sobota, 28 lutego 2009

Trzecie oko w ŁDK


Autor: Krzysztof Kleszcz

Dziś w Łódzkim Domu Kultury odbyły się warsztaty integrujące dwa środowiska, które do tej pory rzadko się zbliżały: poetów i plastyków. Pomysłodawcą akcji jest Piotr Grobliński - redaktor mojej książki pt. "Ę", którą Marzena Łukaszuk - absolwentka łódzkiej ASP (Wydział Grafiki i Malarstwa) zilustrowała. Idea spotkania słuszna - plon, miejmy nadzieję, będzie owocny. W spotkaniu wzięło udział kilkanaście osób; poeci: Piotr Grobliński, Robert Miniak, Artur Fryz, Krzysztof Kleszcz, Bogusław Bujała i Michał Murowaniecki; plastycy - wszystkie płci pięknej (m.in. Marzena Łukaszuk, Anna Maria Jurewicz, Aleksandra Kozioł, Dorota Szewczyk, Natalia Talarek, Irmina Kot, Katarzyna Załęska, Agata Wodzińska, Anna Adamiak). Pomysł wzajemnej inspiracji - ciekawy, choć niewątpliwie trudny do natychmiastowej realizacji - tworzenie dzieła sztuki wymaga zwykle więcej czasu. Jednak po trzech godzinach wspólnych dyskusji i pracy - powstało kilka wierszy, szkice obrazów. Poezja i sztuki plastyczne - to jak najbardziej podobne do siebie światy - czasem podpis pod obrazem bywa poezją, czasem wiersz jest niczym płótno. Entuzjazm w czasie pracy dało się odczuć, wzajemna inspiracja - często otwiera trzecie oko.

Tango w Lublinie

Autor: Krzysztof Kleszcz

W Lublinie, w czwartek (26.02.2009r.) w artystycznej restauracji "Czarcia łapa" odbyła się impreza poetycka, w czasie której prezentowano wiersze z nie wydanego jeszcze tomiku Bożeny Brozowskiej pt. "Białe tango". Zgodnie z tytułem poetka zaprosiła do poetyckiego tańca mężczyzn - poetów, którzy wierszem odpowiadali na jej wiersz. Członkowie studenckiej grupy Huvava (Barbara Piotrowicz i Konrad Grochecki) odczytali wiersze m.in. moje, Jacka Dehnela, Zbigniewa Ćwiklińskiego, Jarosława Baranowskiego i Jakuba Winiarskiego.

Oto zestaw tańczących ze sobą wierszy Bożeny Brzozowskiej/Krzysztofa Kleszcza:
____________________________________________
Bożena Brzozowska
odbijany

z naprzeciwka

ten, któremu spadła godzina ósma
nie pozwolił sobie oswoić strachu
ani przejść na drugą stronę wiersza

nie wrócił
do kogo należy ostatni taniec?

____________________________________________
Krzysztof Kleszcz
next whisky bar

podziwiam. tańczysz i nie boisz się, że drugi
taniec, cały wieczór będzie jej. podpieram
tylko ścianę, zamawiam trzecie. piję za zdrowie,
a tobie nie przeszkadza, że ma zajętą rękę,

rysuje parkiet. sączę pianę, gdy grają doorsów
chyba mruga, choć ja widzę tylko pusty oczodół.
pójdziesz do niej, odstawię twoje krzesło,
zapłacę. noc tylko miałknie, gdy przetnie drogę.



Na zdjęciu: Bożena Brzozowska

Arahia

Autor: Piotr Gajda
Lou Reed, "Berlin: Live At St. Ann’s Warehouse”, 2008

W Berlinie (wówczas jeszcze podzielonym, Zachodnim) byłem w 1989 roku w celach handlowych (ściślej – bazarowych ). Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że nie byłem wtedy ubrany w „marmurki” (dekatyzowany jeans) i prawdopodobnie żaden Niemiec nie usłyszał z moich ust słowa "kurwa" – jakże już podówczas „popularnego” na berlińskich ulicach. Płytę Lou Reeda zatytułowaną po prostu „Berlin” poznałem kilka lat później – zawierała muzykę niezwykle dramatyczną, niemal rock operę. Zawarta na niej muzyka oddawała zupełnie odmienny klimat miasta, które i ja mogłem odrobinę poznać, ale niestety od zupełnie innej strony – sklepów RTV z badziewną elektroniką, spożywczaków z tanim winem w kartonach i „sikami w puszce”, które imitowały piwo. Kilka lat temu Lou Reed zdecydował się na jej ponowne, tym razem koncertowe wykonanie i zarejestrowanie (po 33 latach od jej prawdziwego debiutu). Najpierw zaprezentował cały materiał z płyty w 2006 roku w St. Ann’s Warehouse na Brooklynie, a dwa lata później – w Sali Kongresowej w Warszawie. Na koncertach tym razem, co prawda zabrakło Jacka Bruce’a, Steve’a Winwooda i Ansleya Dunbara – muzyków, którzy wspomagali Lou Reeda w studio w 1973 roku, ale nie wchodzi się przecież dwa razy do tej samej rzeki. „Berlin: Live At St. Ann’s Warehouse” to już zupełnie „inne wody” – o ile „tamten Berlin” był wartkim strumieniem, „ten” jest „spokojnym stawem” w zadbanym parku. Ponad trzydzieści lat życiowego doświadczenia robi swoje – złość zamienia się w gorycz, a bunt w świadomość własnego miejsca w szyku. „Nowy Berlin” otwiera „Intro” z wykorzystaniem przez chór dziecięcy refrenu z „Sad Song” – jest dostojnie i przygnębiająco (to wprost idealne wprowadzenie w klaustroboficzny klimat podzielonego murem miasta, wypełnionego samotnością, utraconą miłością, seksem i narkotykami). Lepiej to wszystko brzmi niż na orginale sprzed lat – „Lady Day”, „Men Of Good Fortune”, „Caroline Says, Pt. I” – głos Reeda jest bardziej liryczny, muzyka odrobinę bardziej jazzująca, brzmienie „zmiękczone” dźwiękami altówek i wiolonczeli. O wiele ciekawsze są partie gitary i perkusji, niemal wszystkie utwory są nieco inaczej zaaranżowane ( na przykład takie „Oh Jim” trwa teraz o trzy minuty dłużej ). Mamy tu jeszcze przepiękne „Caroline Says, Pt. II”, „waitsowskie” „The Kids”, przejmujące The Bed” i wspomniane już wcześniej, podniosłe „Sad Song”. Są bisy – „Rock Minuet” z „Ecstazy” i „Sweet Jane” z „Loaded” Velvetów, a zwłaszcza „Candy Says” z „VU” z udziałem Antony’ego (tego od Johnsonsów). Niewiele zapamiętałem z mojego pobytu w Berlinie przed dwudziestu laty – okolice dworca Zoo, zniszczony podczas II wojny Kościół Cesarza Wilhelma…Ech, jaka piękna jest starość Lou Reeda, którego muzyka z roku na rok smakuje coraz lepiej – jak wino po 1000 euro za butelkę.

piątek, 27 lutego 2009

Czasem wariuję


Autor: Krzysztof Kleszcz

Scars on Broadway - "Scars on Broadway", 2008

Daron Malakian i John Dolmayan - amerykańscy Ormianie w Kalifornii chyba nie potrafią pisać wesołych piosenek. Mając w sercu ranę, jaką są sprawy ich narodu (Rzeź Ormian w latach 1915-1917; z rąk Turków zginęło wtedy 1,5 mln ludzi) - buntują się przeciw wszelkim wojnom, niesprawiedliwości. Mówią: zrzucanie bomb powinno być czymś tak absurdalnym, jak to, żeby Afroamerykanin musiał siadać na tylnych siedzeniach w autobusie. Zdobyli serca fanów rocka (w tym i moje) w 2001 roku - jako System of a Down. Dobrze pamiętam - pierwsze odtworzenie płyty "Toxicity" w sklepie muzycznym - hałas, słyszalny także na sąsiednim stoisku wprowadził mnie w zakłopotanie. Grali inaczej, z pasją. Przebojowe melodie, zwariowany śpiew - a wszystko podszyte pewnym rodzajem smutku. Nagrali płyty, który przeszły do historii muzyki - oprócz wspomnianej "Toxicity" - jeszcze "Mezmerize" i "Hypnotize" - po czym zespół zawiesił działalność. Solową płytę wydał w 2007 roku najpierw Serj Tankian. Krytycy są zgodni, że nie ma co rozpaczać. Mamy dwie dobre płyty zamiast jednej.

Jeśli jesteś fanem System of a Down - możesz być spokojny. Scarsi zapewnią ci dawkę melancholii jaką emanował np. ich ostatni przebój "Lonely Day", ale przede wszystkim będzie czadowo i bardzo melodyjnie.

Jeśli nie wiesz co to System of a Down, cóż: ostrzegam! Będzie bulwersująco, groźnie, niecenzuralnie (dużo słów na f). Już image zespołu nieco odstrasza. Otóż Malakian przestał używać żyletek, wygląda trochę jak gitarzysta ZZTop - dziwnie, jak wyalienowany ze społeczeństwa

Ciekawa jest geneza nazwy. Otóż w rodzinnym mieście wokalisty Glandale na latarniach ulicznych są (były? gdzieś znalazłem informacje, że już je usunięto) swastyki. W każdym razie Malakian ujrzał na tych latarniach blizny.

(wyszukane w sieci: zdjęcie latarni w Glandale:
http://hragvartanian.com/2008/02/09/glendales-odd-lamppost-swastikas/ )

W teledysku - "World Long Gone" z mimiką szaleńca zwiastuje koniec świata, w każdym razie gniew na świat rozwala trzewia. Śpiewa manifesty w imieniu przegranych, proste teksty, które mają swoją siłę, gdy się je wyśpiewa z wielką emocją: "Nie możemy uwierzyć, że świat wciąż się kręci, / nie możemy uwierzyć, że słońce, wciąż się świeci." (w najlepszym na płycie "Kill Each Other / Live Forever")

Miałem wrażenie, że płyta nie miała być polityczna (solowy Serj Tankian określa się już w tytule : "Elect the Dead"), refren pierwszego utworu wziąłem też jako deklarację : "nie bądź taki serio, bo powodujesz że mną trzęsie", ale w pozostałych tekstach jest zangażowanie. Może inaczej nie potrafią? Jest więc bunt, kontrowersyjne teksty ("Jeśli chcemy się pozabijać, jak będziemy żyć wiecznie? Jeśli chcemy żyć wiecznie, jak się mamy pozabijać?"), jest bluźnierczo, z echem odwołań do wspomnianych na początku wydarzeń z historii Armenii: "Lubię mieszać samobójstwo / Z Jezusem Chrystusem", jest desperacja ("Czy jest tu ktoś kto mnie słyszy? Jak tu umieram?"). Niczym u polskich zespołów reggae pojawia się Babilon - ale w zupełnie innym kontekście - nie jako symbol komunizmu, ale miasto w Iraku, gdzie mieszka rodzina wokalisty - wspomina on niebo nad miastem, gdy jako czternastolatek spał na dachu; niebo, które nigdy nie będzie już takie jak wtedy.

Brodacz śpiewający przy ogniu wśród zasłuchanych buntowników niczym jakiś renegat "Patrzę na niebo, które spadło / I mam swoje gwiazdy." - to niezły widok. I choć można wyśmiać kalifornijski bunt Scarsów, z budżetem na milion dolarów - to myślę, cytując piosenkę "Czasem wariuję", - że warto dać artystom licencję na szaleństwo. Jeśli masz w sobie negatywne emocje, może właśnie potrzebujesz takiej zwrotki, by się ich pozbyć?

Sometimes! I said sometimes!
I go crazy! Like I'm crazy!
It takes patience! Lots of patience!
Then it's over, f@#ing over!

wtorek, 24 lutego 2009

Wirus

Autor: Piotr Gajda

W kwietniu 2008 roku rozpoczęliśmy wspólnie z Krzysztofem współpracę z Miejską Biblioteką Publiczną w Tomaszowie Maz. pod egidą „mŁodzi literackiej”, która niejako była kontynuacją działań warsztatowych organizowanych przez Koło Młodych przy łódzkim oddziale SPP.
Chcieliśmy wypróbować tę formułę także i u nas, a przy okazji „wysondować” lokalne środowisko pod kątem odkrycia w nim ewentualnego „poetyckiego potencjału”. Pierwsze spotkanie warsztatowe odbyło się 11 kwietnia i zgromadziło ponad 25 osób pragnących skorzystać z naszych porad. Warsztaty prowadziliśmy przez osiem miesięcy, przez cały czas z niezłą frekwencją kształtującą się na poziomie 10-15 osób, mierząc się z poetyckim banałem, metaforą dopełniaczową i krakowskimi rymami. Przy tej okazji mogliśmy spotykać się z fantastycznymi, młodymi ludźmi, a także z przedstawicielami pokolenia twórców „dojrzałych” – autorami fraszek oraz wierszy rymowanych traktujących o pięknie przyrody, albo ciężkim losie górnika. Byli to równie fantastyczni, zakręceni, lecz niereformowalni poetycko ludzie, którym za ich pasję tworzenia należy się nasz dozgonny szacunek. Jakie były nasze założenia? Znaleźć młodych autorów rokujących nadzieję i jakoś im pomóc, zachęcić do pisania, którego efektem końcowym byłyby publikacje i udział w konkursach poetyckich, wreszcie – „złapanie poetyckiego wirusa”. Mam głębokie przekonanie, że udało się nam zrealizować nasze cele a przy okazji mieliśmy dużo szczęścia trafiając na autentyczny talent. Tomasz Bąk, bo to jego mam na myśli, został przez nas od razu zauważony i doceniony. Oczywiście, poezji nie można nauczyć – bez „bożej iskry” nic z tego nie będzie. Dzisiaj Tomek pisze coraz lepiej i osiąga pierwsze sukcesy (nagrody w OKP i publikacje), które przede wszystkim zawdzięcza własnemu potencjałowi. Jeśli mogliśmy mu w tym jakoś pomóc, zrobiliśmy to…i jesteśmy z siebie dumni.
-----------------------------------------------------------------------------------------------
* Tomasz Bąk, ur. 1991. Nagradzany i wyróżniany w nielicznych konkursach literackich (TJW o Puchar Wina, "Pan Cogito po latach...", Literacki Laur Arbuza), gitarzysta i "ojciec-założyciel" rockowej formacji Les Coeurs. Uczy się, mieszka i być może nawet żyje w Tomaszowie Mazowieckim. (notka nadesłana przez autora)



niedziela, 22 lutego 2009

Bezkres nocy


Autor: Piotr Gajda

Izabela Kawczyńska, „Luna i pies. Solarna soldateska”. Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego, Łódź 2008.

Izabela Kawczyńska to poetka konfesyjna, która uprawia poezję ciemną i gęstą jak krew oglądana przy księżycowym świetle. Jej debiutancki tomik zawiera wiersze, od których czuć czarną ziemią – zaiste to prawdziwie grobowy powiew. Poetka naznaczona własną kobiecością – „moja matka tak bardzo zawstydzona, / że mogę być kobietą, / a przecież w jakimś pradawnym czasie / wyrosłam z jej podniecenia…” („Matka”) pragnie uzasadniać własne istnienie, koniecznością wypełniania przestrzeni rozprzestrzeniającej się pomiędzy narodzinami i śmiercią – czasu, który nieubłaganie musi się prędzej czy później dokonać; („Pierwszego dnia przyjdzie śmierć”) i będzie miała twoje oczy / wchodź we mnie póki możesz, / po ciemku nie dojdziesz donikąd…”. Nie jest to łatwe i sprawia ból, ale trzeba przecież w jakiś sposób „przedostawać się przez (…) dzień, / bolesny jak opuchnięte dziąsła, / palce, / co wytykały mnie na spodniej stronie twarzy / albowiem rozkład zaczyna się od spodu.../ („Sprawy, o których nie chcemy rozmawiać”). Rozpoczyna się nieubłagana wędrówka wśród rozpasanej soldateski (przemijania i doświadczania?), która w końcu zmusza do kapitulacji; „ i tak to się właśnie zaczyna, / zmęczeni wstajemy o zmroku, / coraz więcej leżymy, / coraz bardziej poziomo, / coraz ciaśniej dziurką do klucza / wpuszczamy w siebie świat starannie selekcjonowany…” („Muszę ci uwierzyć”). W dodatku, rozpoczynaną każdego dnia od początku podróż, Kawczyńska odbywa samotnie, bo chociaż retorycznie pyta; „co masz mi do powiedzenia / zatrzaśnięty w chitynowym płaszczu / równo skrojonych garniturów, / dzwonisz do moich drzwi i mówisz: / jestem,/ i przez chwilę naprawdę jesteś, / robaku…”, to marność, chwiejność egzystencji podmiotu lirycznego jej wierszy sprawia, że nie może on „współgrać” z drugim człowiekiem i jest „tylko” obcym pasażerem podczas ich wspólnej drogi; „…a ja, / żebro Adama, / jestem tylko obok” („Divina”). Gdzieś „po drodze” musi znaleźć się miejsce takie, jakim mogli go oczekiwać podróżni (o czym znów zaświadcza podmiot liryczny jednego z wierszy) – „ …w podrzędnym motelu, / czułem ulgę i zapach gnicia, / nie myśleliśmy o tym wtedy / zbyt nago porozkładani pomiędzy leżakami / obrączkowanych kobiet i przystojnych mężczyzn, / omszali w sypkim łonie piasku, / rozwierceni przez słońce i ślepi, / woda wchodziła w nas bez końca” („Mówią”) – jakby było ono swoistym przystankiem (czasu?). Poetka wierzy w spełnienie się proroctw (cały sens zawiera się w tym, że nasza podróż odbywa się tylko w jedną stronę) i rusza dalej – „nigdy nie mieszkałam w słowach, / słowa nigdy nie były moim domem…” – nie chce budować z nich daremnych zaklęć, bo jej domem od „zawsze było ciało” („Gekkonidae. Dom”). Czy trzeba dodawać, że przez cały czas – także i w trakcie pisania tych wierszy – było ono śmiertelne?

Sól na ból



Autor: Krzysztof Kleszcz

JUSTYNA FRUZIŃSKA „Wiesz dobrze czego się boimy”, Stowarzyszenie Literackie im. K.K.Baczyńskiego, Łódź 2008


Wiersze Justyny Fruzińskiej z książki „Na grani - antologia wierszy łódzkich debiutantów”, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, Biblioteka „Arterii”, 2008.

Rzadko dziś słychać w poezji przyspieszony puls. Często wiersze są sztuczkami – ktoś zionie ogniem, ktoś cytuje klasyków, ktoś bawi się rytmem, żując gumę do żucia pisze o swoim grubym pancerzu, o wczorajszym paprykarzu. Wszędzie „ironia zamiast miłości” – jak śpiewają Trebunie-Tutki z Voo Voo na płycie „Tischner”.
Justyna Fruzińska nie przejmuje się trendami. „Mam serce na skórze” – pisze. Jej wiersze to sól na ból. Obsesyjnym tematem jest Bóg. Zaskakującym wobec wyznań „my ateiści”, „jestem już tylko turystą [w kościele]”. Podmiot liryczny wierszy zauważa czasem pustkę, czasem „trochę Boga” i nawet zdarza mu się bluźnierczo zawołać „Boga wymyślił system żeby nas uciskać”. A jednak przeczuwa obecność Najwyższego, boi się, że „trzeba będzie uwierzyć”.

Grzeszę, która Go nie szukam”, pisze, „Specjalizuję się w Bogu”. Być może naukowe podejście do Stwórcy powoduje osłabienie wiary. Rodzi się pragnienie, by mocniej go poczuć: „Czemu nie na mojej szyi rozpinasz palce silnie”.

Książka w kilku miejscach olśniewa mocnymi frazami. Oto gniew Ukochanego: „nie ma czasu, żeby zapytać za co / poprosić o wybaczenie / rozpłakać się (...) kiedy On mnie ściga / skacząc po górach w złości szukając mojego / drugiego policzka”. Albo, wg mnie najciekawszy fragment książki: „przed Bogiem trzeba ukrywać / te najpiękniejsze chwile w życiu / niech nie wie / co to jest miłość między dwojgiem / kąpiel z szampanem / i czekolada / (...) póki żyjemy / bądźmy tajemniczy / niech nie wie co traci”.

Mamy trudny związek (...) nie rozmawiamy ze sobą / nie patrzymy (...) udajemy, że tak jest dobrze”. Ale drobny wyrzut skierowany w stronę nieba znienacka przeradza się w rozpacz.

Justyna potrafi sięgać po ciekawe toposy (postacie z mitologii, historia okrętu Waza, który zatonął zaraz po wypłynięciu w morze, żydowski szpital w Hadassah ).

Dobre są, zebrane obok siebie, wiersze o zasypianiu „chrapanie sąsiada budzi moją zazdrość”, „człowiek rodzi się w łóżko // kołyska uczy go znosić morską chorobę (...) poznaje ciągle od nowa ten sam smak /bycia podwójnego mieszanki ja – obcy”

W książce są niestety wiersze mniej udane – szczególnie te, które tematycznie trochę odstają od całości tj. „Rumkowski”, „Herod”, wiersze bez tytułów: o papieżu, taksówce, gwoździach. Pomysły w nich są zbyt proste, puenty nie zaskakują.

Część końcowa książki jest znów ciekawsza np. rozmowa telefoniczna „Justyna Pan dzwoni (...) w słuchawce trzask coś / jak dźwięk gorejącego krzaka” czy np. kpiarski ton „proletariusze wszystkich krajów / łączcie się / (...) w wilgotnej międzynarodówce”.

Smutek kilku metafor umiem porównać tylko ze śpiewem Lisy Gerrard z Dead Can Dance: „wody się rozstąpiły / (...) aby przepuścić ich na dno obiecane”, „czy nie potrzeba świętości snu z trędowatymi / w objęciach, które się rozpadają”.

O ile debiutancka książka jest dobra, to zestaw wierszy Justyny Fruzińskiej z „Antologii łódzkich debiutantów- Na grani” jest, w mojej ocenie, czymś wybitnym. Te osobiste przejmujące wyznania czytałem już wielokrotnie i za każdym razem czuję w nich siłę poezji. Takie pisanie o bólu jest czymś niezwykłym. To trochę jak zachęta „Proszę włóż palec w moją ranę.”
To tylko sześć wierszy, a w każdym obraz, który zostaje na długo: „Trzecie oko też płacze, do środka, łzy spływają nosem, zmywają wspomnienia z dzieciństwa”, „A teraz mogę tylko czytać. Wiem wreszcie, co znaczy / bibliofil (obrzydliwe, bezpłodne zboczenie)”.

Przy tobie chciałam wieczności, jak zwykle nie wiedziałam, o co proszę” – czytając ten fragment, za każdym razem nieudolnie się bronię przed wzruszeniem.

sobota, 21 lutego 2009

Jekyll i Hyde



Autor: Piotr Gajda
Marillion - Happiness Is The Road, 2008

Należę do tej grupy fanów zespołu Marillion, którzy uważają, że dobrze się stało, iż Fish od niego odszedł. Gdzie byli by dzisiaj jako epigoni Genesis, choćby nawet i doskonali w swoim fachu? Trzy pierwsze albumy studyjne, to wszystko, co tamten skład mógł osiągnąć… i polec. Zaświadcza o tym cała kariera dawnego wokalisty – kompozycyjnie i artystycznie to popłuczyny po dawnej świetności. Natomiast zespół świetnie sobie poradził, chociaż jego fani po odejściu Fisha wróżyli mu natychmiastową zagładę. Uważam, że Steve Hogarth wniósł do muzyki grupy nową jakość, o której Derek William Dick mógł (i może) tylko pomarzyć. Pierwsze dwa albumy nagrane w nowym składzie były próbą zmierzenia się z „legendą” – poczynając od „Brave” narodził się zupełnie inny zespół, który z powodzeniem nagrywa albumy na wyrównanym, bardzo wysokim poziomie. Od kilku lat trwa „złota seria” – takie pozycje jak „Marbles”, „Somewhere Else” czy najnowsze dwa albumy (wydane jako odrębne wydawnictwa) "The Happiness Is the Road, Volume I: Essence" i „The Happiness Is The Road, Volume II: The Hard Shoulder” świadczą o doskonałej formie Marillion. W 2007 roku miałem przyjemność oglądać zespół w akcji podczas „Somewhere Else Tour” (koncert w warszawskiej Stodole) i byłem zachwycony! Zgodnie z tym, co zapowiadał zespół, „Happiness…” miał przypominać klimatem i swoją konstrukcją doskonałe "Brave"! Może i poziom "Brave" czy "Marbles" nie został do końca osiągnięty, ale sam album z czystym sumieniem można postawić właśnie obok tych tytułów. Jest jak zwykle nastrojowo i klimatycznie a pełen emocji, rozwibrowany głos Stever'a Hogartha i przepiękne, charakterystyczne sola gitarowe Steve'a Rotherego dopełniają całości. Nie będę analizować poszczególnych kompozycji – każda z nich wraz z innymi tworzy nierozerwalną całość zarówno na „Essence” jak i „The Hard Shoulder”. Wolę się skupić na wszechobecnym, wyciszonym głosie Hogartha. Nie pokusiłbym się o wskazanie, która z dwóch autonomicznych płyt jest lepsza. Obie są bardzo dobre, chociaż nie ma na nich niestety kompozycji na miarę „Ocean Cloud” z „Marbles”. Obie pozycje zawierają niezwykle nostalgiczne utwory na zimowe wieczory. Nawet, kiedy kompozycje są „żywsze” to i tak „spowalnia” je cudowny melancholijny tembr wokalisty. Gdyby przesłuchać po kolei trzy ostatnie propozycje muzyków można by zauważyć, że grupa posługuje się pewnym „szablonem”, który skutecznie wykorzystuje skutecznie unikając zbytnich muzycznych innowacji. Tak, to podobne do siebie płyty, ale mnie to zupełnie nie przeszkadza. Oczekuję od nich takich właśnie płyt, abym mógł spokojnie odkrywać je dla siebie. Taki jest rock progresywny XXI wieku. Bez „parcia na szkło”, „siła spokoju” zamiast „wyścigu szczurów”, który pędzi przed siebie jakby chciał sam sobie udowodnić, że wszyscy będziemy żyli wiecznie. A więc „Mr. H.”czy Mr. F? Nie mam wątpliwości, że Jekyllem jest Hogarth, i to on uchronił Marillion przed szalonym Hydem.

czwartek, 19 lutego 2009

A psik!!!!!


Autor: Piotr Gajda
The Gutter Twins - "Saturnalia", 2008

Są takie płyty, w których zakochuję się od razu. Nawet, jeżeli nagrywający je muzycy funkcjonują w mojej świadomości jako osoby, które dotąd raczej nie przewartościowały mojego rockowego świata. Wcale nie kocham takich grup jak Afghan Wings, a stoner rock QOTSA przerobiłem w czystej postaci u jego protoplastów (w niedoścignionej szkółce Black Sabbath - „Ala ma kota, te sprawy”). Ok., ale liderzy wspomnianych powyżej grup - Greg Dulli i Mark Lannegan w roku 2003 stworzyli nową jakość pod szyldem The Gutter Twins – i nagle świat się zmienił. „Saturnalia”, bo taki tytuł nosi płyta, którą od ubiegłej niedzieli kocham miłością rockowego fana, zawiera muzykę mroczną i niezwykle emocjonalną. To zupa z rockowego trupa doprawiona rewelacyjnymi wokalami obydwu panów - Dulli’ego, który gdy kładzie wokalny akcent na słodkie słowo „baby” zmiękcza kolana (nie tylko kobiece), albo Lannegana, którego „zmęczony” głos brzmi tak jak wyglądał Charles Bukowski pod koniec życia. Oto kwintesencja rocka z elementami grunge, bluesa i gitarowego… popu(?). Nic nowego – perły z lamusa. Sporo gitar, krzyk, szept, cuuudowne, smutne smyki gdzieś w tle. I tęsknota, która jest tajemnym eliksirem służącym do wyczarowania genialnej muzyki. „The Stations”, „Idle Hands”, to utwory pełne gitarowych zgrzytów i szlachetnego „brudu”. Albo taki „God”s Children” z cudownym duetem obydwu gentelmenów w refrenie. Mam dalej zachęcać? „All Misery/Flowers” bardzo dobry hardrockowy kawałek czy „Each to Each” ze świetną melodią i współgrającymi, rasowymi głosami wokalistów. I tak snuje się ta płyta, na której Greg Dulli i Mark Lannegan zarażają mnie śmiertelnie niemal tak starym graniem jak ja. Wzniecają kurz i łzy.

środa, 18 lutego 2009

Słowa 10, muzyka 10


Autor: Krzysztof Kleszcz

Armia - "Der Prozess", 2009.
Franz Kafka - "Proces", 1937.

„Der Prozess” - nowa płyta Armii. Gorzki Kafka odczytany na nowo. Koncept album – coś równie nieziemskiego jak ,,Triodante”, coś równie mocnego jak „Legenda” (płyty z 1994 i 1992 roku).

Nie sposób pisać o "Der Prozess" bez znajomości książki sprzed ponad 70 lat. Mało jest obrazów, które zapadają w pamięć tak jak zakończenie "Procesu": Nóż w sercu i dwa razy obrót. "Jak pies: jak gdyby wstyd miał go przeżyć”. Mało jest książek, które wzbudzają takie emocje. Często negatywne - licealiści zwykle są bezradni. Możliwe, że aby książka Kafki trafiła w czuły punkt, trzeba mieć trochę więcej niż naście lat, trochę doświadczeń w życiu, trochę rozczarowań np. biurokracją, systemem, który atakuje nas w urzędach, bankach, w pracy - wszędzie.

To niełatwa książka. Kafka opisuje czarną wizję, Józef K. jest bezradny, roztrzęsiony, opętany własną winą, bez szans. Czytelnik może być niezadowolony, że przez ponad sto stron epatowany jest absurdem, który trwa do samego końca.
"Proces" odczytywany metaforycznie ukazuje tragiczny los jednostki w systemie totalitarnym. Ale czy rzeczywiście pisząc książkę w 1918 roku - inspirując się ustrojem austro-węgierskim interesowało go wizjonerstwo?
Czy nie właściwszym - znając zainteresowania Kafki "Biblią", filozofią Kierkegaarda oraz jego obsesję "życiopisania" - jest odczytanie go jako historię walki duchowej człowieka. Stąd „proces”, jest pytaniem o sens życia, o wiarę w sens każdego przebudzenia.

Ciekawym wydaje się to, że "smutni panowie" nawiedzają Józefa K. w momencie, gdy otworzył oczy. To symptomatyczne - przy wejściu w obłęd dnia ktoś odczytuje akt oskarżenia.

Dlaczego człowiek odpowiada na wezwanie sądu, który wzbudza w nim tyle pogardy? Czemu reaguje na absurd "zeszyciku, który da się podnieść końcami palców poplamiony, pożółcony", żałość pytania "czy jest pan malarzem pokojowym?", chamstwo zaproszenia do środka "chodź pan, chodź pan"?

Dlaczego przypowieść księdza o odźwiernym z rozdział "W katedrze" nie robi wrażenia na Józefie K.? Możliwe, że takie pytanie zadał sobie Tomasz Budzyński i wszczął własny „Proces", w którym oskarżonym jest Tomasz B.

Na płycie Armii wielkie wrażenie robi aktorska, interpretacja roli odźwiernego w utworze "Przed prawem" (śpiew a la Skaldowie). Powtarzane wielokrotnie "Ty głupcze, zamykam te drzwi!" odsyłają nas do wspomnianej przypowieści. Najczęściej interpretuje się ją w opracowaniach, jako filozoficzne stwierdzenie, że nasz los determinują siły, których nigdy nie zrozumiemy.

Jestem pewien jednak, że ciekawszym tłumaczeniem jest tu filozofia Kierkegaarda i jego "zanurzenie się w absurdzie wiary, w wierze ślepej" - "wszystko, co możemy - to wierzyć".
Symbolikę drzwi i odźwiernego odnajdziemy w Ewangelii Św.Jana 10.7. "Ich selbst bin die Tür" – tak ten fragment mógł czytać Kafka, mógł fascynować się kirkegaardowskim "ryzykiem wiary".

Od razu przypomniały mi się „Dzienniki gwiazdowe – wyprawa XXI” Stanisława Lema. Iljon Tichy na planecie Dychtonii. Przeor mówi o akcie wiary, który „nie jest ani dziękczynny, ani pokorny, ani zuchwały, on jest po prostu, i nic więcej nie da się o nim powiedzieć." Na planecie, w której dzieją się rzeczy przerażające - np. zmultiplikowane płcie, możliwość wyhodowania sobie przedziwnych narządów (niesamowite opisy grzęzną w absurd, są przerażające i komiczne zarazem, podobnie jak u Kafki - scena biczowania w graciarni) ojcowie Destrukcjanie wyznają ewidentnie kierkegaardowską doktrynę "wiary czystej", która musi się obudzić w człowieku, nie można jej nikomu narzucić. "Logika jest narzędziem, a z narzędzia nic nie wynika."

Wróćmy jednak do Kafki. Czy Józef K. rozpozna w odźwiernym Szatana ?Dopiero przy dokładniejszej, powtórnej lekturze zwracają uwagę jego rysy: futrzany płaszcz, cienka tatarska broda, "Biorę to tylko dlatego, byś nie sądził, żeś czego zaniedbał". Świetny jest opis "w tym długoletnim obcowaniu z odźwiernym poznał także pchły w jego futrzanym kołnierzu (...)", albo "Jeśli cię to kusi, spróbuj mimo mego zakazu wejść do środka. Lecz wiedz: jestem potężny.”

W interpretacji Tomasza Budzyńskiego - to "Ty Głupcze, zamykam te drzwi! Ja jestem potężny. Włącz sobie coś, otul się w koc. Zainteresuj się czymś." - jest rzeczywiście szatańskim słodkim kłamstwem, które powtórzone za którymś razem staje się szyderstwem.
"To wejście było przeznaczone tylko dla ciebie. Odchodzę teraz i zamykam je." - powiada odźwierny.

Cały sens w tym, by uwierzyć. Nie dać własnej wyobraźni wykreować oskarżeń. Bo głos "Twój proces idzie źle" - będzie nas prześladować, zagłuszać rozsądek.

Jak zbudowany jest „Der Prozess” Armii. Czy też kończy się źle?
Zaczyna się od „Złego Porucznika” (inspiracja filmowa rolą Harveya Keitela) "Mój pociąg odjechał już bardzo dawno" - znużenie życiem, zwątpienie. "Moja nadzieja to nic. Wszystko pożera ten ogień. Bo jestem sam." - oto na płycie współczesnego Józefa K. budzi pukanie do drzwi. Wchodzi pracownik sądu, zjada mu śniadanie, chce skonfiskować bieliznę.

Przywołanie najlepszej literatury europejskiej to dobry pomysł. Dodać trzeba, że cała płyta nie jest tylko i wyłącznie odniesieniem do Kafki. Jest też wizja apokalipsy w "Statku burz" - utworze, w którym ciekawej melodii i dźwiękom waltorni towarzyszą odgłosy z japońskich katastroficznych filmów z Godzillą.
Tekst i muzyka wyjątkowo tu współgrają, a skandowane "King Kong" brzmi jakby oto zaczynał się jakiś bokserski pojedynek - my kontra świat. I nagłe, niespodziewane wersy "Czemu tak jestem spokojny? Czemu nie wstrząsa mną płacz, gorzki płacz? Godzilla, Mothra i trumna (...)". Jakby Budzyński nas zapewniał „Wiara nadaje wszystkiemu sens, daje spokój, ratunek, pewność.”

"Dusza jest wszystkim" - "Tylko ty, tylko my, tylko ty i ja." - taki refren słyszymy w finałowym "Anima".

U Kafki Józef K. idąc na śmierć, czuł się jak w grotesce ("Może są to tenorzy?"), na kilka sekund przed końcem zaczął dostrzegać błysk światła ("Kto to był? Przyjaciel? Dobry człowiek? Ktoś kto współczuł? Ktoś, kto chciał pomóc?").

Budzyński kończy swoją opowieść inaczej – optymistycznie.
Po pięknej niebiańskiej wokalizie pojawia się piosenka "Underground" - chóralny mocny głos, antyteza "Złego Porucznika" - przywołanie "Niewidzialnej Armii", "Don Kichota" z "Legendy". Wołaj na cały głos! Zwróć się do ludzi, nie do irracjonalnego sądu umiejscowionego gdzieś w labiryncie korytarzy (w chorym umyśle?).

A muzycznie? Przede wszystkim od razu słyszalna świetna perkusja, jej połamane rytmy. Banan i jego waltornia - znak rozpoznawczy zespołu, na płycie wypada naprawdę wyjątkowo (najbajeczniej w „Statku burz” od 4 minuty). Wokal Budzego czasem urozmaicany efektami, brzmi bardzo przekonująco.

To bardzo dobra mocna płyta. Rozbudowane długie utwory wciągają słuchacza w swój tajemny świat. Dialog z Franzem Kafką przyniósł nową jakość. Po dwóch tygodniach słuchania już mogę nazwać ją klasyką. W książeczce płyty CD (grafika: Staś Budzyński) - niczym w grze komputerowej opisano cechy czerwonego monstrum jako "Siła 10, spryt 10" - parafrazując wystawiam oceny płycie: "Słowa 10, muzyka 10".

niedziela, 15 lutego 2009

Jestem niewinny


Autor: Piotr Gajda

Ostatni tydzień minął mi na ponownej lekturze książek Franza Kafki.
Wróciłem po raz pierwszy od czasów licealnych do „Procesu”, „Ameryki” i opowiadań z tomu „Wyrok”. Bezpośrednim impulsem do sięgnięcia po zakurzone tomy była najnowsza płyta Armii, w którą życzliwie zaopatrzył mnie Krzysztof Kleszcz – wieloletni fan zespołu Budzego. Tomasz Budzyński nagrał koncept album o egzystencjalnym dramacie ludzkim, ponieważ ponowne odczytał dla siebie „Proces”. A jednak "Der Prozess" nie jest tylko ilustracją muzyczną powieści Kafki, ale procesem, w którym autor tekstów zawartych na płycie występuje w roli oskarżonego. Po przygnębiającej lekturze, jaką nawet po latach są dla mnie losy Józefa K., osobiście chciałbym swojego procesu uniknąć …
Pisze Max Brod (biograf, przyjaciel i wykonawca testamentu Kafki) w posłowiu do pierwszego wydania „Ameryki”; „Jasne jest, że powieść ta wiąże się ściśle z „Procesem” i „Zamkiem”, których cykl chronologicznie otwiera. Jest to pozostawiona przez pisarza trylogia samotności. Jej zasadniczym tematem jest obcość, izolacja pośród ludzi. Sytuacja oskarżonego w „Procesie”, stan, w jakim znajduje się nie zaproszony i obcy w okolicy człowiek w „Zamku”, bezradność niedoświadczonego dziecka w huczącej życiem „Ameryce” – oto trzy fakty podstawowe, których tajemnicza wspólnota uwydatnia się poprzez sztukę Kafki jasno i symbolicznie, choć oddana językiem zwykłym i w najprostszy sposób wyrażającym rzeczywistość. W ten sposób te trzy powieści wyjaśniają się nawzajem, wskazują na jedno i to samo serce. We wszystkich trzech powieściach chodzi o miejsce jednostki w społeczności ludzkiej i – ponieważ chodzi przy tym o najwyższą sprawiedliwość - równocześnie o miejsce jednostki w królestwie niebieskim ”(podkreślenia moje).


Pora więc pomyśleć o ratowaniu duszy, ewentualnym uniewinnieniu i obiecanym królestwie, Piotrze G.!















Remis

Autor: Piotr Gajda
Keane "Perfect Symmetry", 2008
Podstawą brzmienia grupy Keane są klawisze i pewna muzyczna tożsamość z tym, co proponują takie grupy jak Travis, Coldplay czy Snow Patrol. Legenda głosi, że przed laty na jednym z koncertów młodej kapeli znalazł się Chris Martin, którego tak bardzo urzekła gra na pianinie Tima Rice-Oxleya, że z miejsca zaproponował mu przejście do równie młodego Coldplay. Tim na propozycję nie przystał i w roku 2004 przyczynił się do komercyjnego sukcesu swej macierzystej grupy – debiutanckiego albumu „Hope And Fears”, który sprzedał się na świecie w ponad pięciu i pół miliona egzemplarzy. Uważam, że zasłużenie, bo zawierał swoisty „piano rock”, który urzekał zarówno swoim brzmieniem jak i melancholijnym wokalem Toma Chaplina. Z ich drugiej płyty ”Under The Iron Sea” nie zapamiętałem ani jednego utworu, dlatego z niepokojem czekałem na płytę trzecią.
Najnowsze wydawnictwo Keane nosi tytuł „Perfect Symmetry” i od razu nasuwa się pytanie czy chodzi o perfekcyjną symetrię pomiędzy brzmieniem gitar i klawiszy czy może o perfekcyjną symetrię pomiędzy uzależnieniem wokalisty od narkotyków i alkoholu, a muzyką, którą zespół zaproponował na swoim najnowszym wydawnictwie. Odpowiedzi można poszukać na szczytach UK Charts (mnie tymczasem satysfakcjonuje, że zepchnęli z nich zarozumialców z Oasis). Od razu przekonał mnie do siebie utwór tytułowy, który nieodparcie kojarzy mi się z „dojrzalszymi” kompozycjami zespołu A-ha, co w „moich uszach” absolutnie nie jest zarzutem. Należy przyznać im także rację, w sprawie wyboru utworu singlowego – „Spiralling” to dobry reprezentant całości. Szybki „Again and Again” oraz wolny, walczykowaty „Love Is the End” to kolejne udane kompozycje z najnowszej płyty. Jest wciąż melodyjnie i przebojowo, mniej melancholijnie (szkoda), bardziej syntezatorowo niż akustycznie. Dojrzeli i okrzepli, a ja wolałem zawodzących gówniarzy. Za „Hope And Fears” przyznaję im trzy punkty, za „Under The Iron Sea” ani jednego. Na „Perfect Symmetry” nie jest aż tak perfekcyjnie, ale i nie najgorzej – bezdyskusyjnie zasłużyli sobie na jeden punkt.

środa, 11 lutego 2009

Pudding


Autor: Piotr Gajda
The Killers "Day & Age" 2008


The Killers to „pogrobowcy” Joy Division i New Order (nawet nazwę zaczerpnęli z utworu tej ostatniej grupy). To „zaledwie” elektroniczno-gitarowy rock, niemiłosiernie rytmiczny i melodyjny. Zabójcy są delikatni, jeżeli chcą udusić ofiarę, używają aksamitnej chustki. Na najnowszym albumie poszli o krok dalej i teraz brzmią jak stare nagrania OMD z lat osiemdziesiątych. Nic nie szkodzi?
Nowa płyta, to dalszy, świadomy rozwój(?) zespołu. To „Sams Town” widziany z Wenus, gdzie w tle leci epicki „Human”, a cała powierzchnia planety pokrywa się słodkim lukrem. Zakładam srebrzysty kombinezon, chełm, przez który pod czaszkę przenikają soczyste syntezatorowe pasaże i perkusyjne bity oraz romantyczny wokal, jakby przeniesiony z epoki Gagarina. A może w roku 1980 NASA zakopała w księżycowym pyle specjalną edycję winyla Duran Duran, a w 2008 ktoś ją puścił w radio? Weźmy taki „This Is Your Life” oparty na klawiszowej sekwencji, albo “Spaceman” z ładnym zaśpiewem i rytmem ułożonym jak dziecko z nauczycielskiego domu – lećmy na tym paliwie – Alphaville, Pet Shop Boys, środkowy Chris de Burgh. Z dziesięć lat temu chyba bym przeklinał, a teraz nierytmicznie tupię nóżką, bo uwagę rozprasza zbyt dużo pytań. Po co im to? Za cenę wyłamania się z gitarowego grania obdarzyli swoich fanów albumem stylizowanym na pop sprzed dwóch dekad. Podobno muzycy nagrywali płytę „zdalnie”, nagrali demo jeszcze podczas pracy nad poprzednią płytą, a potem wysłali je do producenta – Stuarta Price’a, a ten wykroił z niego taki „Neon Tiger” zamiast „zapolować” na tygrysa bengalskiego.

Podobno Brytyjczyków ujęła bezpretensjonalność tej muzyki, ale ja nie jestem Angolem, tylko zgorzkniałym Polaczkiem. Domagam się muzyki przyprawiającej o marskość wątroby, a przy okazji także i duszy. Nie lubię puddingu.

sobota, 7 lutego 2009

Messa Śpiewa


Autor: Krzysztof Kleszcz

Witold Adam Rosołowski (pseudonim MESSA albo MESSALIN NAGIETKA) nagrał piosenki do moich tekstów. To coś niezwykłego, jak wiersze dzięki dobrej melodii - zaczynają żyć innym życiem.
Pamiętam jak przysłał mi mejlem pierwsze mp3 do piosenki "Małe piwo". Od niej się zaczęło. Ostatnią frazę "Gorzkie morze, ja się położę na plecach, na tobie" śpiewała z uwielbieniem moja chrześnica Hania. No i, rzecz jasna, ja śpiewałem podeskcytowany!

Witold przerobił na piosenki moje wiersze: Proszę, Meteoryt, Widok z okna, Rejs, Latanie, Dziad, Krakatau, Do ciebie, siebie, Sprzątanie, Uzdrowiciel, Ratownik.
Kilka kawałków w tej chwili bierze udział w czymś w rodzaju głosowania (liczy się ilość odsłuchań) na portalu wywrota.pl

Rozmawialiśmy chwilę na gg:
W: Twoje wiersze są łatwe do nucenia, mam taki skos w tym kierunku, sam zauważyłeś.
KK: Wiem, że skomponowałeś i nagrałeś około 400 różnych piosenek, ja słyszałem zaledwie kilkanaście (w tym większość moich). Czy wg Ciebie moje się czymś wyróżniają?
W: Niektóre brzmiały mi w głowie jak hity.
KK:Które najbardziej?
W: Nie wyróżniam, ale Dziad i Widok wciąż chodzą mi od ucha do ucha
KK: Czyje teksty jeszcze przerobiłeś na piosenki?
W: Tuwima - około 40 tekstów, Bogdana Zdanowicza, Marka Dunata, Izabeli Fietkiewicz-Paszek... tych nazwisk jest ogrom!

KK: Wklejam odnośniki do Widoku z okna, Ratownika, Dziada. Na początek. Wkrótce wkleję też Meteoryt.
WR:Ok. Zapraszam do słuchania.

WIDOK Z OKNA:

http://www.wywrota.pl/db/mp3/860_widok_witold_adam_rosolowski.html

RATOWNIK:

http://www.wywrota.pl/db/mp3/838_ratownik_witold_adam_rosolowski.html

DZIAD:

http://www.wywrota.pl/db/mp3/855_dziad_witold_adam_rosolowski.html

METEORYT

http://www.wywrota.pl/db/mp3/861_meteoryt_witold_adam_rosolowski.html

Witold Adam Rosołowski - urodzony w Przasnyszu w 1966 roku.Z wykształcenia fizyk. Mieszka z żoną Joanną, córką Martynką i synem Błażejem w Ciechanowie. Poeta, bard i kompozytor. Autor kilku poetyckich książek: "Abbozzo" (Przasnysz 1996), "Ballady, pieśni i inne wiersze"
(Kraków, 2004), "Messkłady słoneczne" (Ciechanów, 2005), zeszytu literackiego "Senności" (Przasnysz, 2005); jego wiersze drukowano także w kilku almanachach ("Na receptę", "Młodzieńczy oddech", "Pokolenia", "Poeci z sieci", "Wiersze dla ludzi") i w literackiej prasie, m.in. w "Poezji dzisiaj", kwartalniku "Łabudź", w "Ciechanowskich Zeszytach Literackich".


Knopfler z Gorzowa


Autor: Krzysztof Kleszcz

Marek Lobo Wojciechowski - "Suplement", Wyd. Artystyczno-Graficzne Arsenał Gorzów Wielkopolski, 2007

Marek Lobo Wojciechowski to tzw. późny debiutant. Absolutny dowód, że poeta może urodzić się także po czterdziestce. Czarna okładka - na niej autor z przymkniętymi powiekami, wewnątrz jeszcze jego zdjęcie, w dodatku z papierosem - obiecują poezję pozbawioną złudzeń, „ciemną”.
Tematy, po które sięga Lobo nie były więc dla mnie niespodzianką, są typowe i zwyczajne. Ot: niezgoda na świat, samotność, tęsknota, nuda, opis prowincji. Czym się zajmuje podmiot liryczny książki? Malowaniem, wędkowaniem, wspominaniem, złości się na kobietę. No tak, ale okazuje się - to są świetne tematy na dobrą, przekonującą poezję.
Jest tu bowiem: autentyzm, mądrość – godzenie się ze światem, choć rzeczywistość skrzeczy.
Zagrać ograny temat i nadać mu własną nutę; dać puentę niczym wieżę na c4 - szach i mat. Oto sztuka!
Jeśli z książki poetyckiej wynotowuję kilkanaście pięknych poetyckich fraz, które błyszczą sobie niezależnie od wiersza – to pełen szacunek dla autora. Taką poezję lubię!
Oto próbki stylu, proszę ocenić.
Autor o sobie: „Z wiekiem staję się orędownikiem zwolnień akcji, miękkiej sztuki walki, Japonii, origami.”, „Wrosłem w samotność jak stary parkan z dawno zapomnianą furtką – skrzypię, gdy ktoś otwiera”. Uparte stosowanie deprecjacji – ma w książce swój urok.
O wypaleniu, zmęczeniu: „Wcześniej [byłem] kozłem ofiarnym, całopaleniem. Krową. Cztery sutki i gęby wyciągnięte do ssania. Mamy nadmetraż, paradoks, ssie nawet pusta przestrzeń.” Jest cierpko o płci pięknej: „Kobiety biegające w kółko jak stado gęsi, głośniejsze od nich”, „Wyloguj się ze mnie (...)”. O upływającym czasie, winie: „Noc daje spać zegarkom. Gdy nie patrzysz odwalają swą robotę niedbale, jak murarz przy betoniarce. Ksieżyc przymyka na to oko udając srebrny kinkiet.”; „Wieczór jest przedsmakiem nocy. Umywa ręce.” O starości: „Rzeka przepłynęła przez ciebie, wypłukała wszystko, zostawiając nagi szkielet, gotowy do obrośnięcia nowym ciałem.” Fajnie też znaleźć coś, co zdradza szczegół z życiorysu autora (15 lat w wojsku): o nadziei: „Na starym czołgowisku za miastem coś zielonego uparcie kiełkuje wśród zrytego gruntu.” Coś niebanalnego? Wiersz „Wieżowiec”: „Dziesięć pięter, trzy klatki, jak niemała wioska postawiona do pionu.” Trochę zabaw słowami? „Nie lubię ruskich pierogów, jankeskich hot-dogów i polskich autostrad.” Trochę dosadności? Tytuł jednego z wierszy: „Zadupia”. Jakaś dobra metafora? „Zdjęcia, jak tablice na cmentarzu, wyblakłe trumny czasu (...) teraz zdjęcia są za dokładne, pokazują zbyt wiele.”
Po lekturze zostaje w pamięci sporo obrazów: szczęśliwy wuj Leon – łowiący ryby ze swojej flotówy (Rzeka jest tu metaforą życia, łowienie ryb – farta w życiu). W wierszu „Instalacja statyczna” autor zaskakująco chce być brontozaurem. Albo np. „Ojciec w masce p-gaz, w pochodzie pierwszomajowym”, czy matka mówiąca „No i co się wymandrzasz”...

Mówiąc o warsztacie: zwraca uwagę melodyka wierszy – wszystko brzmi jak należy. Autor zresztą przyznaje się to do tej samej szkoły, w której i ja się uczyłem - czyli do nauki na portalu internetowym „Nieszuflada”.

To bardzo piękny tomik, taki „hostelowy” – powiedziała moja mama. Chodzi o podobny sposób budowania fraz, częste użycie molowych akordów. Dostrzegam podobieństwo np. tu „Ptaki za oknem patrzą na mnie w przelocie, dla nich jestem nieruchomy”, „Czas tuli się jak miękkie zwierzę” albo „Pojdę w być może. W dym. W mgłę.”

Pisząc o książce włączyłem Marka Knopflera „Kill To Get Crimson”. Marek to Knopfler z Gorzowa? O, przepraszam! Wojciechowski jest o 10 lat młodszy!
Jeśli życie to książka („Prawie przeczytana, zostało kilka kartek” – pisze w przedostatnim wierszu) i jeśli traktować tytuł „Suplement” jako „dodatek, uaktualnienie”, to – rzeczywiście – cały smutek, tęsknota, zmęczenie w naszym życiu – nabierają innego znaczenia. Poezja nadaje im jeszcze głębszy sens.

piątek, 6 lutego 2009

Poeta jest mitem

Autor: Piotr Gajda

Polskie kino wyciąga rękę do poetów – wystarczy wspomnieć takie filmy jak „Wojaczek” (reż. L. Majewski), „Całkowite zaćmienie” (reż. A. Holland) czy „Siekierezadę” (reż. W. Leszczyński) - zapełniając ekran takimi poetami jak Rafał Wojaczek, Edward Stachura, Artur Rimbaud i Paul Verlaine. Wszyscy to poeci z „krwi i kości”, legendarni i tragiczni. Równie tragiczni, a raczej tragikomiczni są wymyśleni w scenariuszu, a jednak niemal prawdziwi bohaterowie filmu, który traktuje o „etosie” poety oraz jego zmaganiach w skrzeczącej rzeczywistości, która go osacza.

Henry Fool jest „wielkim pisarzem”, Simon Grim – śmieciarzem. Hal Hartley scenarzystą i reżyserem filmu, w którym to właśnie oni tworzą parę głównych bohaterów, a ich poczynania sprawiają, że w mdłej egzystencji amerykańskich przedmieść zaczynają funkcjonować skomplikowane historie, których źródłem są międzyludzkie relacje. „Chciałem, żeby Henry był wcieleniem diabła, Mefistofelesa; Simon miał być jakby niewinnym Faustem. To typowa opowieść, w której Diabeł przyjeżdża do miasta i wywraca wszystko do góry nogami” – mówił Hartley w jednym z wywiadów. Spotkanie Simona i Henry’ego zaowocuje nie tylko ciążą siostry śmieciarza, samobójczą śmiercią jej matki, ale i literacką nagrodą Nobla. Stanie się swoistym preludium dla przyjaźni dwóch radykalnie różnych facetów – ekstrawertyka z ambicjami poety i introwertyka z poetyckim talentem.
Hal Hartley od wielu już lat należy do czołówki amerykańskiego kina niezależnego. Specjalizuje się w opowieściach o ludziach skończonych, outsiderach pogrążonych w permanentnej rozpaczy. Kimś takim jest właśnie Henry Fool, niespełniony pisarz, wędrowiec, były więzień, być może nawet pedofil (w tej roli świetny Thomas Jay Ryan). Kimś takim jest także Simon (James Urbaniak), zamknięty w sobie, małomówny śmieciarz, którego ludzie często postrzegają jako osobę upośledzoną. W świecie Hartleya nie ma miejsca na Amerykę a’la Paris Hilton. Jest za to bieda, narkotyki, pijaństwo i przemoc. Są zakłady segregacji śmieci, dymiące kominy fabryk, podrzędne knajpki i sklepiki. Ale też sporo prawdziwych, trudnych emocji.
Amerykański sen zaczyna się spełniać, kiedy Henry (notoryczny kłamca i utracjusz) odkrywa u Simona (śmieciarza) talent literacki. Za namową Henry’ego, Simon wciela się w dotąd sobie nieznaną rolę twórcy. Jego pierwszy poemat odbija się szerokim echem w okolicy. Jedni uważają go za awangardowe arcydzieło skierowane przeciwko systemowi i kulturze, inni za zwykłą pornografię, na którą natychmiast należy nałożyć społeczny kaganiec. Jak się niebawem okazuje, jest to dopiero początek prawdziwych sukcesów w życiu dotychczasowego nieudacznika. Grim z roli śmieciarza nawansuje do miana cenionego poety zbierającego za swoją twórczość najwyższe laury. W tym czasie Henry wprowadza sporo zamieszania również w życie matki i siostry Simona, z tą ostatnią płodzi nawet dziecko i bierze ślub. Ale wciąż jest katalizatorem twórczego wysiłku Grima, pomimo tego, że jego „genialna” powieść okazuje się kompletnym gniotem, a w wydawnictwie, które nie chce jej wydać Henry był wcześniej dozorcą.
- Kochałem się z twoją matką – wyznaje Henry Simonowi.
- Nie chcę o tym myśleć – odpowiada zdezorientowany Grim.
- Błąd! – nie daje za wygraną Fool. – Poeta musi myśleć o wszystkim.
Następuje nieuchronna zamiana ról. Uczeń swoim talentem przerósł mistrza. Henry jest „natchnionym pisarzem”, lecz wyłącznie we własnym mniemaniu. Pozostaje mu rola męża i ojca oraz praca w śmieciarni odziedziczona po Simonie Grimie, który szykuje się właśnie do odebrania nagrody Nobla. Rozpoczyna się filmowa przypowieść o śmieciarzu, który nagle zostaje poetą, i o Henrym Foolu – człowieku, który pozwala mu rozwinąć skrzydła nawet wtedy, gdy oznacza to poświęcenie samego siebie.
Gdzieś w tle powyższej historii pojawia się pytanie o definicję poezji. Co można nią nazwać, a co jest tylko niezrozumiałym bełkotem, grafomanią. Czy takie rozgraniczenie w ogóle ma sens? To, co dla kogoś jest arcydziełem, dla kogoś innego jest niezrozumiałym bełkotem lub zwyczajnie „słabą poezją”. Kto; Henry, czy może Simon spełnia się w amerykańskim micie, który go otacza? Hal Hartley nie udziela nam na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Fool, prawdopodobnie niesłusznie oskarżony o pedofilię, rezygnuje z możliwości ucieczki do Szwecji z podrobionym paszportem Grima. Nie potrafi opuścić rodziny, chociaż jest to równoznaczne z powrotem do więzienia na długie lata. Grim nie może odebrać nagrody Nobla, ale czy naprawdę tego pragnął?

„Henry Fool” – scenariusz i reżyseria Hal Hartley. W rolach głównych występują Thomas Jay Ryan, James Urbaniak, Parker Posey. Rok produkcji 1997.

czwartek, 5 lutego 2009

Back in Black

Autor: Piotr Gajda

W swoim schizofrenicznym świecie stosuję analogię pomiędzy "żywotem muzyka”, a "żywotem poety”. Stąd pewne pojęcia z rockowego słownika przekładam sobie na słownik poetycki. I tak - wieczór autorski to „koncert”, promocja książki to „tournee”, książka to „płyta”, zawarte w niej wiersze – „utwory”. Udział w festiwalu poetyckim to „festiwal”, TJW i OKP „lista Billboardu”. Ok., żartuję, ale niewątpliwie w chwili obecnej znajduje się w fazie syndromu „drugiej książki”. Jaka ona będzie, czy lepsza od debiutu? Czy stanie się kontynuacją poetyki z pierwszej książki, czy raczej uda mi się zawrzeć w niej nową jakość? Czy napiszę ją stosunkowo bez wysiłku, czy czeka mnie żmudna, poetycka robota? Czy znajdzie się ktoś, kto zechce ją wydać? Naiwne pytania, ale "poeta jest jak dziecko”, prawda?
Uchylając się (albo i nie) od odpowiedzi prezentuję wiersz, który znalazł się w łódzkiej antologii i stanowi „zaczyn” nowego tomiku.



E-recenzja "Na grani"

Autor: Piotr Gajda

Na stronie internetowej Marcina Orlińskiego http://www.marcinorlinski.pl/ ukazała się jego autorska recenzja antologii łódzkich debiutantów „Na grani”. W książce znajdują się wiersze Michała Murowanieckiego, Krzysztofa Kleszcza, Piotra Gajdy, Moniki Mosiewicz, Konrada Cioka, Magdaleny Nowickiej, Roberta Miniaka, Izabeli Kawczyńskiej, Rafała Gawina, Justyny Fruzińskiej, Marciusza Moronia i Przemysława Owczarka (który jest jej redaktorem i zarazem opatrzył ją wstępem). Antologię zamyka esej Kacpra Bartczaka – „Ciało wiersza: niedualistyczna impresja teoretyczna”.

* Marcin Orliński, ur. 1980. Poeta, krytyk literacki. Ukończył filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Laureat wielu ogólnopolskich nagród literackich. Stypendysta Ministra Kultury w dziedzinie literatury. Redaktor Zeszytów Poetyckich. Wydał tom wierszy Mumu humu (Zielona Sowa, Kraków 2006). Publikował w wielu ogólnopolskich czasopismach, takich jak Gazeta Wyborcza, Odra, Twórczość, Topos czy Studium, a także w kilku wydawnictwach zwartych. Mieszka i pracuje w Warszawie.

Demokracja nie istnieje




Autor: Piotr Gajda
Guns N'Roses "Chinese Democracy", 2008


Na nową płytę Guns N’Roses Axl Rose kazał nam czekać tylko odrobinę krócej niż czekamy na zakończenie kryzysu gospodarczego w Polsce, który aktualnie wchodzi w kolejny z rzędu stan permanentnego dołowania i szurania d… po parkiecie. Przez ostatnie piętnaście lat przez zespół przewinęło się dwunastu muzyków stąd twierdzenie, że to GN'R nagrał ten album, jest pewnym nadużyciem. Niemniej wokalista zawłaszczając dla siebie nazwę wiedział, co robi. Firmując album jako swoje dzieło solowe, nie mógłby liczyć na takie samo zainteresowanie jak to, które towarzyszy nazwie jego legendarnej formacji. Okej, ale co zrobić z faktem, że osobiście zawsze uważałem ten zespół za bandę amerykańskich wieśniaków wrzeszczących wszystkim wokół wprost do ucha – „jesteśmy bogami rock’n’rolla, jesteśmy bogami rock’n’rolla!!!”, co zawsze uważałem za nieuprawnione i w porównaniu z takim np. Led Zeppelin goście wydawali mi się zaledwie bożkami i to w dodatku pogańskimi. W tej sytuacji jedynym rozsądnym wyjściem było „wrzucenie” płyty do odtwarzacza i bez bagażu resentymentów i uprzedzeń nacisnąć przycisk „play”. Tak też uczyniłem…

Pierwsze wrażenie – na pewno nie jest to hardrockowe „Born In The USA” poprzedzone kilkunastoletnią legendą „epokowego dzieła, które powstawało w twórczych bólach”. Spod grubej warstwy gitar, epickiego rozmachu i opowieści o piciu whisky i porzucaniu kochanek wydobywa się wokalna ekwilibrystyka Axla (wciąż wokalnie brzmi to tak jakby od czasu do czasu używał helu). Zabijcie, ale od razu powiem – mnie to przekonuje o wiele bardziej, niż „młodzieńcze” propozycje zespołu, pomimo że nie ma jakiejś radykalnej zmiany stylu – od pierwszych taktów wiadomo, z czym mamy do czynienia, a historyczne odcinki („Use Your Illusion”) z sequelem („Chinese Democracy”) łączy rozpoznawalna maniera wokalna. Axl Rose „drze się”, co prawda jak w „Don’t Cry”, ale jego głos przez lata pokrył się szlachetną patyną, która sprawiła, że przestał być „pryszczatym młodzieńcem”, a stał się statecznym panem używającej dobrej wody kolońskiej. Na krążku dominują rockowe ballady w raczej w średnich tempach, z „lejącymi się” melodiami przeplatanymi nieco mocniejszym graniem (głównie zespół „łoi” mocniej i przyspiesza w refrenach, aby dla kontrastu zwalniać w poszczególnych zwrotkach). Całość „spina” głos wokalisty, który czasem wchodzi na wysokie rejestry, a czasem bywa drapieżny i „chropowaty”. Na płycie zdecydowanie wyróżnia się „Better” – prawdziwie „rockowy killer”, który rozpoczyna się jak pierwszy lepszy durnowaty kawałek z MTV (nic bardziej mylnego). „Madagaskar” to drugi równie udany kawałek, z charakterystycznym „zmęczonym” głosem Axla, w którym jak w żadnym innym utworze z tego krążka słychać jak bardzo zmęczyło go półtorej dekady pracy w studio. Reszta utworów trzyma raczej średni poziom i plasuje się ciut wyżej niż utwory z krążka „The Spaghetti Incident?”.

To jednak wystarczy, żebym mógł powiedzieć, że „Chinese Democracy” to płyta, do której będę wracał z prawdziwą przyjemnością, bo chociaż dawno temu ściąłem włosy, nie mam tatuaży, rośnie mi „brzuszek”, a zawodowo zajmuję się „udawaniem urzędnika”, to nadal jestem tamtym chłopcem, który przed laty chciał wejść na scenę, podłączyć gitarę do „piecyka” i zagrać dla 100.000 ludzi.

środa, 4 lutego 2009

Nomada

Autor: Krzysztof Kleszcz
Nowy wiersz.














poniedziałek, 2 lutego 2009

Wołaj na cały głos

Autor: Krzysztof Kleszcz

Dziś ma premierę płyta Armii "Der Prozess". Dwa czadowe utwory zespół udostępnił na myspace.pl - to bezkompromisowe czady, do których zespół już zdążył przyzwyczaić swoich fanów na płycie "Ultima Thule".
Niemieckojęzyczny tytuł (poza oczywistą inspiracją Franzem Kafką) można odczytać jako ukłon w stronę krautrocka. Lider Armii przyznaje się do fascynacji zespołem Can (szczególnie płytą "Moster Movie" i długaśnym utworem "Yoo Doo Right" (puszczony z taśmy otwierał m.in. niedawny koncert Budzyńskiego w Łodzi).
CAN - "YOO DOO RIGHT"


Płyta jest koncept-albumem podobnie jak niegdyś "Triodante" (z 1994r.)- uważane przez wielu za opus magnum zespołu. Wtedy natchnieniem był Dante i jego "Boska komedia".

Jakie sa nowe utwory Armii? W "Złym poruczniku" Budzyński krzyczy "codziennie przeszywa mnie miecz/ nie mogę przestać krzyczeć" przywołując bohatera filmu granego przez Harveya Keitela, niczym z otchłani piekielnej wieszczy "nie ma ze mną nikogo / jestem sam". A dalej są przekrzykiwania w umyśle szaleńca, walka wewnętrzna "zabij / pomyśl".
Jakoś przypomniało mi to "Tren" z solowej płyty Tomasza Budzyńskiego "Luna", gdzie w drugiej i trzeciej zwrotce są wyznania kogoś rozczarowanego Bogiem, a zaraz później w refrenach mamy coś przeciwnego - olśnienie.

Drugi z udostępnionych utworów "Underground" może być hymnem fanów niczym "Niewidzialna armia" ("Wołaj na cały głos").
Jaka będzie nowa Armia? Póki co nie zawiodłem się na żadnej płycie i jestem, że tak powiem, bezkrytyczny. Spodziewam się, więc uczty dla uszu.

Póki co odsłuchując dla przypomnienia stare płyty - przywołuję ulubione frazy z płyt:

LEGENDA (1992)
Podobno budujesz / Swój mały dom / Pośrodku jałowej ziemi / Ty jesteś Tym / Bo nie chcesz nic / I nie zawahasz się

CZAS I BYT (1992) (słowa J.Czechowicz)
Otworzyły się oczy niebieskie / widzisz siebie - marynarza w Azji / a zarazem pięcioletniego chłopca / na warszawskim podwórku /na warszawskim podwórku / i siebie przed maturą w gimnazjum / namnożyło się tych postaci / namnożyło się tych postaci / i stoją ogromnym tłumem / a wszystko to ty a wszystko to ty

TRIODANTE (1994)
Ruiny morza rozbite o brzegi / Letnie napoje wyplute przez deszcze / Gasnące głosy po nocy na wietrze / A światło świeci w ciemności / Wołam w mroku

DUCH (1996)
Wesołe miasteczko / zdmuchnięte przez noc / klatki schodowe, trzecie niebo / niewysłowione Twoje Imię / na dnie, nieznośne pragnienie /(...) / W dalekim zakątku lata / ostatni przyjazny dom / ubogi duchem / kwadraty, trójkąty i linie

DROGA (1999)
Mój dom przy moście, moja ścieżka w dół / moja droga wąska, drzewo rozłożyste /chorągiew na wietrze, Księżyc wśród gwiazd / dobro jest dobre, piękno zbawi świat / /Wiatr jest szary / a Księżyc zielony / zło jest złe

Przejeżdżam tędy raz na rok i zasypiam w tym miejscu / niedotarty autobus wiezie mnie na drugi brzeg / jak okiem sięgnąć nie ma tu nic a jednak jest wszystko / przedziwne światło wie gdzie warto żyć

POCAŁUNEK MONGOLSKIEGO KSIĘCIA (2004)
Wieczorne ogniska / Jesień średniowiecza / Stracony weekend / Historia szaleństwa / Podobno maszerują armie / Goga i Magoga / Smutny czarny żagiel / Czarna łódź podwodna

ULTIMA THULE (2005)
Dzień jeszcze trwa i wszystko można / Twoich przedsionków słyszę migotanie / Niebieski młynek miele czarną chmurę / Światło za wodą ciągle się zapala / / dalej, dalej poza prawem

A z solowych płyt Tomasza Budzyńskiego:

TANIEC SZKIELETÓW (2002)
Dama wino i król, dupek żołędny i as / Nie chodźmy na ten film / Zawróćmy póki jest czas / Do kina nie ma co iść / zostańmy tu w karty grać / Niech Słońce zajdzie gdzie chce / Przegrajmy wszystko przed snem / by nie mieć przy sobie nic / Dwa zera, ofiary dwie


LUNA (2008)
Nie mamy szans, nie mamy żadnych szans. / Czy to nie jest piękne, czy to nie jest piękne? / Stań obok mnie, nie bój się teraz. /Podnieś swoją głowę, będę tam gdzie ty. / Umieraj, umieraj, już idź, aby żyć.


Zamówiłem płytę w fan.pl. Zobaczymy jak spisze się listonosz. W każdym razie na klatce schodowej będzie słychać waltornię.

niedziela, 1 lutego 2009

Do ciebie, siebie, znów

Nowy wiersz.
Autor: Krzysztof Kleszcz