Tomasz Mielcarek "Przejazdem", Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, Dom Literatury, Łódź 2020.
Ten tom ma nas przeszyć smutkiem, odurzyć odmętem. Wręcza nam cierniową gałązkę i każe zacisnąć dłoń jak na powitanie. Wyobrażam sobie zamysł: żadnego wystawiania twarzy ku słońcu, tylko smaganie wiatrem. Wyobrażam sobie obraz - płótno z pietyzmem zamalowane na czarno. Albo kamienie, ciężkie balasty, które odpowiednio dociążają łatwo wywrotną łajbę.
Zwraca uwagę okładka (projekt Jakuba Pszoniaka). Ktoś łka na karminowym tle. I tytuł: "Przejazdem". Pierwsze skojarzenie: jesteśmy tu na chwilę, nasze miejsce jest gdzie indziej.
To druga książka mieszkającego w Londynie Tomasza Mielcarka, zwycięzcy Konkursu Literackiego im. Jacka Bierezina z 2013 roku, a później zdobywcy I nagrody w konkursie Złoty Środek Poezji im. Artura Fryza. Tamta jego książka - "Obecność" kłuła ostami, strzępiła bólem. No i nie inaczej jest z tą.
Pisanie Mielcarka od razu kojarzy mi się z wierszami Łukasza Jarosza. Obydwaj zestawiają obserwację przyrody: na przykład widoku nieba (chłodnym okiem drona) z losem człowieka - gorzkim, zawiłym, trudnym do oceny. Jakby w naszych żyłach płynęła krew Hioba, którego każdy dzień doświadcza znojem i udręką.
Emocje w "Przejazdem" są powściągnięte. Jest chłodno. Żadnych wyrzutów, pokora pariasa, pewność, że tak być musi.
Oto miejsce - zwyczajne, peryferyjne, odludne. Przyroda ma cechy ludzkie "Potem styczniowe słońce długo pastwiło się nad światem - było ostre niczym płacz dziecka.", jest okrutna jak człowiek "Wiatr łamie ptakom skrzydła", "Zimny wiatr kaleczy drzewa.".
W zmrużonych oczach, w zmęczeniu, sensy się nakładają, obserwujemy jakiś przedziwny porządek, teatr, misterium: "Słońce (...) węszy z nosem przy ziemi." W każdym razie opis jest gorzki i cierpki: "Rzeka toczyła się ciężko jak kamień (...)".
Co te opisy beznadziei, trzeszczących podłóg, zdzierania skóry z palców, mogą z nami zrobić? Toniemy w ich bezmiarze, ledwo utrzymujemy się na powierzchni i nawet nie przychodzi nam do głowy, że może się to skończyć czymś innym niż katastrofa. Czarny gruby flamaster wypisuje takie frazy: "Szarość, nie można odróżnić nieba od ziemi, dobra od zła". Zaprowadził mnie do Czesława Miłosza i jego "Piosenki": "Jakakolwiek jest boleść, będzie więcej boleści. Noc jest czarna, ale będzie czarniejsza." Dostajemy razy tymi wierszami, kuksańce.
Obrazy zostają w pamięci: "Długo wpatrywała się w swoją niegdyś najlepsza uczennicę, w nadziei, że tamta ją rozpozna." Albo takie zdanie w "Niedzieli" obok suchego opisu śmierci mężczyzny - "Jego matka jeszcze nie wie. Wstała wcześnie, żeby zdążyć na nabożeństwo.(...) Miasto milczy. Udaje, że nic się nie stało." Autor hartuje nas zimną wodą, leczy nas ze złudzeń. Jak wymagający trener na siłowni, każe nam ćwiczyć się w... chłodnym patrzeniu na świat.
Tym trenerem słowa mógł być wspomniany wcześniej Czesław Miłosz. "Ten mur nie ustąpi żadnym waszym błaganiom" pisał przecież noblista w tomie "To". Ileż razy pochylał się, by zrozumieć "wielką mordownię", pełną zgryzot i makabry. Potrafił napisać: "Zapomnij o cierpieniach, które sam zadałeś. Zapomnij o cierpieniach, które tobie zadano", potrafił znaleźć ukojenie w słowach przyjaciółki: "Nie miałam czasu ni ochoty na zmartwienia (...) Po prostu dlatego, że skarga nie przyda się na nic (...)". Próbował rozumieć "Prawo udręki wszystkiego co żywe", próbował wizualizować sobie chodząc po cmentarzu, że "Wstaje tysiąc za tysiącem Baś, Katarzyn, Bartłomiejów, / Maryś, Agat, Bronisławów, / Żeby wreszcie wiedzieli / Dlaczego to było i po co."
Mielcarkowa ciemna metaforyka ma nas znieczulić. Oferuje wtajemniczenie: w zło - "Wieczór rozerwał niebo, wypatroszył, a potem poukładał obok siebie na pozór kompletnie różne kolory, jak lekarz bawiący się w prosektorium kawałkami ciał.", w tragedię - "To jest Ćma - przedstawił mi niewidomego syna, bezradnie odbijającego się od ścian i mebli." Tu roztrząsa się przeszłe - zwykłe, nieszczęśliwe i niepełne, szare i powtarzalne: "Wkrótce stara kobieta będzie wołała rudego kota, (...)" Tu wprawia się w wytrzymałości, zapisuje wszystko "suchym ziarnkiem piasku".
Autor zna inną metodę spojrzenia na świat: "Zostań i zacznij odkrywać. Nadawaj rzeczom nazwy, które nosiły od dawna. Patrz jak zmieniają kształty, wysypując się jedna od drugiej z pękających obłoków (...)". Pewnie wie jak zachwycał się mistrz-Miłosz kształtem liści "lancetowatych, mieczykowatych, sercowatych, łopatowatych, językowatych, pierzastych, karbowanych, ząbkowanych, piłkowanych", ale autor chyba nie wierzy w jej skuteczność.
Każda kolejna strona to różne tragedie: chichoty losu, doświadczenia czyjejś nagłej śmierci, szydercze słowa od nieznajomej. A gdy w ostatnim wierszu pisze: "Pod stopami czuję chłód starej piwnicy, w której trzymaliśmy kilka starych krzeseł na wypadek, gdyby ktoś nas odwiedził. Wczoraj pojechałem do miasta i sprzedałem wszystko za parę groszy.", czuję się jakby zapraszał mnie do dźwigania ciężkich sztang. Proponował żmudne, długie ćwiczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz