ma coś z klimatu piosenek Suzanne Vega z okresu „Solitude Standing”. Pełen ekshibicjonizmu opowiada o chorobie ojca Franki i jego fizycznym odejściu. W tej kompozycji mogą zachwycać partie mandoliny i lutni arabskiej w wykonaniu Paula Tkachenko, który dał się wcześniej poznać od jak najlepszej strony jako akordeonista w „Gare du Nord”.

W „You’ll Never Know” na chwilę powracamy do krainy łagodności, a naszemu powrotowi towarzyszą lekko alt-countrowe i post-folkowe dźwięki. Jak wspomniałem, na krótko, ponieważ w „So Long” będziemy mieć do czynienia z niemal psychodeliczną muzyką, która raczej nie przyprawi nas o błogostan. Tutaj z kolei, za psychodeliczne tło odpowiadają dźwięki skrzypiec tym razem w wykonaniu Deborah Gruman, a czujne ucho słuchacza może wychwycić interpretacyjne i wokalne podobieństwa do poczynań Patti Smith i Bjork. „Oh My”, cudowna ballada z romantyczną partią pianina to rzecz, która spokojnie mogłaby znaleźć się na „White Chalk” PJ Harvey, a tytułowe „Bridge the Roads”, jako jeden z bardziej akustycznych kawałków, na dowolnym albumie Smashing Pumpkins.

Prawdziwą codą „Bridge The Roads” jest powracający „Gare du Nord”, tym razem w wersji unplugged, z jeszcze bardziej wysuniętą na plan pierwszy wiolonczelą. Pozwala nam zatrzymać ów melancholijny klimat towarzyszący debiutowi Franki De Mille i utrwala w nas wiedzę, że tylko to, co smutne i przemijające może być prawdziwie poruszające i piękne. Jak mawiał o tym pewien współczesny poeta, optymizm drodzy Państwo, powinien panować wyłącznie na policji, w bankach i w urzędach – w naszym życiu wewnętrznym niech dominują konstruktywne emocje związane z pozytywnym przeżywaniem.

PS: Nie można przecenić wkładu pozostałych muzyków biorących współudział w nagraniu płyty: Christian Fonatana (acoustic guitar, slide guitar, piano and keyboard, bass, bongos), Steve Morrison (acoustic gitar), Ragnhild Loden (piano, flute), Cyriel Diels (double bass, bass), Mannie Mazzeo (drums).

Franka De Mille „Bridge The Roads” (wydanie własne)

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

piątek, 19 sierpnia 2011

Dobre wieści

Dobra wiadomość napłynęła ze źródeł informacyjnych mojej ulubionej stacji – TVP Kultura. Po długim okresie stagnacji spowodowanej brakiem sukcesu komercyjnego i ingerencją kolejnych ekip politycznych grzebiących swoimi brudnymi łapami w czymś, co górnolotnie definiuje się jako „misję publiczną” (czytaj: my ci powiemy, na którą partię masz zagłosować!). Już od jesieni do ramówki mają szansę powrócić nowo wyprodukowane programy, także te emitowane „na żywo” (z braku odpowiednich pieniędzy przez długi czas telewizja korzystała wyłącznie ze swoich archiwaliów). Redakcja TVP Kultura ponownie wciąga do współpracy artystów z różnych dziedzin, co było kiedyś jej specjalnością. Być może w nowej scenografii (oby nie z nowymi prowadzącymi) wrócą programy „na żywo”, których gospodarzami byli Maxa Cegielski i Jerzy Sosnowski (choć podobno trwają castingi na nowych prowadzących). Tak jak dotychczas, wydarzenia kulturalne tygodnia wraz z zaproszonymi gośćmi będzie podsumowywał Bartek Chaciński. Rewelacyjnie brzmi zapowiedź codziennej (od poniedziałku do piątku o godzinie 19.00) emisji rockowych koncertów. Już na wrzesień zapowiedziano m.in. koncerty Coldplay, The Doors, Bjork i grupy Queen. Z kolei każdy wtorek TVP Kultura w swojej nowej ramówce postanowiła przeznaczyć na programy i wydarzenia związane z muzyką alternatywną. I tak na 20 września zapowiedziano premierę dokumentu o The White Stripes. Poniedziałek ma być dniem w całości poświęconym literaturze. Rewelacja! Ponadto filmy, Teatr Telewizji, muzyka poważna. Cóż z tego, że zarząd tej stacji marzy docelowo o jednoprocentowej oglądalności? Niech tak będzie! Jeden procent dobrowolnie na szlachetne cele, dziewięćdziesiąt dziewięć przymusowo na walki gladiatorów i rządowe limuzyny!



(p)

wtorek, 16 sierpnia 2011

Strony B singli

autor: Krzysztof Kleszcz

ŁUKASZ JAROSZ "Spoza", Biblioteka Galerii Literackiej przy GSW BWA w Olkuszu; Starostwo Powiatowe w Olkuszu, Olkusz 2011.


„Ubierz się i chodź” – pisze Jarosz w jednym z wierszy. Ich siłą jest realizm, skupienie na szczególe, pojedynczej obserwacji. Autor zdaje się notować znaki, wobec których inni przechodzą obojętnie. Zapewne znajdą się tacy, którym ta metoda poetycka wyda się zbyt zwyczajna. Być może, będzie im brakować bardziej wyszukanych środków poetyckiego wyrazu, może postawią zarzut, że to „poenterowana proza”? Ci co tak jak ja, polubili ,„Somę”, „Biały tydzień” i „Mimikrę”, odnajdą znane terytoria. Odszukają podobieństwa. Jak można sądzić z tytułu i podtytułu w „Spoza” znalazły się wiersze, które z jakichś powodów nie weszły do książek wydanych w Biurze Literackim. Ponieważ Łukasz jest muzykiem (m.in. Lesers Bend) – można powiedzieć stosując muzyczne nazewnictwo, że te wiersze to "strony B singli".
W „Spoza” znalazłem klimat najlepszych wierszy z mojego ulubionego tomu „Biały tydzień”, np. fragment „Przypowieści ludowej”: „Tamten facet najpierw zaciskał zęby, / zajmując się parowaniem skarpetek, / potem, pobity i pijany, // płakał.” przypomniał mi wiersz „Palacz zwłok”. Przyznam się, że podczas lektury ciągle szukałem frazy, która przyprawi mnie o dreszcz tak jak ta, ze wspomnianej drugiej książki: „Ulepiona z upału postać trzymając w ustach gwoździe pomachała mi z dachu stodoły, na asfalcie zabrzęczał łańcuch”. No i przy lekturze tych miniatur kilka razy poczułem tą szczególną czytelniczą satysfakcję.
Spodziewałem się, że pojawiająca się na początku deprecjacja: „zostaje po nas niewiele” będzie dla książki dominująca. Ale są tu, i intymne wyznania „mógłbym nawracać się dla niej, krzyczeć i głupieć”, i dużo obserwacji z natury „mijamy cztery lśniące konie. Piękne, wyniosłe, dumne. Obojętne wobec nas.”, afirmacja wyjątkowej chwili ("Jadąc samochodem do szpitala powiatowego"), metafizyka. Pamiętam dźwięki ze starych wierszy: wrzucanej do kryształu biżuterii, osuwania się węgla w piwnicy. Tu znalazłem np. taki „słyszalny obraz”: „za murem w nierównych odstępach spadały dzikie jabłka." Bywa turpistycznie: „serce jest sczerniałe jak obierki”. Fraza: „koń biegnie gubiąc podkowy / gdy przybiega karmię go / potem chlastam batem” zdaje się mówić "jest w nas dobro i zło". W „Środkach ostrożności” można dopatrzyć się zauroczenia frazą Marcina Świetlickiego (jest w tym wierszu coś z „Domówienia” „Ona jeszcze nie wie..”.; albo z „Pararolo”: "Moment, kiedy się zapalają się naraz..."), ale potwierdzam to co napisał redaktor książki Roman Honet: dykcja Łukasza jest zupełnie osobna.


To wydawnictwo zaostrza apetyt na nową książkę, którą wkrótce wyda WBPiCAK.

Fiszki na drzwiach lodówki (2)

Za chwalebnym wyjątkiem TVP Kultura, żadne z polskich mediów telewizyjnych nie odnotowało dwóch ważnych dla kultury polskiej dat: śmierci wybitnego polskiego malarza Romana Opałki oraz dziewięćdziesiątej rocznicy urodzin Julii Hartwig. Wspomniana TVP Kultura wyemitowała w ostatnim tygodniu dwa dokumenty o tych wybitnych i zasłużonych postaciach. Poza nią, ani jedna telewizja pochłonięta własną komercjalizacją nawet nie zająknęła się nad powyższymi wiadomościami, stosowna informacja nie znalazła się, choćby na końcu, w ani jednym programie informacyjnym. W mediach trwał w najlepsze chocholi taniec, w niemal wszystkich programach emitowano kolejne odcinki „smoleńskiej telenoweli” na przemian ze smutnym i niemalże symbolicznym końcem politycznej „leperiady”. W kontekście śmierci lidera Samoobrony znów pokazywano w telewizji panie Beger i Chojarską, a pan Napieralski był tego dnia w Szczecinie i płynął statkiem. Aktorzy i celebryci, reprezentanci dzisiejszej kulturalnej elity, tańczyli na lodzie, ufryzowani dziennikarze przepytywali polityków ze spraw wagi państwowej, próbując wspólnymi siłami dojść do ich głęboko ukrytego sedna. Zaproszeni do studia eksperci wszelakich dziedzin starannie dobierali słowa tak, aby pośród nich znalazło się jak najmniej wyrazów uznanych powszechnie za niezrozumiałe i owijali w bawełnę to, co przecież jest proste – nikt niczego ważnego nie miał do powiedzenia, a mówił. Tego samego też dnia w programach telewizyjnych publicznie wypowiadali się panowie Jacyków i Wojewódzki oraz pani Krupa, ale na jaki temat, tego po chwili nikt już nie pamiętał. Liczyła się oglądalność. Ciekawe, czy producentów wyżej wymienionych programów zadowoliłaby liczba widzów zbliżona do tej, którą przed śmiercią namalował na swoim ostatnim obrazie Roman Opałka? To pytanie całkiem retorycznie, bo odpowiedź na nie zupełnie mnie nie interesuje. Staram się żyć w innej, równoległej rzeczywistości, lecz funkcjonowanie zupełnie poza sferą medialną, która powoli i systematycznie przeistacza się w kulturowe „danse macabre”, nikomu przecież do końca nie może się udać. Współczesnym światem w sposób apodyktyczny rządzi informacja i media. I nikogo w sumie to nie obchodzi, że „Król jest nagi!”.



(p)

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Soczysta reedycja





Prawie dekadę temu, Sławek Pietrzak – muzyk znany ze współpracy z zespołem Kult, a jednocześnie właściciel wytwórni SP Records zaprosił do współpracy innych muzyków i z nimi zrealizował projekt muzyczny pod nazwą Play, z którym wydał jedyną płytę zatytułowaną „Forever”. Zarówno jakość nagranej muzyki, jak i skład uczestniczący wtedy w jej nagraniu uprawniają do nazywania tego projektu mianem supergrupy. Powstała wówczas płyta dopracowana w najdrobniejszych elementach, dopieszczona brzmieniowo i kompozycyjnie, od której aż bucha muzycznym pięknem, nastrojowością i melancholią. Aż do dzisiaj nikt, kto kocha dobrą muzykę nie może pogodzić się z faktem, iż to jak dotąd jedyny album Play – wydaje się, że póki co, działalność projektu rozpoczęła się i zakończyła na tym jedynym krążku. Niedawno na rynku pojawiła się długo oczekiwana reedycja albumu Play „Forever”, a z nią iskierka nadziei, że może znów dojdzie do jakiś nowych nagrań?

Trzeba przyznać, ze Sławkowi Petrzakowi udało się to, o czym marzy większość muzyków. Przy współpracy z Markiem Śledziewskim (który zaśpiewał na „Forever” i napisał większość tekstów) oraz grupą znamienitych gości (miedzy innymi Olaf Deriglasoff, Andrzej Smolik, Tomasz Stańko, Grzegorz Nawrocki, Przemek Momot i Kasia Nowicka), lider Play nagrał taką muzykę, jaką sam chciałby usłyszeć. Muzykę tajemniczą i mocno oniryczną, przy której powstawaniu wzięło udział dwadzieścia osób i każda pozostawiła na tym krążku swój własny ślad. Oprócz Pietrzaka, który na „Forever” objawił się jako multiinstrumentalista, na nagranych ścieżkach muzycznych można usłyszeć na przykład w „You Don’t Have To Change” skrecze i loopy Dj Fee-xa, a na jeszcze innych doskonałe chórki Nowickiej (Nowiki), solidny bas Deriglassofa czy jak zwykle perfekcyjne partie trąbki Tomasza Stańki w „001”. Drugą po Pietrzaku, najważniejszą figurą na płycie jest Śledziewski wnoszący do projektu ogromny wkład w postaci wokalu idealnie pasującego do brzmienia albumu.

Pomimo jesiennej aury panującej na całym krążku, z łatwością można znaleźć jego bardziej przebojowe fragmenty. Wspomniany „You Don’t Have To Change” czy mój absolutny faworyt „Don’t Tell Me Lies” to pewne hity dla wszystkich tych, którzy nie słuchają wyłącznie muzyki do windy. Zwraca też uwagę doskonale zaplanowana konstrukcja całej płyty, rozpoczynającej się od instrumentalnego „Wejścia”, a kończąca się motywem zatytułowanym „Maski”. Warto zauważyć, że obie rozpoczyna ta sama melodia, która potem przeradza się w każdej z nich w coś zupełnie innego (w „Maskach” jest to rodzaj recytowanego na muzycznym tle wiersza, niezłego wiersza). Ciekawy efekt w „No Body Knows” przynosi połączenie automatu perkusyjnego z gitarą á la zespół The Shadows, które z czasem przechodzi w rozpasaną, elektroniczną wariację.

Mając na uwadze, że Play to przede wszystkim okazjonalny projekt zadziwia precyzja i spójność tego przedsięwzięcia oraz na wskroś nowoczesna, światowa produkcja. Takie utwory, jak „Radeq’Polaq’”, „Angel”, „Free” czy „Pain”, nie różnią się absolutnie w niczym od produkcji Coldplay lub Air, za to doskonale wpisują się w tradycję polskiej muzyki, jeśli tylko przyrównać je do propozycji Stanisława Sojki („Nie jestem stąd”) czy Myslovitz („Towarzyska”). Nie wspominając już o tym, że w Play swój dług zaciągają najnowsze nasze kapele w rodzaju L.Stadt i Fonovel.

Bogate instrumentarium, progresywne muzycznie utwory i mocny, ciepły wokal tworzą razem znakomity balladowy klimat, ale przede wszystkim dają nam produkt ponadczasowy, tak samo doskonały i fascynujący zarówno dziesięć lat temu, jak i dzisiaj. I to właśnie stanowi o sile i jego najwyższej artystycznej jakości. Dla osób poszukujących w rockowej przestrzeni ciekawych brzmień i muzyki o niecodziennym charakterze, ale również dźwiękowych melanży i odrobiny refleksji, będzie to niemal muzyczny wzór metra z Sévres. Trzeba mieć nadzieję, że w końcu nastąpi długo oczekiwana reaktywacja Play, który zacznie nagrywać nowe płyty już na forever and ever.

Play „Forever”. SP Records


Recenzja ukazała się pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

niedziela, 14 sierpnia 2011

Kulinarne klimaty





Czy można żartować z punka i metalu, a przy tym sprawić, żeby dowcip nie był niestrawny jak bawarskie piosenki? Można, a nawet od czasu do czasu trzeba „puszczać oko” do „nadbagażu” – skór, łańcuchów, ćwieków, żyletek i agrafek, pentagramów i całej tej „modeliny”, z której składa się scenografia heavy-metalu. To prawda, że w celu sprzedaży koncertów i płyt, przyjęcie odpowiedniego scenicznego image’u wydaje się być dla „stylowego” zespołu niezbędne, ale nic z tego nie będzie, jeśli natychmiast za nim nie pojawi się istotna treść. Wszak po swoim show większość muzyków zdejmuje z siebie te wszystkie „jeżozwierze”, zmywa z twarzy diaboliczny makijaż i idzie grać na giełdzie, albo inwestować w nieruchomości. Wyprowadza psa na spacer, robi zakupy, wyjeżdża z dziećmi na wycieczkę. Fanom pozostaje muzyka, którą bez treści stanowią wyłącznie decybele oraz debile wybierający z komplementarnego muzycznego przekazu jedynie komplet pieszczoch i trupie czaszki…

Nic z powyższych rzeczy nie grozi muzykom grupy Kabanos, którzy wspólnymi siłami tworzą wielki metalowo-punkowy kabaret. Uprawiane na „Flakach z olejem” zabawowe podejście do toposów składających się zazwyczaj na ekstremalne gatunki muzyczne powoduje, że i metal może się wdzięcznie giąć. Zenek Kuptasa i jego banda sowizdrzałów rozbrajają nas (a przy okazji wynoszą niemal wszystkie ostre przedmioty ze zbrojowni) bez długotrwałego oblężenia, niemal „z marszu”. Już „Jagoda”, opowieść o wiejskiej femme fatale „hasającej po polach”, brzmi jak germański metal grany przez Słowian. Co ważne, przyjęta na całej płycie pastiżowa figura, nie przesłania kultury muzyczej. Słychać, że muzycy solidnie przerobili klasykę gatunku.

Nie inaczej dzieje się w „Budzie dla Azora”, kolejnej surrealistycznej opowieści, tym razem o Azorku, którego wyeksmitowano z jego własnej budy. Ze względu na manierę wokalisty, także i ta kompozycja kojarzy się w jakiś sposób z poważnymi propozycjami repertuarowymi takiego na przykład System of a Down. Żeby to potwierdzić, wystarczy posłuchać „połamanego wokalnie” i kompozycyjnie „Klauna”. Duch SOAD unosi się nad „Flakami z olejem” jak opary tłuszczu nad garem polskich flaków. Chcecie zakręconego power metalu, a raczej „zepter metalu”? Wystarczy zapoznać się z przepisem muzyków na „Zupę kalafiorową” i już jesteście gotowi do bliższego zapoznania się z technologicznie nienagannymi naczyniami, w których „pichci się” wywar z jarzynami. Nie muszę chyba dodawać, że wyjdzie z niego pyszna muzyczna zupa, którą należy „podawać z grzankami, lanym ciastem i groszkiem ptysiowym”. Radosne, prawda?

Żartom towarzyszą zgrabne, metalurgiczne melodie („Koza”), ciężkie riffy, czasem hardcorowy wokal („Mordy”). Ważne, że przeskakując z formuły na formułę Kabanos nie tylko nie popada w wątpliwą eklektyczność, ale bezspornie udowadnia, że doskonale wie, co i jak chce grać. Weźmy taki „Czołg”, przecież to hardcore zagrany fachowo i niemal „na poważnie”! Zaraz po nim „Margaryna”, która rozwiewa wątpliwości, że to jednak nie są „jaja”. Są. Pękam ze śmiechu słuchając parodystycznej „multi” parodii wszelkich metalowych ballad w postaci piosenki „Chmurki”: „Na niebie chmurki noszą białe mundurki / Dla ciebie złapię jedną, / wszystkim krową miny zrzedną (…) / A jakbyś sobie życzyła to mogę kupić ci pluszową owieczkę”. Prawda, że urocze i trochę zakręcone?

Cięższe klimaty towarzyszą „Wampirzycy” i „Zamkniętym główkom”, jest stylowo do tego stopnia, ze gdyby tak odrzucić „pojechaną” manierę wokalną i tradycyjnie „jajcarski” tekst, otrzymalibyśmy pełnoprawną gatunkowo kompozycję nu metalową. Płyta kończy się „Dobranocką”, w której kabaretowo-surrealistyczne ciągoty towarzyszące grupie znalazły swoje absolutne ujście. Punkowo-rock’n’rollowe podejście do grania płynie w tym przypadku szerokim korytem rzeki Wisły.

I jeszcze zdanko w kwestii formalnej. Kabanos za nagranie płyty dziękuje z całego serca Koziołkowi Matołkowi, Pomysłowemu Dobromirowi, Misiowi Coralgolowi, Misiowi Uszatkowi, Wróbelkowi Ćwirkowi, Sierotce Marysi, Reksiowi, Bolkowi i Lolkowi, Kotu Filemonowi, Baltazarowi Gąbce, Krecikowi, Pszczółce Mai, Ambrożemu Kleksowi, Kłapouchemu i reszcie, Gargamelowi, Muminkom, Denverovi – ostatniemu dinozaurowi oraz zespołom – downa, jelita drażliwego i policystycznych jajników. Sami więc widzicie, że z groźnego metalu ostały się zaledwie opiłki srebra na taśmie z animowanym filmem dla dzieci, a ze scenicznego horroru i „rzucania mięsem” swojskie „Flaki z olejem”. I w tym akurat przypadku, tak jest lepiej.

Kabanos „Flaki z olejem”. Fonografika

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

piątek, 12 sierpnia 2011

Rasowe ujadanie





Na stronach internetowych często napotykamy na notki w rodzaju: „Zespół (taki i taki) powstał w 2010 roku na bazie rozwiązanego zespołu (takiego i takiego). Tworzą go doświadczeni muzycy, grający wspólnie od 12 lat. Debiut zespołu miał miejsce podczas VI Rock Reggae Festival w Brzeszczach. (…) wykonują muzykę gitarową, rockową w jej alternatywnej odmianie. Charakterystyczne mocne brzmienie, transowe kompozycje, poetyckie i nie banalne teksty to specyfika, która wyróżnia zespół (…). W lipcu 2010 zespół nagrał płytę „(…)” w specyficznym miejscu – Studio im. Toma Waitsa w Porażynie. W efekcie powstał koncept album o trudnej, egzystencjalnej tematyce. Płyta "(…)" to niespełna godzinna opowieść o egzystencji i absurdzie, o człowieku, miłości, nałogach oraz jego cierpieniu i trwaniu pomimo absurdu. To prawdziwa podróż egzystencjalna”. Niby czegoś się z tego dowiadujemy, a czasem nawet możemy na stronie odsłuchać parę kawałków, ale w rzeczywistości prawdziwy „koncept” towarzyszący zespołowi i płycie, nadal jest przed nami stosunkowo głęboko ukryty. Nawet, jeśli w miejsce nawiasów i cudzysłowów wstawimy stosowne informacje: zespół nazywa się Kundle, a ich płyta nosi tytuł „Do obrzydzenia”, nadal jesteśmy w kropce.

Niczego w powyższej kwestii nie zmienia pierwszy utwór na płycie, zatytułowany nomen omen „Złudzenia”, który ma wszelkie predyspozycje, żeby wyprowadzić nas głęboko „w las”, ponieważ stylistycznie nijak ma się do pozostałej części repertuaru. Bo zespół Kundle gra w nim tak jakby chciał, by ten nie znalazł się na ich wydawnictwie, ale pośród dyskografii grupy Mogwai. Stąd, zaraz na samym początku dotyka nas pozytywny szok, tym większy, że nad całością propozycji Świądra-Kruszyńskiego, Kazimierczaka, Borowczyka i Podleszańskiego (z gościnnym udziałem Simona) unoszą się „armijne” i „triodantowe” klimaty.

Choćby w „Gdybym” ze świetnie zaadaptowanym dla potrzeb współczesnej rockowej ekspresji słowami Kazimierza Przerwy-Tetmajera, który stanowi kawał rzetelnej, rockandrollowo-poetyckiej roboty. Natomiast „Ideały” to utwór jakby „żywcem ściągnięty”, z którejś z solowych płyt Tomasza Budzyńskiego. Lecz nie ma w przybraniu przez Kundli tej właśnie „skóry” nic z ordynarnego naśladownictwa i pseudo-muzycznego podejścia do technologii wypychania zwierząt. To całkiem autonomiczna, „żywa” i autorska kompozycja, która zawiera w sobie wyłącznie elementy towarzyszące filozofii grania pokrewne tym, które zapewne bliskie są także i Tomkowi Budzyńskiemu. Słynne i świetne!

Równie dobrze sprawy wyglądają w kolejnej piosence na płycie – w „A kysz”. Tu wreszcie Kundle pozwalają nam odkryć totalną „ściemę” polegająca na tym, iż najwyraźniej nie mamy do czynienia z psiakami niewiadomego pochodzenia i ojcostwa, ale z rasowym miotem, który choć póki co nie posiada rodowodu (nie jest jeszcze sławny), już wkrótce stanie się sensacją psich wystaw. „A kysz” obok utworu tytułowego płyty, to autonomiczne w wyrazie „oratorium” rockowej sztuki „pełną gębą”, w którym grupa uzyskuje swoją absolutną podmiotowość. Genialnie zaaranżowany wiersz Rafała Wojaczka („Do obrzydzenia”) pozwala przesunąć kompozycyjny ciężarek balastu w stronę projektu Tomasza Lipnickiego Lipali, ku chwale jego i ku chwale Kundli (przepraszam, psów z rodowodem!). Kolejna absolutnie zadziorna, urozmaicona i perfekcyjnie wykonana pieśń, która w normalnym kraju robiłaby furorę nie tylko wśród wariatów, poetów i subkultur.

Nie przyniesie nam ulgi w zachwycie także i następna – „Jedz, pij”, ze słowami jakże pasującymi do sprokurowanej przez zespół dla odbiorców swojej muzyki uczty: „jedz pij, popuszczaj pasa”. Jest szlachetnie, melodyjnie, a muzyka płynie tutaj ze źródła ambitnego, alternatywnego punka. Nic to, że „Bezsilność” nieco nas schłodzi zimną bryzą od morza, to czysta jak diament „zimna fala”, niepokojąca i wywołująca gęsią skórkę. Zespół zwalnia, robi się trochę transowo, a spod warstwy zwalniających dźwięków dochodzących jakby z niepomiernej dali, dociera do nas mocny tekst. Paradoksalnie, mamy szansę ochłonąć przy dźwiękach utworu „Odszukiwanie”, znów mocnego, „lipalowego”, stawiającego podstawowe pytania egzystencjalne: „Kim będę, kim zostanę, kim ja jestem, kim ja byłem?”. Kończące płytę „Zapominanie” doskonale wpisuje się w przesłanie tego prawdziwie rockowego dzieła (a nie kolejnego produktu), a na dodatek uwiarygodnia cytowana na samym początku notkę: „(…) płyta "Do obrzydzenia” to niespełna godzinna opowieść o egzystencji i absurdzie, o człowieku, miłości, nałogach oraz jego cierpieniu i trwaniu pomimo absurdu. To prawdziwa podróż egzystencjalna”.

Prawda, prawda, wyłącznie prawda, naga prawda!

Kundle, „Do obrzydzenia”. MGArt Agency.


Recenzja ukazała sie pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl



(p)


środa, 10 sierpnia 2011

Niby kamień w ciemnej toni





Muzyka, jaką dzisiaj znamy i słuchamy to zaledwie wierzchołek góry lodowej uformowanej w naturalny sposób z rozmaitego rodzaju rankingów popularności (list przebojów i grania na wielkich, komercyjnych koncertach). U jej podnóża, tuż pod lustrem wody, a niekiedy na samym dnie, tkwią zanurzeni w topieli artyści próbujących wydostać się na powierzchnię, wspiąć się na szczyt. Setki twórców spod znaku „singer/songwriter music” marzy tylko o tym, żeby z chwilą stanięcia na śliskim gruncie „showbizu”, od razu podążyć ścieżką chwały, po której kroczyły przed nimi światowe sławy. Niestety, nie dla wszystkich wystarczy miejsca na skutej lodem dróżce.


Czy uda się to Davidovi Smerghetto, pochodzącemu z Wenecji wokaliście, kompozytorowi i autorowi tekstów, czas dopiero pokaże. Jak dotychczas, włoski muzyk swoją drogę do sławy zaznaczył trzema albumami długogrającymi firmowanymi nazwą Dave Nilaya Project, które zrealizował z muzykami z Senegalu, Szwajcarii i Włoch. Jak wieść niesie, Nilaya aktualnie pracuje w naszym kraju, gdzie z muzykami z Krakowa koncertuje i gdzie rozpoczął pracę nad swoją kolejną płytą.


„Cosmic Lullaby” ostatnie jego dzieło, zawiera dwanaście nagrań stanowiących wybór z jego dwóch poprzednich płyt, którego dokonano w Avant Garde Studio w Wenecji. Wszystkie łączą w sobie elementy rocka, popu, funky i elektronicznych brzmień. To muzyka o nieco syntetycznej produkcji, w której przeważają krótkie i zwarte kompozycje nie przekraczające trzech, czterech minut. Niemal idealne do odtwarzania na antenie przyzwyczajonej do prezentowania trochę bardziej ambitnego popu. Takie piosenki jak „My Grace”, czy „Found”, to nieco łagodniejsza odmiana tego, co proponuje fanom na swoich solowych płytach Ray Wilson (ex-wokalista Genesis i kolejny cudzoziemiec, który postanowił nagrywać płyty w Polsce). Z kolei mocno elektroniczny utwór tytułowy ma manierę podobną do tej wypracowanej przez Stevena Wilsona i Aviva Geffena podczas pracy nad ich wspólnym projektem pod nazwą Blackfield (pomimo, że nie dorównuje jakościowo klimatowi, który stał się znaną marką lidera Porcupine Tree, ale od czego jest wyobraźnia?).


„Planet Earth”, to muzyka niemal taneczna, która z racji swojej gatunkowej definicji nie przełamuje pewnych barier ani nie wytycza nowych trendów, jest natomiast na tyle przyjemna, aby w każde skapane słońcem wakacyjne popołudnie zanurzyć się w niej bez obawy o to, czy rzeczywiście potrafimy tańczyć. Na płycie nie zabrakło kilku słodkich ballad, dość umiejętnie wpisujących się w piosenkowy charakter całego albumu, w rodzaju „As long as God’s alive” i „It’s hard not to cry”.


W zaskakującym „Some end” natrafiamy na gitarowe riffy, które sprawiają, że utwór ten przypomina chwilami, co bardziej przebojowe dokonania Manic Street Preachers. Trzeba przyznać, że Nilaya nie stroni zarówno od bardziej skomplikowanych rytmów (zwłaszcza w „Evander”, moim zdaniem najciekawszej kompozycji na albumie), jak i nie obawia się sięgnąć po bluesowe klimaty w „Shot of blue”. Co prawda wyrobionego słuchacza mogą drażnić nieco sztampowe piosenki takie jak „Walk on the groove”, ale ten chwilowy dyskomfort niwelują niemal natychmiast zdecydowanie mocniejsze i ciekawsze „White Rose” i „Pull the trigger…now!”.


O tym, czy ta muzyka ma szansę wypłynąć na powierzchnię, w zasadzie trudno jest wyrokować. Propozycja Dave Nilaya Project nie znika od razu w głębinie, niby kamień w ciemnej toni. Widać ją pod lustrem wody jak grzbiet egzotycznej rybki w przydomowym oczku. Łatwiej postawić kolejne pytanie: skoro góra lodowa pokonała nawet „Titanica”, czy jest sens o spotkaniu z nią marzyć?


Dave Nilaya Project, „Cosmic Lullaby”. (wydanie własne)


Recenzja ukazała sie pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl


(p)

wtorek, 9 sierpnia 2011

Fiszki na drzwiach lodówki (1)

Od czasu mojego debiutu minęły trzy lata. „Hostel” zawierał czterdzieści wierszy napisanych w niecałe osiemnaście miesięcy. Oprócz tych opublikowanych w tomiku, w rozmaitych pokonkursowych antologiach ukazało się jeszcze kilka. Potem przyszła pora „Zwłoki”, także tej w dosłownym tego słowa znaczeniu, polegającej mniej więcej na tym, że poeta świadomie opóźnia napisanie kolejnego wiersza. Tłumaczy to sobie brakiem weny, zmęczeniem materiału, niedostatkiem czasu i ochoty. Lecz poetą się jest! W końcu nieuchronne nadchodzi, kiedy wyjałowiony lub pełen witamin, szczęśliwy, albo pogrążony w rozpaczy, trzeźwy lub nietrzeźwy – poeta pochyla się nad wierszem. Drugi tomik zmieścił ich już tylko dwadzieścia dziewięć. Każdy kosztował mnie wiele. Zwlekałem z pisaniem tak długo, jak tylko się dało, broniłem się przed nimi do tego stopnia, że dziś nie chcę już ich czytać wyłącznie dla siebie. Mogę je czytać tylko dla innych. Właśnie mija kolejne osiemnaście miesięcy (kim był ten, który wymyślił mi taki cykl?), a w pliku „nowe” mam dziewięć wierszy. Nie zwlekam z napisaniem dziesiątego, ale też nie spieszę się. Czuję się tak, jak piszę o tym we fragmencie jednego z nich: „W nocy / przyśnił ci się ebonitowy kształt / na dnie / gładki i lśniący jak ubranie / zagrzebanego w mule topielca / Jego twarda krtań / pod którą nagle zamarła woda / i przejrzałeś się w niej / jak w lusterku / Milczały łuska / moczarka i teflon / I ty też w milczeniu / potakiwałeś / własnemu obliczu”.


(p)

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Jak łzy w deszczu





Muzyce punkowej granej w Polsce Rzeczpospolitej Ludowej niemal od zawsze towarzyszyło hasło: „trzy akordy, darcie mordy”. Słuchając, po prawie trzydziestu latach od tamtej historii, płyty wydanej w tym roku dochodzę do wniosku, że przez ten czas niewiele się w tej kwestii zmieniło. Swojski punk to wciąż przede wszystkim akordy i „darcie mordy”. W przypadku prezentowanego materiału przekaz odnoszący się do nazwy grupy, która brzmi Born in the PRL, przypomina mi o tamtym podejściu do punkowego grania. Urodzeni w „peerelu” powinni pamiętać (jeśli urodzili się u jego schyłku – choćby z opowieści) o reglamentacji (kartkach na podstawowe produkty, kolejkach i pustych półkach w sklepach), godzinie milicyjnej w stanie wojennym, warkocie syrenek, trabantów, wartburgów i warszaw na szarych ulicach. Akademiach ku czci, koszulach non iron i krajowych „dżinsach” marki „Odra”. Lusterkach z czterema pancernymi na rewersie. Wczasach i koloniach w Kołobrzegu. Grze w kolarzy i zabawie w chowanego. Wszystkie te dobre i złe chwile minęły jak łzy w deszczu…

Co jednak sprawia, że zespół założony w 2005 roku przyjmuje nazwę odwołującą się do tamtych czasów? Czy wyłącznie to, że muzyków w średnim już wieku od czasu do czasu ogarnia niewytłumaczalna nostalgia? Prawdopodobnie zupełnie nie to, choć powody wydają się na pierwszy rzut oka podobne. Utwór otwierający płytę („Wyścig szczurów”) uświadamia nam, że jak dotąd udało nam się zmienić dekoracje, ale na pewno nie naszą mentalność. Dziś ścigamy się (czasem sami ze sobą) w konsumpcyjnym amoku już nie tylko po to, żeby zdobyć upragniony paszport, czekoladę, zachodnie piwo w puszce czy markowe stereo, ale o dobra o wiele bardziej luksusowe, których chęć posiadania potrafi nas zniewolić i zdeterminować: „Luksusowe ubrania / szybkie samochody / tak wiele jesteś / w stanie dla nich zrobić”.

Wyścig szczurów to jednak nie jedyny temat. „Posmak” charakteryzuje się przede wszystkim dosyć kontrowersyjnym tekstem, który w kontekście ostatnich tragicznych skandynawskich wydarzeń, może niepotrzebnie razić słowami: „(…) pistolet trzymam w kieszeni / zaraz zacznę celować / tak dużo mnie od was dzieli”. Na szczęście przy jego końcu wyjaśnia się, że mieliśmy do czynienia jedynie ze snem autora tekstu, który nigdy nie ma prawa się ziścić. Z kolei „Psy” to typowa punkowa zagrywka w stylu „oi, oi, oi!”, z pewnością niejednokrotnie wykorzystywana na koncertach w celu podniesienia i tak już gorącej atmosfery.

W „Bombie” ponownie mamy do czynienia z „bombowym tekstem”, który jak się wydaje, bywa stałym elementem „anturażu” Born in the PRL. W tej kompozycji wokaliście towarzyszy wokalistka (Ola – członkini zespołu) powtarzając za nim poszczególne frazy, a i linia melodyczna jest tutaj o wiele bardziej urozmaicona niż we wcześniejszych, „punkowo-siermiężnych” piosenkach. „Praca” to tekstowo wreszcie taki punk, jaki daje się lubić. Wyrastający z niezgody na pewne społeczne uwarunkowania, które starają się nagiąć każdą niemal jednostkę do ich bezwarunkowej akceptacji, uwarunkowania z zasady nawołujące do przestrzegania określonych norm społecznych. W tym konkretnym przypadku poddający w wątpliwość etos pracy, każdej, nawet tej, która nie przynosi człowiekowi żadnych profitów finansowych, ani emocjonalnych. Fajny gitarowy riff, fajna melodia, nośny refren i jasny przekaz: „To nic za to mi płacą / to nic to tylko moja praca / niech cię wyzwala / a mnie wypala”.

W „Zawsze jest taki ktoś” Born in the PRL poruszają tematykę władzy absolutnej i okrucieństwa niektórych przywódców. „Ryzyko” odnosi się do współczesnych problemów egzystencjalnych, okazjach i szansach, których wybór i konsekwencje wpływają na całe nasze życie. Zespół zachęca do podejmowania ryzyka w imię przyszłych profitów. „Kibice” jak wskazuje już sam tytuł, to pieśń poświęcona kibicom (na płycie znalazła się jeszcze jedna kompozycja o tej tematyce, tym razem poświęcona żużlowi – „GKS”). Muzyka nabiera w tych piosenkach „marszowego” charakteru, a do tematyki związanej z „kibolską” nomenklaturą Born in the PRL powraca w utworze zatytułowanym „Kompleks”, w którym udanie prezentuje swoje ironiczne i zdystansowane oblicze wobec tego, o czym tak często śpiewa. Aby się o tym przekonać, wystarczy przytoczyć fragment tekstu: „Jestem nikim / ale mam groźnego psa (…) / mój pies / nazywa się kompleks”. „Kompleks” wyróżnia się także pod względem kompozycyjnym. Muzyka Born in the PRL dla mnie osobiście jest ciekawsza wówczas, gdy muzycy zaczynają na płycie kombinować, szukać ciekawych melodii i podziałów rytmicznych.

„Born in the USA” to raczej nie jest. Nie ta szerokość geograficzna, nie ta muzyka, zupełnie nie ta historia. Bo chociaż muzycy urodzili się w PRL-u, dzisiaj żyją i tworzą w zupełnie innym kraju, o którym lepiej lub gorzej starają się pisać i śpiewać. Ponieważ Polska Rzeczpospolita Ludowa z czasów ich dzieciństwa rozpłynęła się dawno temu na zawsze. Jak łzy w deszczu.

Born in the PRL „Born in the PRL”. nasionorecords.

Recenzja ukazała się pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

niedziela, 7 sierpnia 2011

Życie po życiu




Jak przystało na zdeklarowanego fana rocka, mam swój absolutny kanon zespołów i ich płyt, bez których nie wyobrażam sobie życia. „Jedynka” Led Zeppelin, „Sabbath Bloody Sabbath” Black Sabbath, to dwa pierwsze z brzegu przykłady, chociaż jest ich niepomiernie więcej. Nic więc dziwnego, że poszukuję nagrań, które byłyby jak najbardziej zbliżone do doskonałości muzycznej tamtych zespołów, do ich mistrzostwa. Bywa o to coraz trudniej, bo lata młodzieńczych fascynacji mam już dawno za sobą, a i coraz rzadziej napotykam na muzyczne arcydzieła w rodzaju „Pyramid Song” Radiohead. Temu zjawisku towarzyszą resentymenty w postaci kolekcjonowania rozmaitych „tribiutów”, na których znani lub mniej znani wykonawcy „coverują” kompozycje kultowych, klasycznnych już dziś wykonawców. Rzadko się przy tym zdarza, żeby te nowe wersje wnosiły coś twórczego do nagrywanych na nowo utworów, o wiele częściej wieje z nich brakiem inwencji i wykonawczym znużeniem. Z tych też powodów najnudniejszą płytą, jaką ostatnio słuchałem był bootleg „Dark Side Of The Moon” grupy Dream Theater. Odegrany na koncercie nuta w nutę, tak jak piosenki na oryginalnej płycie. Wykonawczo majstersztyk, artystycznie kulą w płot. Z tych samych pobudek nigdy nie kupiłbym biletu na koncert The Australian Pink Floyd, jak i płyty, na której utwory U2 wykonuje zespół The Soundalikes. Żyjemy w świecie emocjonalnych podróbek stąd pragnę, aby moje artystyczne przeżycia były przynajmniej prawdziwe. Czasem się to udaje i napotykam na „cover”, który dorównuje oryginałowi, a niekiedy (lecz niezwykle rzadko) oryginał ten przewyższa. Na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć takie przypadki: Cake „I Will Surrvive” (Gloria Gaynor), Cake „War Pigs” (Black Sabbath), Goldbug „Whotte Lotta Love” (Led Zeppelin), Jimi Hendrix „All Along The Watchtower” (Bob Dylan), Judas Priest „Diamond And Rust” (Joan Baez), pewien utwór na płycie „Tribute To Genesis (nie pamiętam w tej chwili, o jaką kompozycję Genesis chodziło i przez kogo była ona wykonywana, ale choć w tej chwili zatarła się w mojej pamięci wciąż jestem przekonany, że była genialna i jest warta tego, aby odszukać ją w stercie płyt) – i ostatnio Lussi In The Sky. Co znamienne, cudze utwory nagrywane we własnych wersjach przez zespoły, które zrobiły światową karierę, w mentalności fanów kojarzone są odtąd jako ich „rdzenne” piosenki, a te nagrywane przez wykonawców wciąż mało znanych traktowane są jako lepsze lub gorsze wersje tamtych, klasycznych kompozycji. Myślę, że istota sprawy tkwi przede wszystkim w tym, że oto niemożliwe staje się nagle możliwe. Piosenka, której przez całe lata towarzyszyły nasze najintymniejsze uczucia, która po latach jest nadal czymś radosnym, ale w warstwie emocjonalnej jednak już czymś o wiele bardziej stonowanym, powraca do nas z tą samą siłą, co i za pierwszym razem, ponieważ znalazł się genialny artysta, który dał jej „drugie życie”. Ach, jak to oszałamia…




(p)

sobota, 6 sierpnia 2011

Nie ma czasu na postoje




Najdroższą i najbardziej ekskluzywną kawą na świecie jest kopi luwak z Indonezji. Kilogram tego specjału kosztuje około czterech tysięcy złotych, zaś filiżanka naparu zamówiona w wybranych restauracjach angielskich, aż 60 funtów. Dlaczego tak drogo? Bo roczne zbiory kopi luwak wynoszą przeciętnie od 300 do 400 kg (a w roku „nieurodzaju” zebrano jej zaledwie 40 kilo!). Uwaga! Ziarna tej kawy wydobywa się z odchodów zwierzęcia z rodziny łaszowatych (przypominającego trochę naszego lisa, a trochę kunę), które zjada najlepsze owoce kawowca, potem je trawi i wydala (miąższ owoców zostaje strawiony, ale ziarna pozostają nienaruszone). Kawa z łajna? Przypuszczam, że filiżanka takiej kawy potrafi pobudzić do życia nawet umarłego (jest skuteczniejsza niż żołnierska pobudka w koszarach austro-węgierskich). Podobnie jak zespół Heap Of Ashes, który płytą „Kopi Luwak” skutecznie obudzi śpiących twardym snem sąsiadów z bloku, choćby właśnie śnili o podróżach, pięknych kobietach i fortunie.

Czy wspomniana fortuna uśmiechnęła się do zespołu? Trudno to jednoznacznie stwierdzić, niby coś tam się dzieje, niby zdarzają się nagrody i udane koncerty, ale jego „marka” nadal jest mało rozpoznawalna, zwłaszcza na tle innych „przyciężkawych” grup – takich jak Ocean, Illusion, czy ostatnio Luxtorpeda. Nic to, wszystko wciąż jeszcze przed nimi, nam pozostaje wierzyć w to, że nie dostaną zadyszki i że od mocnej kawy nie stanie im serce (do grania).

A tu, jeśli chodzi o motorykę jest naprawdę nieźle. Oktany zapożyczone od Korna, Soufly i Machine Head skutecznie napędzają maszynerię grupy, która pędzi do przodu na złamanie karku („Friendshit”, „Gwóźdź”, „Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica”). Po drodze nie ma czasu na postoje, redukcję biegów i uzupełnianie oleju. Momentowi zadumy nad rodzimym „showbizem” towarzyszy „zimny łokieć”(„Ostatni rozbiór sztuki”).

Na „Kopi Luwak” nie uświadczymy zatykających oddech w piersi solówek, nieczęsto zdarzają się fragmenty, w których HOA zwalnia lub wkracza w domeny stricte balladowe („Morning Coffee”). Zespół jest uparty, gra ciężko i donośnie („Jajecznica”, „Faceless”). Oczywiście, nie jest to żaden zarzut, ot, do głosu dochodzą osobiste upodobania recenzenta, który co prawda lubi „jazdę bez trzymanki”, ale raczej w zapiętych pasach. Cenię sobie po prostu jak nawet „metalurgicznemu” graniu towarzyszą elementy liryczne.

Takie też odnajduję w „Toxic”, który choć motorycznie nie odbiega od pozostałych kompozycji, wyróżnia się „podprogową” melodią sprytnie ukrytą za rozpędzonymi riffami gitar i partią perkusji. Podobnie w „Delusion’s Land”, gdzie na plan pierwszy ewidentnie wysuwa się melodyczne frazowanie, któremu towarzyszy mocny wokal oparty na akcentach przeciwstawiających się nagromadzonemu w tym utworze „ładunkowi liryczności”. Bez obaw, już następna kompozycja ponownie przywołuje słuchacza do przysłowiowego „pionu” („Chapeau Bas”). Chcesz odpocząć od jazdy? Jedyna szansa na odpoczynek, to skorzystanie z „kibelka” na stacji benzynowej…

W nieuchronnej porze podsumowania nie pozostaje mi nic innego, jak (w ramach serwisu) posłużyć się cytatem: „W stolicy Dolnego Śląska (dla niezorientowanych geograficznie – we Wrocławiu – przypis aut.), pośród z wolna płynących wód Odry, z perfekcyjnie wyselekcjonowanych ziaren guana wściekłych cywet (dla niezorientowanych zoologicznie – cyweta to nazwa wspomnianego zwierzaka, „producenta” kawy kopi luwak – przypis aut.), powstają aromatyczne i pełne energii dźwięki Heap Of Ashes. Nuta najwyższej jakości core'n'rollowego brzmienia pobudzająca zmysły i pragnienia”. (W ramach bonusu) zapraszamy na morning coffee…

Heap Of Ashes, „Kopi Luwak”. Produkcja HOA.

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach internetowej gazety codziennej NaszTomaszow.pl


(p)