piątek, 17 lipca 2015

Z oddechem - ogonem komety

ARTUR NOWACZEWSKI "Kutabuk", Biblioteka Toposu, Sopot 2015.


Najpierw - trochę obaw: przecież znam już te wiersze, te kluczowe. Drukowane były w "Arteriach". Osłuchałem je z  płyty, o której pisałem w samych superlatywach. Artur dopieścił tomik ze starych tekstów. Sam napisał o swojej książce: "Wydałem zbiorek wierszy, które pisałem dawno, czasem tak dawno, że trochę już obcy jestem dla siebie."

Powstał concept-album. Być może idealny, by wziąć go w góry, na prywatny Everest.

Gdy byłem w Trójmieście, nie udało się nam spotkać. Nasze drogi się nie przecięły.  Artur wybrał osobliwą, niezrozumiałą dla mnie - prowadzącego raczej siedzący tryb życia. "Moja droga wąska, drzewo rozłożyste. Chorągiew na wietrze, księżyc wśród gwiazd" - wyobrażam go sobie śpiewającego piosenkę Armii, opętanego drogą, owiniętego szosą.

Rozstań nie da się przeboleć. "Nie możesz jej zatrzymać / nie możesz zatrzymać siebie, // wstań i idź."
Można zacząć wiersz jak Świetlicki: "Wyjechać [ręce wytrzeć o liście. Cały kurz, tłuszcz miasta]". Rozstanie zdejmuje z oczu jakąś zasłonę i małomiasteczkowość zaczyna się jawić jako koszmar, kicz. Wszyscy wydają się fanami disco-polo. Jezus Miłosierny, Matka Boska z Fatimy i Papież patrzą z obrazków w kiczowatych ramach na alkohol, haszysz, amfetaminę, wpadki z ciążą. Patrzą na nienaruszone grzbiety przygód Hucka i baśni Andersena, tu "nigdy nie będzie "takiego lata", tylko kolejne sezony w czarnym korowodzie słońc. Zatem iść, emigrować, robić wypad z niedorozwoju.

W sedno ta smutna metafora - "miasto spada po szczeblach lig". W sedno ten smutek puenty: "bezkształt, który pochłonie wasze życie, tak / to właśnie będzie babilon i jego atrakcyjna oferta."

Ten szczupły tomik spodoba się tym, którzy lubią poezję konfesyjną. Taką, gdzie czuć przyspieszone tętno autora albo bystry wzrok: starsze panie pytające o wiersz to "małe dziewczynki pod portretem Stalina".
Zaraz na początku znajdziemy idealny, piękny wiersz miłosny ("na skrzydłach motyli"):
Czuje motyle w brzuchu. one są najpewniejsze -
najpełniejsze jak każde z naczyń, które można czuć.
Wiersz bez tytułu ze strony 11 opisuje odwrotny stan porzucenia. Splątane rozedrgane frazy:
sama niepodzielna noc. bez żadnych
ogrójców, zmartwychwstań ani rewolucji.
W wierszu "34" autor stosując metaforykę piłkarską znęca się nad swoją starością.
nie można przecież wyjść z tej baśni,
do której weszło się będąc chłopcem
i zawsze się już nim będzie
czy to podczas EURO 2012,
czy podczas mundialu w Meksyku.
Tu pozwolę sobie na prywatną refleksję. Ja wypisałem się z bajki piłkarskiej. Życie dopisało do tego smutną metaforę. Przejeżdżałem kilka dni temu obok stadionu Widzewa, którego... nie ma. Ja, który rozgrywałem mecze Surlitem, Wragą, Tłokińskim i Bońkiem, który przechowuję w pamięci taniec Smolarka przy linii w meczu z ZSRR i bramki Bońka z meczu w Belgią, który wklejałem do zeszytów relacje z "Głosu Robotniczego", "Trybuny Ludu" i "Przeglądu Sportowego" z meczów Widzewa z Juventusem, Borussią, Liverpoolem, relacje z mundialu w Hiszpanii, czuję dziś do futbolu jakiś rodzaj wstrętu. Owszem - obejrzę mecz Polski, ale to już dla mnie tylko muzyka z Radia Zet, nie ukochany winyl.

Kilka stron dalej jest jeszcze jeszcze jeden wiersz  - o futbolowej mitologii:
niewysoki, szopa włosów nad czołem, bardzo silne uderzenie
z dystansu. te strzały nazywano spadającymi liśćmi dębu.
piłka szybowała wysoko, by nagle spaść do bramki.
bramkarze zawsze byli pewni, że wyjdzie na aut, a ta
nagle wpadała im za kołnierz. Ryszard Tarasiewicz -

piłkarz straconego pokolenia. ten, który w meczu z Brazylią
trafił w słupek.)
Na osobną uwagę zasługują dwa ciekawe wiersze o zdobywcach Everestu: "Hillary" i "Tenzing".
Dopiero potem spojrzenie w dół, na północne zbocze góry niewidzialne jak druga strona księżyca. radość, zdjęcia, uściski.

Ale tak jak pisałem na początku - najważniejszy jest: "Taniec ducha" i tytułowy poemat.
Pierwszy - to natchnione frazy, które jeszcze zyskują w recytacji autora. Nowaczewski "uświęca przestrzeń", odprawia szamański obrzęd. Modlitwa jego litanii skierowana jest do: zgarbionych kobiet, szklaneczki chlebowego kwasu, błota Ukrainy, domu Celana, "Sklepów cynamonowych”, schodów Odessy, Orląt...

O poemacie tytułowym pisałem recenzując płytę "Kutabuk". Ileż tu nazw miejsc, ileż bólu łydek! "szedłem przed siebie / z oddechem - ogonem komety / rozpalającym ciało. żadnych morałów z tego chodzenia - tylko pamięć oczu, mięśni, szczęśliwe godziny, / że lekko się szło i nie dolegało nic."; "i kilometry w próżni, kilometry w leśnych wiatach / kilometry w krzakach, ślepych ścieżkach, bagnach". Mistyczna wędrówka, nawiedzenie podróżnika!

Wkrótce jadę w góry. Po kilkunastu latach, tym razem z synem, planuję wejść na najwyższy szczyt Sudetów. Czy po wędrówce przeczytam: "i szedłem i szedłem i szedłem. i nie zatrzymywałem się - w Karkonosze pojechałem i Śnieżkę poznałem od północy, wschodu i zachodu. i również moje ślady na Szrenicy, koło Śnieżnych Kotłów, i na przedgórzu, w zamku Chojnik za zasłoną deszczu. i szedłem przez Kowary, ich ciemne ulice." A może uda mi się, ze swoją prywatną emfazą, przekłuć wędrówkę, w równie udany własny wers? Pytanie tylko czy chcę oszaleć, leźć, aż zmęczenie mnie wyciśnie jak tubkę, gdy "Wiatr jest szary / a księżyc zielony / zło jest złe."?

sobota, 11 lipca 2015

Budowanie od dymu z komina, przecieranie oczu.

Wojciech Albiński "Oświęcimki", Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2014 (książka ukazała się w styczniu 2015).

Tyle jest rzeczy, nad którymi nie powinniśmy przejść do porządku dziennego. Sama świadomość tego, że obok nas ludzie cierpią, umierają, płyną gdzieś na łajbach, ktoś obcina im głowy, powinna nas zamrozić. Świadomość niesprawiedliwości społecznej, cynizmu władzy, fałszu dziennikarzy. Ale nauczyliśmy się bezradności, doskonałej obojętności, niepamięci, zdolności do przechodzenia obok. Także obok Oświęcimia.
Moja babcia była w Oświęcimiu, był dziadek mojej żony. Ale nie rozmyślam o tym. Może raz, gdy zastanawiałem się jak o tym opowiedzieć dziecku. Jak wytłumaczyć, że zabijano, torturowano, mordowano, gazowano?

Oświęcim trwa nadal. Nie odstanie się. Albiński napisał o tym w taki sposób, że "byłem w książce" bardzo długo. Słowa trawiły mnie.

Zaciekawia oryginalna forma książki: złamanie tekstu, niezjustowanie go, nieco grubsza czcionka, akapity oddzielone wyraźnie od siebie.
Lubię skondensowaną treść. Dziś takie książki są rzadkością. Nie lubię książek-cegieł, przez które trzeba brnąć. Tu jest ekstrakt treści. 90 stron prozy, która momentami przechodzi w prozę poetycką, czasem w poezję. Autor stosuje kolokwializmy, nawet wulgaryzmy, ale umiejętnie, zasadnie, przekonująco.
Przekaz słowny uzupełniają świetne grafiki inspirowane cyklem obrazów Wróblewskiego "Rozstrzelanie" autorstwa Anny Niesterowicz.

Już w pierwszym tekście - "Ikea" otrzymujemy najważniejsze słowa, które "stworzyły" książkę. Autora olśnił powidok obozu koncentracyjnego. Tłum ludzi przesuwający się między regałami sklepu szwedzkiego koncernu.  
"Rampa. Idą przez nią ludzie, ja jestem z nimi, (...) Dochodzi do mnie, że chociaż wcześniej byliśmy w Ikea (to się nie odmienia) - w jej większej, kolorowej części - to teraz, idąc tak do przodu, do kas, przez magazyny, przypominamy inną sytuację. (...) Że Oświęcim dzisiaj, co już zostało powiedziane tysiąc razy w uczonych książkach, jest metaforą wszystkiego. I że aby tego skojarzenia nie zgubić, ja też powinienem je wypowiedzieć. Zapisywać, gdy ciało czuje dotyk tamtych wydarzeń. Tylko wtedy. Ciało nie kłamie nigdy."

To nie jest może nic nowego w literaturze. Przypomniałem sobie na szybko: wiersz "Rodzinne strony" Krzysztofa Bielenia z tomu "Wiciokrzew przewiercień" (2009r.)
Mijaliśmy po drodze i dęby, i terebinty;
ktoś podnosił na mnie to głos, to piętę.
Pociąg to mknął, to wlókł się do stacji
docelowej tak monotonnie i jednostronnie,
jakby mnie nie wieziono w rodzinne
strony, ale na bezpowrotne zesłanie
w głąb nieznanego mi zupełnie imperium.
Było lato, upalnie; tłok, pora urlopów.
Przeciskając się wąskim korytarzem,
niby miastem ludnym, widziałem ludzi
pokrzywionych, czytających, patrzących
w okno, drzemiących w różnych pozach,
jakby wciąż czekających na swoją kolej
w jakiejś poczekalni, barze czy łagrze.
A potem jeszcze jeden wiersz: "Jestem świnią" Kazimierza Brakonieckiego (z tomu "Chiazma" z 2012 r.)
Autobus, którym jadę do pracy,
zatrzymuje się na czerwonym świetle.
Podjeżdża i staje obok ciężarówka,
wioząca ciepłe świnie do rzeźni.
Autobus wiezie zimnych ludzi do pracy,
ciężarówka wiezie świnie do ubojni.
Kto jest większą świnią,
kto jest bardziej ciepły,
żywy i kto wie, dokąd jedzie?
Między kraty wkłada ryj świnia,
węszy w smogu i na mnie patrzy.
Otwieram okno, aby ją dotknąć,
nie sięgnę, wydłuża pysk świnia,
porusza nosem, czuje, że ją czuję.
Patrzymy sobie w oczy,
nie mówimy sobie prawdy.
Odjeżdża ciężarówka,
odjeżdża autobus.
Mamy zielone światło.
Do rzeźni, do pracy, do grobu.

Zatem Albiński nie wymyślił "powidoku Oświęcimia", ale przekierował rozważania na jakiś wyższy poziom. Oto pomysł, by dać się przewiercić wojenną traumą w sytuacjach współczesnych. Zobaczyć ją w krzyku na dzieci, w otumanianiu ich środkami uspokajającymi, w przemocy domowej, w odczuwaniu głodu, w zabieraniu jedzenia, w pracy na fermie kur, w zabawie w chowanego, w cierpieniach u dentysty, w dzieleniu spadku, w posiadaniu broni, w obserwowaniu powodzian, w widoku ubrań na plaży itd.
Autor założył sobie cel. I opisał jego realizację. Żeby ciało doświadczyło, zbudowało od dymu z komina.

Myślę, że to książka ważna. Albiński przekłuwa na wskroś, kiedy nagle bywa cyniczny: "Jestem dojmująco nieżywy. Jest w tym ogromna lekkość, dryf wiosennych pyłków w wiosennym wietrze, może nawet wolność", kiedy bagatelizuje swoje złe wspomnienia: "Bicie. A tak, było coś takiego", gdy pisze, że jego gniew się wypalił.

Oprócz tekstu o Ikei najmocniejszy wydaje się ten o "Schowku", o znalezieniu "pustki architektonicznej" o wymiarach dwieście na sto osiemdziesiąt w poziomie. Mamy tu dialog z budowlańcem, reakcję na prośby by zagospodarować tę przestrzeń dla Żyda.

Ale i w tych mniej "mocnych" mamy dawki, którymi możemy własne ciało wystawić na reakcję: np. opis przepracowania zwolnienia z pracy koleżanki czyli przejście do porządku dziennego nad jej tragedią. Albo taki cytat:
"W pracy trzyma mnie przyzwyczajenie do strachu. Poczucie, że w zasadzie trzeba się bać, że lęk jest tym, czego oczekuję od życia. Że patrzę na innych, że próbuję ich wyczuć i czuję, że dla nich jestem do zagospodarowania - pudło kartonowe, które jakoś muszą upchnąć, zmieścić."
A tekst pt. "Światło"? On też jest znaczący. Gasnące nagle światło w restauracji, przeżyte jak nagła egzekucja. Świetnie opisane zostało kolekcjonowanie, potrzeba trzymania czegoś na ciężkie czasy. Podszyci jesteśmy tym, że "nad horyzontem słychać szczęk żelaza", wszyscy.
Jeszcze przytoczę taki fragment:
"Rozmawiam z sąsiadem, a przez Warszawę idzie fala powodziowa. Coś tam zalewa, podtapia, przerywa wały przed Górą Kalwarią, jakieś miasteczko musi być ewakuowane - i to jest bardzo fajne, bo coś się w końcu dzieje, jest high, jest podniecenie, jest whoa."

Bardzo podoba mi się tekst pt. "Miłość", szczególnie jego puenta. Po lekturze "Getta" wyobraziłem sobie labirynt wąskich korytarzy, mieszkań. Niezwykłe to, jakieś schulzowskie! Zaglądam do tej książki od paru miesięcy, przecieram oczy.

------------------
Tu można przeczytać fragmenty książki

środa, 8 lipca 2015

Topienie Atlantydy, solo na ukulele

BECK - "Morning Phase", 2014 


Płyta spowalniacz. Wszędzie sprzedają energetyki, a tu mamy 11 piosenek wołających "Idiot! Slow Down!" (plus dwa kawałki instrumentalne).
Polubiłem muzykę Becka. Przegapiłem chyba tylko "Modern Guilt", w pozostałych się zasłuchiwałem po wielokroć. Od "Mellow Gold" - bałaganiarskiej płyty z hitem "Looser" (1994), Beck jak wąż zmieniał skórę - nagrywał płyty różnorodne, kipiące pomysłami, zwariowane. Chyba najlepsze były "Odelay" i "Midnite Voltures", ale i na "Guero" - pamiętam - były piosenki, które zapętlałem w odtwarzaczu.
Ma też na koncie dwie zupełnie inne: "Mutations" i "Sea Change", gdzie był smutnym bardem.
W dużym uproszczeniu "Morning Phase" jest dopełnieniem tamtych.

Ta płyta przeleżała u mnie na półce. Przyszedł jej czas w upalne dni "nicnierobienia". Idealne, by snuła się ta muzyka przez cały dzień. Nienachalnie, spokojnie, do śniadania, do kawy. Godot przyjdzie albo i nie. Wiersz się napisze, albo nie.

W "Morning" statyka, aż uderza. Leniwe akordy, jakieś cymbałki brzdąkają. "Czy możemy dziś rano zacząć od nowa?" - pyta jakby z głupia frant. Gloryfikacja "nowego początku" przyjmuje w refrenie wręcz patetyczny charakter. Pogodzenie się, zwolnienie, przyznanie się do bezbronności.

"Heart is a Drum" zagłusza ranę. Twoje serce to bęben. Dojść tak daleko, żeby zobaczyć jak zamykają bramy? 
W ulubionym "Say Goodbye"  Hansen cedzi słowa przez zęby. Powtarza "Goodbye", a gitarka odgrywa śmieszne solo. Pękają kości i spada kurtyna, a tu solo na ukulele.
"Blue Moon" (pierwszy singiel z płyty) to spowiedź samotnika, wędrowca, który ma już dość tułaczki. Zdrajca na kolanach prosi naprawdę przejmująco.

W "Unforgiven" znów wolne tempo, wołania: "Niewybaczony czas będzie czekał na ciebie gdzieś". Senna piosenka, takie niby-nic. Przepracowywacz zmartwienia.

Siódmy utwór - "Wave" od razu przypomina "Pyramid Song" Radiohead - jedną z najpiękniejszych piosenek świata. Gapimy się w toń. Topimy Atlantydę, patrzymy w zmarszczki na wodzie. Doskonale samotni w monotonnie powtarzanym Isolation.

"Don't Let It Go" z zaklinaniem, by nie pozwolić. Trochę bez wiary.

Weselej jest w "Blackbird Chain" gdzie Hansen ze słowa "Never" robi sobie jojo. I naprawdę nieźle nim wywija. Oczyma duszy widzę, że na głowie ma kapelusz i wreszcie dopija małe espresso, które dobrze robi muzyce, która nagle robi się pełna niespotykanych barw. 

W "Turn Away" - Beck czaruje głosem, czuję w tym naśladownictwo duetu Simon and Garfunkel. Odwróć się od ciężarów swojej przeszłości - naucza. To magia dla diabła. Odwróć się od dźwięku własnego głosu.

"Contry Down" to znów samo piękno i dobro. Powrót na wieś, harmonijka, droga na Ostrołękę, gospodarstwo agroturystyczne, mleko prosto od krowy.

No i coda: "Waking Light", która każe otworzyć oczy z budzącym się światłem. Łudzę się, że Beck czytał moją książkę, a może tylko motto do niej, które brzmi "Budzę się na dobre i dobre przychodzi".




poniedziałek, 6 lipca 2015

Nagroda Orfeusz dla Janusza Szubera

Janusz Szuber otrzymał Nagrodę im.K.I.Gałczyńskiego za tomik "Tym razem wyraźnie".  Z powodów zdrowotnych laureat nie odebrał nagrody osobiście. Przyznano też Orfeusza Honorowego - pośmiertnie Feliksowi Netzowi za tom "Krzyk sowy" i Orfeusza Mazurskiego dla Katarzyny Citko za "Post Tenebras Lux".