Leonard Cohen nagrał tę płytę mając 80 lat. To niesamowite! Myślałem, że przesłucham dwa razy "Popular Problems" i będzie basta,
tymczasem od kilku utworów nie mogę się uwolnić.
Hej, gdzie te czasy grania na gitarze "Dance Me To The End of Love"? Gdzie liceum - czas płyty Macieja Zembatego? Nawet "Ten News Songs" to już stare dzieje - 15 lat temu!
Tymczasem na nowej płycie już pierwszy utwór jest bardzo dobry: "Slow" - o tym, że "Zawsze lubiłem powoli"... Cohen w swoim stylu - z żeńskimi chórkami w refrenie.
Robi wrażenie - także smutny - z wersem "Wciąż słuchałem tych historii o Cyganach i o Żydach" - "Almost Like the Blues". I choć wiadomo, że te piosenki nie odkrywają Ameryki, że się już je słyszało (może właśnie gdzieś na "Ten New Songs"?), to jest w nich "to coś".
Trzeci utwór "Samson in New Orleans" przynosi piękne kojące smyki, choć piosenka jest o gniewie na Boga, że nie słucha naszych modlitw. Piękny klimat "A Street" tworzą dla odmiany klawisze. W tekście coś z klimatu "Wciąż wojna trwa między biednym i bogatym, wojna między mężczyzną a kobietą", a wszystko zwieńczone puentą o końcu: "The party's over". Cohen dołącza do moich ulubieńców Waitsa, Cave'a, Marka Lanegana i dosiada się do brydża.
W "Did I Ever Love You" najpierw pianino brzmi jak w starej płycie Toma Waitsa "Closing Time", potem Cohen charczy jak Tom i pyta "czy ja cię kiedykolwiek kochałem?" i... nagle jest lekko, wesolutko za sprawą damskiego chórku.
Najpiękniejsza piosenka miłosna? "My Oh My". Wspomnienie odwzajemnionej miłości, tej chwili, w której jest się najbogatszym człowiekiem świata. Sposób w jaki Cohen śpiewa "Held you for a little while / My Oh My Oh My" rozkłada mnie na łopatki. Można zapętlać sobie ten utwór i młodnieć z każdym przesłuchaniem.
Opus magnum - "Nevermind". Jątrząca się rana. Upajanie się porażką jak mądrością. Wojna przegrana, pakt podpisany. Miłość to słodka obojętność - "krew dla mnie, proch dla ciebie", "serce jest rojem much". Cohen cedzi te słowa jakby strzepywał popiół z papierosa. Jakby wybaczał, jakby brał na siebie winę, jakby w samych skarpetkach wychodził z pałacu. Ten żałobny kobiecy lament - brzmi absolutnie genialnie. "Jakoś to zniosę, mniejsza o to, nieważne". Piękny utwór - słuchałem go już milion razy.
Dalej jeszcze biblijna metaforyka w kunsztownym "Born in Chains"... Cohen brzmi tu jak kaznodzieja, gdy rzuca: "Word of words and the measure of all measures"... A na koniec jest po prostu uroczo. "Sprawiłaś, że śpiewam / Mimo, że ponuro jest".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz