piątek, 31 stycznia 2014

Wszystkie drogi prowadzą do celi. Tekstylna bezczelność, dyktat multipleksu.


Grzegorz Wołoszyn „Poliptyk”, MBP im.C.K.Norwida, Świdnica 2012



Tomik ze Świdnicy (Nagroda Główna w V Ogólnopolskim Konkursie na Autorską Książkę Literacką) rozpadł mi się na dziesiątki luźnych kartek. Od zaczytywania, doczytywania się, odbijania się od.

Zacznę od tego, że urzekła mnie druga część książki- „Dyptyk”, gdzie Wołoszyn wajchę z poetyckim ryzykiem zaciągnął na max. Jest tu sporo szarż, pisania grubym pisakiem. Wysoki ton zderza się z niskim. Cel - pokazać piekło naszych czasów.

Ta część książki rozpoczyna się od niepokojąco mrocznego obrazu miasta. Oddychamy ciężkim powietrzem, a na mokrym betonie odbijają się twarze świętych i celebrytów: „Świergot kanarów stroszących się przed gapą.”; „Na zewnątrz chusty kałuż ocierają ciężkie twarze budynków dźwigających niebo.” Przyglądamy się miejskiej ohydzie albo czytamy o prywatnym upadku – wiersz „Rynek. Szczyt sezonu” (z żonglerką słowem, aliteracje tworzą groteskę).
No i wreszcie frazy żrą: „przymiarki do życia niepokalanego myśleniem”, „patrzysz na precyzyjnie zadawane ciosy i chłoniesz tekstylną / bezczelność, dyktat multipleksu (...)”, „Parady na schodach ruchomych / jak piasek”. Obrazy współczesnej metropolii, z grubsza przypominają piekło. „Dane bujają w wirtualnym obłoku. Tak wysoka rozdzielczość mnie przeraża. Diabeł ukryty w pikselu.”; „Jestem tworem copywriterów, sylwetką człowieka na tarczy z tarczą w miejscu głowy. Golemem z gliny i funta kłaków o pulsującym lingam zamiast serca”, „To już nie kwestia smaku, kiedy spada kapitel duszy – godność.” Wołoszyn sięga po terminologię pornograficzną, by opisać upokorzenie. Czy nie upokarza nas to, co wypluwa wyszukiwarka, przeglądarka?

A dalej, cóż: zwykłe życie: „Hipermarkety zdejmują wieńce i podkładają bombki”; „Sacharoza przesypuje się między zębami, tworzy zaspy w arteriach.” A bożonarodzeniowy chaos kończy się dramatycznie: „Robię karpia, wypycham sianem. Opłatek jest lekki i kruchy jak wylinka.”
W „Scalonym” parafrazującym „Ocalonego” Tadeusza Różewicza znajdziemy kluczowe słowa książki korespondujące z dość patetyczną okładką: „Mam trzydzieści cztery lata, przepadłem schwytany w sieć.”, „Człowiek istnieje poprzez login. Widziałem legiony połączonych ludzi, którzy nie zostaną poznani. Poszukuję osób z krwi i ciała. Niech nakarmią mój dotyk i napoją węch, (...)”.

Opisany przeze mnie powyżej „Dyptyk” to druga część książki. W pierwszej – zatytułowanej „Tryptyk” wypada mi zauważyć przede wszystkim dwa świetne wiersze: „Kondukt” i „Druga strona światła”. W pierwszym jest bezradność stania nad przepaścią: „Już złożone wszystkie zdania, podrzędne, wywiedzione w pole, przykryte gliną.”: „Więc kondukt wpada w koleiny utarte z kodu i białka? Mdły kogel mogel pokoleń, piana bita do krwi.” Drugi  z mottem od Krzysztofa Siwczyka, ma piękny pinkfloydowski motyw: „W końcu następuje powolny rozkład / jazdy. Butwiejące synapsy kruszą / kierunki, opony mózgowe łapią / gumę na złamanych wskazówkach. Dokąd // jeszcze można uciec, gdy wszystkie drogi prowadzą do celi, a natrętna krew / wciąż puka do serca jak akwizytor: / Kup cegłę! Kup cegłę! Zbuduj wyższy mur!”  
 
Tomik zaczyna się od opisów szczęśliwego rajskiego dzieciństwa: „Lata proste jak wiersz, który nie musi udawać”, dzieciństwa, które naznaczyło autora duchowością „Mój język sztywnieje robi się czarny.”; „Nagle spostrzegam, że moja dusza patrzy tyłem głowy przez okno”; „Demony siedzą w cieniu zgarbione i złe, nie potrafią przekroczyć kręgu światła przemówić językami ognia.”. Zapamiętam  frazę: „Nieważkość ważek na szalach ociemniałych oczeretów”. Udany jest wiersz-wspomnienie poszukiwań po kioskach jakichś grzesznych czasopism „Z oczu ekspedientki wypływa smoła i słowa grzęzną w niej aż po czerwone uszy.

Są wiersze, nazwijmy je „szpitalne”, czyśćcowe?. I tu znalazłem taki świetny fragment: „Pompa infuzyjna przypomina pasek pobierania. Ładuje w żyłę nowe definicje, (...)”. Mniej udany zdaje mi się cykl wierszy o starości z panem Marianem i panią Zosią, gdzie autor mierzy się z tematem sensu cierpienia: „Pan Marian przypomina teraz / niepokojąco cichy rąbek w oknie / życia.”

Na koniec jest bonus w postaci „Monodramu” z mottem tym razem z Elektrycznych Gitar: „dzieci wesoło wybiegły ze szkoły”. Wołoszyn twórczo korzysta z bełkotu zeszytów szkolnych. Brrr. A jeśli takie będą Rzeczypospolite?


wtorek, 21 stycznia 2014

Goniec czarnych pól wjeżdża na A1


Marek Ałaszewski / Klan - "Laufer", 2012.

Nie tylko poetyckie geny dostałem od ojca, ale kolekcję rewelacyjnych płyt. Gdzieżbym był, gdyby nie to, że miałem od dziecka kontakt z genialną muzyką?

„Mrowisko” Klanu z 1971 roku  dla mnie jedna z najlepszych rzeczy w historii polskiej muzyki. Wspaniały nierealny klimat, znakomicie ilustrujący tamte czasy. Dobrze pamiętam, jak trochę bałem się tej dziwnej okładki. Ale muzyka zachwyciła. Szczególnie utwór „Nasze myśli”. Zagubienie wyśpiewane w tej piosence zachwyca jakąś doskonałością. No i ten moment, gdy wpada w szaleństwo... Frazy z tej płyty często budzą mi się w głowie: „Happening już się skończył, aktorzy są bez maski, kurtyny naszych oczu opadają bez oklasków...”. Odrobina patosu „Na przekór” zupełnie nie przeszkadza. Ta piękna trafność tekstu: „Epidemia euforii”. Muzyka wg mnie zupełnie się nie zestarzała. 

„Mrowisko” i „Laufra” sporo łączy. Choć muzycznie oczywiście to zupełnie inna bajka. Nie ma psychodelicznych odlotów, jest mocny nowoczesny rock. Ałaszewski ma ponad siedemdziesiąt lat? Jego forma wokalna zdumiewa.

„Laufer” zaczyna się bardzo klimatycznie. Tajemniczy pomruk jak z didgeridoo, jakby ze skorupy ziemskiej miało coś się wykluć złowrogiego. Są ciarki. Peter Gabriel się kłania? „Gdzieś na drodze / wzbił się tuman kurzu / kto woła kto woła / czyj to słychać śmiech?”. Rozterką wędrowca jest to czy „zostawić to wszystko” i brzydzić się schamiałym obleśnym światem? Ech niech każdy posłucha jak Ałaszewski cedzi słowa: „Toczyć się jak kamień”...

Tytułowy „Laufer” ma genialny, prosty riff. To, co każe nam chodzić „czarnymi polami” jest naszym piętnem i szczęściem. Kim byśmy byli bez buntu, bez „zalążka zła”? Dlatego uwielbiam rzężące solo i świdruję sobie nim czaszkę.

Trzeci kawałek „Mamo, mamo”  kontynuuje temat złości na świat. Dowcipnie ale i gorzko. Dopełnia tę pieśń przejmująca wokaliza, takie ałaszewskie małe „Great Gig in The Sky”. Trzy mocne kawałki przełamuje luzacka, w stylu funky “Salamandra” utyskująca na kobiece słabości. Muzycznie jest przebojowo, radiowo i nowocześnie. „Świat jest głupi” poza krytyką powszechnego skretynienia, pijactwa, zawiera receptę, by odpuścić sobie walkę z „systemem”, wrzucić na luz. Szósty utwór brnie z początku w jakąś nostalgię, na szczęście, po trzech minutach pojawia się wściekłość: „Uciekaj zanim błyśnie świt”.

Na koniec - puenta. W „Moim piekle” straszy, wszędzie unoszą się kłęby dymu. Jest celnie, jakby coś przekłuwało balon, który nas otacza. Ałaszewski krytykuje demokrację - najgorszy z systemów, w którym „rządzi nierząd dusz”, w którym  wszystko zdechło. Koty, kmioty i idioty śmiech”. I zostawia nas z gorzkim przesłaniem: ślepcu, zdejmij z ramion skrzydła, przestań bujać. 

Czarna okładka parafrazuje „Black Album” Metalliki. Z taką muzą „goniec czarnych pól” może wjeżdżać na A1.


środa, 8 stycznia 2014

Here I go and I don't know why


 


 
PATTI SMITH “Poniedziałkowe dzieci”, tłum. Robert Sudół, Wyd. Czarne, Wołowiec 2012

Matka chrzestna wszystkich wokalistek rockowych (na pewno mojej ulubionej PJ Harvey) w „Poniedziałkowych dzieciach” zwierza się i obnaża. Opisuje historię swej miłości do Roberta Mapplethorpe’a, artysty malarza i fotografa, który zmarł na AIDS w 1989r. 
Warto poznać drogę jaką przeszła, realizując credo: „Będę artystką. Pokażę na co mnie stać”.  Urodzona w poniedziałek jest silna, zdeterminowana. Kocha na zabój, nawet gdy jej ukochany wybiera narkotykowy odjazd, stacza się w świat płatnej miłości homoseksualnej, w chore bluźniercze wizje artystyczne.

Przejmująco brzmi już początek tej historii, gdy jako dziewiętnastolatka zaszła w ciążę. „Spełnię swój obowiązek i będę silna i zdrowa.” – postanawia, że skoro nie da rady wychowywać dziecka, odda je do adopcji małżeństwu pragnącemu dziecka.

Jej historia fascynuje i wciąga, gdy pisze o biedzie, czasie, gdy jadła chleb z sałatą – „Prawdziwe więzienne śniadanie, ale my jesteśmy wolni.”, gdy spała na palcie, w którym cały dzień chodziła, choć było ciepło, gdy nie imała się różnych zajęć, by przetrwać w wielkim mieście, gdy zwiedzała sama wystawę obrazów, bo nie stać jej było na bilety dla dwojga... Ujmujący jest dziki klimat tej książki. Bycie artystką, poetką okazuje się piętnem i szczęściem. 
Polecam zanurzenie w świat „nowojorskiej bohemy”, najlepiej przy dźwiękach muzyki autorki. Ciągle brzmiała mi przy lekturze wyjątkowa fraza z „Dancing Barefoot”: „Here I go and I don’t know why”.

„- Cześć siostro. Jak sytuacja?

-        Tu na Ziemi czy w kosmosie?”



„Z początku LSD działało łagodnie, więc poczuł rozczarowanie, bo zażył więcej niż zwykle. Przekroczył stadium wyczekiwania i nerwowego ożywienia. Uwielbiał to uczucie. (...) Wykonał dwa rysunki, pajęcze i amorficzne. Zapisał słowa, które widział, i natychmiast poczuł doniosłość tego, co zanotował: „Zagłada wszechświata, 30 maja ‘67”.

Dobre, pomyślał trochę smutno. Smutno, bo nikt nie zobaczy tego, co on widział, nikt nie zrozumie. Przywykł do tego uczucia.”