środa, 10 sierpnia 2011

Niby kamień w ciemnej toni





Muzyka, jaką dzisiaj znamy i słuchamy to zaledwie wierzchołek góry lodowej uformowanej w naturalny sposób z rozmaitego rodzaju rankingów popularności (list przebojów i grania na wielkich, komercyjnych koncertach). U jej podnóża, tuż pod lustrem wody, a niekiedy na samym dnie, tkwią zanurzeni w topieli artyści próbujących wydostać się na powierzchnię, wspiąć się na szczyt. Setki twórców spod znaku „singer/songwriter music” marzy tylko o tym, żeby z chwilą stanięcia na śliskim gruncie „showbizu”, od razu podążyć ścieżką chwały, po której kroczyły przed nimi światowe sławy. Niestety, nie dla wszystkich wystarczy miejsca na skutej lodem dróżce.


Czy uda się to Davidovi Smerghetto, pochodzącemu z Wenecji wokaliście, kompozytorowi i autorowi tekstów, czas dopiero pokaże. Jak dotychczas, włoski muzyk swoją drogę do sławy zaznaczył trzema albumami długogrającymi firmowanymi nazwą Dave Nilaya Project, które zrealizował z muzykami z Senegalu, Szwajcarii i Włoch. Jak wieść niesie, Nilaya aktualnie pracuje w naszym kraju, gdzie z muzykami z Krakowa koncertuje i gdzie rozpoczął pracę nad swoją kolejną płytą.


„Cosmic Lullaby” ostatnie jego dzieło, zawiera dwanaście nagrań stanowiących wybór z jego dwóch poprzednich płyt, którego dokonano w Avant Garde Studio w Wenecji. Wszystkie łączą w sobie elementy rocka, popu, funky i elektronicznych brzmień. To muzyka o nieco syntetycznej produkcji, w której przeważają krótkie i zwarte kompozycje nie przekraczające trzech, czterech minut. Niemal idealne do odtwarzania na antenie przyzwyczajonej do prezentowania trochę bardziej ambitnego popu. Takie piosenki jak „My Grace”, czy „Found”, to nieco łagodniejsza odmiana tego, co proponuje fanom na swoich solowych płytach Ray Wilson (ex-wokalista Genesis i kolejny cudzoziemiec, który postanowił nagrywać płyty w Polsce). Z kolei mocno elektroniczny utwór tytułowy ma manierę podobną do tej wypracowanej przez Stevena Wilsona i Aviva Geffena podczas pracy nad ich wspólnym projektem pod nazwą Blackfield (pomimo, że nie dorównuje jakościowo klimatowi, który stał się znaną marką lidera Porcupine Tree, ale od czego jest wyobraźnia?).


„Planet Earth”, to muzyka niemal taneczna, która z racji swojej gatunkowej definicji nie przełamuje pewnych barier ani nie wytycza nowych trendów, jest natomiast na tyle przyjemna, aby w każde skapane słońcem wakacyjne popołudnie zanurzyć się w niej bez obawy o to, czy rzeczywiście potrafimy tańczyć. Na płycie nie zabrakło kilku słodkich ballad, dość umiejętnie wpisujących się w piosenkowy charakter całego albumu, w rodzaju „As long as God’s alive” i „It’s hard not to cry”.


W zaskakującym „Some end” natrafiamy na gitarowe riffy, które sprawiają, że utwór ten przypomina chwilami, co bardziej przebojowe dokonania Manic Street Preachers. Trzeba przyznać, że Nilaya nie stroni zarówno od bardziej skomplikowanych rytmów (zwłaszcza w „Evander”, moim zdaniem najciekawszej kompozycji na albumie), jak i nie obawia się sięgnąć po bluesowe klimaty w „Shot of blue”. Co prawda wyrobionego słuchacza mogą drażnić nieco sztampowe piosenki takie jak „Walk on the groove”, ale ten chwilowy dyskomfort niwelują niemal natychmiast zdecydowanie mocniejsze i ciekawsze „White Rose” i „Pull the trigger…now!”.


O tym, czy ta muzyka ma szansę wypłynąć na powierzchnię, w zasadzie trudno jest wyrokować. Propozycja Dave Nilaya Project nie znika od razu w głębinie, niby kamień w ciemnej toni. Widać ją pod lustrem wody jak grzbiet egzotycznej rybki w przydomowym oczku. Łatwiej postawić kolejne pytanie: skoro góra lodowa pokonała nawet „Titanica”, czy jest sens o spotkaniu z nią marzyć?


Dave Nilaya Project, „Cosmic Lullaby”. (wydanie własne)


Recenzja ukazała sie pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl


(p)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz