Autor: Krzysztof Kleszcz
GEORGE DORN SCREAMS "O'MALLEY'S BAR", 2009
Dobrze, że istnieje "Lampa" i "Teraz Rock". To naprawdę dobre recenzje zamieszczone w tych pismach sprawiły, że nie przegapiłem drugiej płyty George Dorn Screams – niszowego zespołu z Bydgoszczy.
Pierwsze dźwięki płyty to monotonne uderzenia, jakby ktoś walił w ścianę obuchem. Gitara i perkusja „biją głową” w mur. Przebiją się? Po 28 sekundach walenie ustaje i robi się lirycznie... Cranberries'owo, a gdy pojawia się wokal przypomina delikatny głos Harriet Wheeler z The Sundays (19 lat temu mieli duży przebój) i od razu mi się spodobał. Wokalistka Magda Powalisz opowiada swoją historię ciepłym głosem, ale gitary, bas i perkusja od początku są tu na równych prawach - to współopowiadacze. Opowieść obfituje w zwroty akcji. Granie jest niezwykle klimatyczne, przestrzenne - wystarczy zamknąć oczy i odlecieć, zniknąć przy "fade away, fade away..." Jak wiele może wyczarować klasyczny rockowy skład!
Drugi utwór od pierwszych dźwięków wprowadza w miły trans (intrygujący tytuł "Cul-de-sac" przetłumaczyć można na "ślepą uliczkę"). Jest naprawdę przebojowo... W pewnym momencie zostaje wokal i brząkający bas... echo... i nagle zakończenie robi się sfuzzowane, przebijający się przez ścianę dźwięku głos przypomina barwą głos Katarzyny Nosowskiej - ( konkretnie piosenkę "That's a Lie" z drugiej płyty Hey'a)... To był bardzo dobry wybór piosenki na singiel - mną piosenka zawładnęła, rozpłynąłem się w tym "neverending oceans"...
Utwory "Waterproof" i "Over" mają w sobie urok deszczowych klimatów "The Cure" z "Disintegration"... "Summers, Springs and Winters" jest hipnotyczny - ma coś z "The End" The Doors... ale z dość jazgotliwą codą. "Hangover Tune" - to mroczny numer inspirowany Sonic Youth (przypomina mi ich najlepszą płytę "Dirty"). W tej opowieści paranoja miesza się z uspokojeniem - w naprawdę złotej proporcji! Histeryczny "Clumsy Dance" - gitara powoli zaczyna się rozgrzewać... – by wreszcie zająć się ogniem, który trawi wszystko. Kulminacyjne „fire! fire! fire!” na długo zostaje w pamięci...
To nie jest płyta dla każdego. Bez upodobania do gitarowego odlotu płyta może wydać się zbyt hałaśliwa. Ja tę dawkę hałasu przyjąłem z przyjemnością. Możliwe, że to zagraniczny producent (John Congleton) i amerykańskie studio (Dallas, Elmwood Studio) pchnęło zespół na wyższy poziom muzycznego wtajemniczenia. W każdym razie Bydgoszcz może być dumna już nie tylko ze Zbigniewa Bońka, ale z „George Dorna, który krzyczy”, ale w duszy, jak prawdziwy mężczyzna, jest liryczny!
Pierwsze dźwięki płyty to monotonne uderzenia, jakby ktoś walił w ścianę obuchem. Gitara i perkusja „biją głową” w mur. Przebiją się? Po 28 sekundach walenie ustaje i robi się lirycznie... Cranberries'owo, a gdy pojawia się wokal przypomina delikatny głos Harriet Wheeler z The Sundays (19 lat temu mieli duży przebój) i od razu mi się spodobał. Wokalistka Magda Powalisz opowiada swoją historię ciepłym głosem, ale gitary, bas i perkusja od początku są tu na równych prawach - to współopowiadacze. Opowieść obfituje w zwroty akcji. Granie jest niezwykle klimatyczne, przestrzenne - wystarczy zamknąć oczy i odlecieć, zniknąć przy "fade away, fade away..." Jak wiele może wyczarować klasyczny rockowy skład!
Drugi utwór od pierwszych dźwięków wprowadza w miły trans (intrygujący tytuł "Cul-de-sac" przetłumaczyć można na "ślepą uliczkę"). Jest naprawdę przebojowo... W pewnym momencie zostaje wokal i brząkający bas... echo... i nagle zakończenie robi się sfuzzowane, przebijający się przez ścianę dźwięku głos przypomina barwą głos Katarzyny Nosowskiej - ( konkretnie piosenkę "That's a Lie" z drugiej płyty Hey'a)... To był bardzo dobry wybór piosenki na singiel - mną piosenka zawładnęła, rozpłynąłem się w tym "neverending oceans"...
Utwory "Waterproof" i "Over" mają w sobie urok deszczowych klimatów "The Cure" z "Disintegration"... "Summers, Springs and Winters" jest hipnotyczny - ma coś z "The End" The Doors... ale z dość jazgotliwą codą. "Hangover Tune" - to mroczny numer inspirowany Sonic Youth (przypomina mi ich najlepszą płytę "Dirty"). W tej opowieści paranoja miesza się z uspokojeniem - w naprawdę złotej proporcji! Histeryczny "Clumsy Dance" - gitara powoli zaczyna się rozgrzewać... – by wreszcie zająć się ogniem, który trawi wszystko. Kulminacyjne „fire! fire! fire!” na długo zostaje w pamięci...
To nie jest płyta dla każdego. Bez upodobania do gitarowego odlotu płyta może wydać się zbyt hałaśliwa. Ja tę dawkę hałasu przyjąłem z przyjemnością. Możliwe, że to zagraniczny producent (John Congleton) i amerykańskie studio (Dallas, Elmwood Studio) pchnęło zespół na wyższy poziom muzycznego wtajemniczenia. W każdym razie Bydgoszcz może być dumna już nie tylko ze Zbigniewa Bońka, ale z „George Dorna, który krzyczy”, ale w duszy, jak prawdziwy mężczyzna, jest liryczny!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz