środa, 30 stycznia 2019

Tężnia

STUART A. STAPLES "Arrythmia", 2018.


Najpierw jest tylko puls. Plumkania basu. Monotonnie w toń. Oto tłocznia win tłoczy spokojną krew. Specyficzny, zbolały, dobrze znany mi, głos wokalisty Tindersticks, mantruje o miłości.
Przez ponad trzy minuty wskazówki kręcą kółka, dotąd aż zadrżą zegary, a wszystkie pytania świata znajdą odpowiedź. Odchylają się kurtyny powietrza, schodzą śnieżne lawiny, dzwonią dzwonki sań.

Muzyka jak wdychanie kropel. "Czasem żyjemy w naszych wspomnieniach miłości. Wdychamy wielkie westchnienie." Monotonna, jakby pyłek w powietrzu tańczył, jakby kropla spływała po karoserii, a pająk-kosarz człapał po białej ścianie w róg sufitu. Muzyka, która wybija z rytmu praca-dom i wrzuca nas do jakiegoś innego świata, jakbyśmy płynęli promem, jechali objazdem drogą wzdłuż kwitnących jabłoni. Grzechoczą grzechotki, otwierają się zapadki. Pożera nas wielkie światło.

Trzeci utwór "Step into the Grey" z początku przypomina mi pieśń Nicka Cave'a "Hallelujah". Stuart sączy swoją opowieść-spowiedź, aż piosenka się łamie (status związku się zmienia na "to skomplikowane") i od 4 minuty staje się jazzową improwizacją. Przekrzykują się smyki i perkusja.

A potem przez trzydzieści minut można chłonąć ilustracyjną muzykę, która chwilami swoim majestatem przypomina "Bolero" Ravela, chwilami "Moonchild" King Crimson. Oddychać, głęboko oddychać, chłonąć krople słonej wody.

czwartek, 24 stycznia 2019

Zmień poezję w prozę, stwórz kolejny padół łez

RIVERSIDE "Wasteland", 2018.


Koniec świata się zdarzył. Nadzieja jest maleńka - zostaje błądzenie w opadającym kurzu, wśród popiołów. Ładunek emocjonalny, który siedzi w tekstach i muzyce jest olbrzymi.

Przy "River Down Below" (7) można się rozpaść na kawałki. "Sorry I'm dying on the tree" - gada do nas żywy wisielec, "więc po wszystkim mnie znalazłeś. Stos kamieni i dwie zbite deski." - gada do nas żywy trup. "Opowiedz mi historię swojego życia (...) Zanim przyjdzie następna ciemność" - szepcze nam duch.
Mistrzowska jest łagodność gitar, jakaś ulga jakby syn marnotrawny trwał w objęciach ojca. 

A wszystko zaczyna się dość zaskakującym łagodnym a capella. Wśród gruzów, w atomowym schronie, gdy nad nami pali się Ogród Eden.  (1."The Day After").  A potem przyjemnie mocarny riff czyści przedpole. Gadający wyrzut sumienia przedstawia się odbiorcy na różne sposoby: "jestem kłamstwem, udawaniem, zbrodnią zamiecioną pod dywan, próżnością, lenistwem, awersją i nietolerancją." Bardzo dobra, płynąca melodia refrenu. Tytułowe pustkowie ma być mistycznym miejscem, w którym objawi się nam sens. (2. "Acid Rain")

Trzeci utwór - "Vale Of Tears" o zmęczeniu kolejnym rozczarowaniem, o nadziei, która zostaje doszczętnie zniszczona. To "Like you did the last time, like the last time, like the last time" ma w sobie ciężar potężnego żelastwa. Wyrzut skierowany do Boga na granicy bluźnierstwa - "zmień poezję w prozę i rozpocznij krucjatę, stwórz kolejny padół łez, tak jak ostatnim razem.", zmienia się w delikatną modlitwę, o melodii pełnej dostojeństwa. Potem zrywa się "wiatr z naklejką muzyka progresywna" i można z zamkniętymi oczami dać się mu prowadzić.

W "Guardian Angel" (4) zaśpiewanym niskim, wycofanym głosem słyszymy, że była strzelanina i nie wiadomo, czy ktoś przeżył. Po łomocie od losu jest tylko łomot własnego serca.

"Lament" (5) - piękna pieśń o przytłoczeniu i zagubieniu. Muzycznie, wyobrażam sobie, rozjeżdża nas walec i przyglądamy się dziwnie wyglądającym wydłużonym nogom. Tak wizualizuję sobie ten refren i błaganie o ratunek.

Ponarzekam, że instrumentalny "The Struggle For Survival" (6) nie jest zbyt wyrazisty i, być może, najsłabszy na płycie, choć zaczyna się przepięknie.

Prosta piosenka "Wasteland" (8) zaśpiewana niskim głosem, mająca coś z jakichś bajań folkowych, staje się fajnym pretekstem do instrumentalnych wariacji - raz metalowej, raz progresywnej uczty. Tu kłaniam się, bo to jest wielkie jak kanion. Ośmiominutowa opowieść jak ośmiotomowa powieść.

Czy "The Night Before" mający formę kołysanki, nie jest zbyt ckliwym zakończeniem? Może dlatego, że nie mam ochoty zasypiać, zapodaję sobie z powrotem, któryś z cieższych fragmentów najlepszej płyty Riverside.