Zespół Danzig po kilku latach przerwy nagrał nowy album ”Dethred Sabaoth” i powrócił na scenę w doskonałej formie artystycznej, tak jakby ćwiczenia fizyczne, kilogramy przerzuconych hantli i sterty zażytych anabolików, nie wpływały wcale na twórczą potencję muzyków a wyłącznie na ich masę mięśniową. I o to chodzi koledzy kulturyści! Dziś Glenn Danzig (absolutny pan i władca grupy i jednocześnie jej wokalista) jest jak ten spotkany przeze mnie na dworcu w Krakowie, rumiany chłop, którego rodzina obwiozła po Wawelu, ale on zapamiętał z tej wycieczki tylko to, że po drodze zjadł w jakimś barze golonki, do której wypił dwie setki wódki i dwa kuflowe piwa. Stąd, w spoczywającym na potężnym karku łbie nadal nieźle mu paruje.
I nie jest to para w gwizdek, a raczej akt „szatańskiej inhalacji”, jak gdybyśmy stali w przeciągu naprzeciw otwartych na oścież wrót piekła. Na szczęście Danzig już pod koniec lat 90. przestał potrząsać łańcuchami i całkowicie zrezygnował z wszelkich industrialnych eksperymentów. Powrócił do tradycyjnych gitarowych brzmień, skłaniając się w stronę krwistego grania, co potwierdza teorię, że wcale nie musiał podpisać cyrografu z diabłem własną krwią, żeby dowiedzieć się, kto był jego ojcem. A to przecież tajemnica poliszynela, wiadomo, że był nim… Jim Morrison!
Bycie „takim” bękartem zobowiązuje nawet wówczas, jeśli to jedynie wymysł mojej chorej wyobraźni. Co w tym najlepsze - skutkuje niezwykle szlachetnym hard rockiem, w którym słychać w „Hammer Of The Gods” nawiązania do Black Sabbath czy do The Cult w „Ju Ju Bone”.Trzydziestoletnie wzmacniacze i odpowiednie geny, to słychać i czuć. Na nowej płycie organiczny, rockowy głos Glenna ma ów „pijacki tembr”, który przytrafiał się Morrisonowi na licznych bootlegach z nagraniami, na których Król Jaszczur był nawalony jak stodoła. Każdy, kto zmierza w stronę jądra ciemności (gdzie czeka na niego pułkownik Kurtz) nie zawiedzie się w trakcie tego muzycznego tripu chłonąc ponury, bluesowy „Pyre Of Souls: Seasons Of Pain”, melancholijny „On A Wicked Night”, albo przebojowy „Deth Red Moon”.
Wraz z rozpędzonym „Night Star Hel” będziemy mogli podróżować jak swobodni jeźdźcy, aniołowie piekieł, którzy w barze przy autostradzie zamówią breakfast i pogrążą się w lekturze Dantego. Zgadnijcie, którą część „Boskiej komedii” przeczytają? To jednak wraca jak obsesja – weźmy taki „Rebel Spirits” albo „Black Candy” – hipotetycznie, podobne melodie mógłby wtedy, w 1971 roku w Paryżu, w wannie napełnionej ciepłą wodą nucić umierający Jim! A gdyby nigdy nie umarł lub nieoczekiwanie zmartwychwstał, zmęczonym głosem zaśpiewałby „Left Hand Rise Above”. I przysięgam, nie wiem czy udałoby mu się zrobić to lepiej, niż frontmanowi Danzig.
Na okładce książki „Nikt nie wyjdzie stąd żywy” Hopkinsa i Sugermana zawierającej historię życia i śmierci legendarnego wokalisty The Doors, znajduje się krótki blurb umieszczony tam przez wydawcę. Wystarczy w nim zamienić słowa „Jim Morrison” na „Glenn Danzig” i mamy streszczenie następnej opowieści o kolejnym szamanie rock’n’rolla: „Oto Glenn Danzig – pieśniarz, filozof, poeta, skazaniec, charyzmatyczny i nawiedzony uczeń ciemności, który odrzucał władzę w jakiejkolwiek postaci. Odkrywca badający „…granice rzeczywistości, po to by sprawdzić, co się stanie…”.
Danzig, „Dethred Sabaoth”, AMF
I nie jest to para w gwizdek, a raczej akt „szatańskiej inhalacji”, jak gdybyśmy stali w przeciągu naprzeciw otwartych na oścież wrót piekła. Na szczęście Danzig już pod koniec lat 90. przestał potrząsać łańcuchami i całkowicie zrezygnował z wszelkich industrialnych eksperymentów. Powrócił do tradycyjnych gitarowych brzmień, skłaniając się w stronę krwistego grania, co potwierdza teorię, że wcale nie musiał podpisać cyrografu z diabłem własną krwią, żeby dowiedzieć się, kto był jego ojcem. A to przecież tajemnica poliszynela, wiadomo, że był nim… Jim Morrison!
Bycie „takim” bękartem zobowiązuje nawet wówczas, jeśli to jedynie wymysł mojej chorej wyobraźni. Co w tym najlepsze - skutkuje niezwykle szlachetnym hard rockiem, w którym słychać w „Hammer Of The Gods” nawiązania do Black Sabbath czy do The Cult w „Ju Ju Bone”.Trzydziestoletnie wzmacniacze i odpowiednie geny, to słychać i czuć. Na nowej płycie organiczny, rockowy głos Glenna ma ów „pijacki tembr”, który przytrafiał się Morrisonowi na licznych bootlegach z nagraniami, na których Król Jaszczur był nawalony jak stodoła. Każdy, kto zmierza w stronę jądra ciemności (gdzie czeka na niego pułkownik Kurtz) nie zawiedzie się w trakcie tego muzycznego tripu chłonąc ponury, bluesowy „Pyre Of Souls: Seasons Of Pain”, melancholijny „On A Wicked Night”, albo przebojowy „Deth Red Moon”.
Wraz z rozpędzonym „Night Star Hel” będziemy mogli podróżować jak swobodni jeźdźcy, aniołowie piekieł, którzy w barze przy autostradzie zamówią breakfast i pogrążą się w lekturze Dantego. Zgadnijcie, którą część „Boskiej komedii” przeczytają? To jednak wraca jak obsesja – weźmy taki „Rebel Spirits” albo „Black Candy” – hipotetycznie, podobne melodie mógłby wtedy, w 1971 roku w Paryżu, w wannie napełnionej ciepłą wodą nucić umierający Jim! A gdyby nigdy nie umarł lub nieoczekiwanie zmartwychwstał, zmęczonym głosem zaśpiewałby „Left Hand Rise Above”. I przysięgam, nie wiem czy udałoby mu się zrobić to lepiej, niż frontmanowi Danzig.
Na okładce książki „Nikt nie wyjdzie stąd żywy” Hopkinsa i Sugermana zawierającej historię życia i śmierci legendarnego wokalisty The Doors, znajduje się krótki blurb umieszczony tam przez wydawcę. Wystarczy w nim zamienić słowa „Jim Morrison” na „Glenn Danzig” i mamy streszczenie następnej opowieści o kolejnym szamanie rock’n’rolla: „Oto Glenn Danzig – pieśniarz, filozof, poeta, skazaniec, charyzmatyczny i nawiedzony uczeń ciemności, który odrzucał władzę w jakiejkolwiek postaci. Odkrywca badający „…granice rzeczywistości, po to by sprawdzić, co się stanie…”.
Danzig, „Dethred Sabaoth”, AMF
Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl
(p)
(p)
fajowe granie, lubię ich
OdpowiedzUsuńsł.
rzekłbym: "stylowe".
OdpowiedzUsuńp.