Jeffrey Lee Pierce?
Kompletnie nie znałem człowieka. Dowiedziałem się, że stał na
czele formacji The Gun Club i żył życiem rockowego szaleńca.
Narkotyki i alkohol zniszczyły go i w wieku 37 lat był już ciężko
chory. Zmarł w 1996 roku na udar mózgu.
Nie zdobył popularności,
ale musiał zdobyć sporo szacunku, skoro do dziś wielu rozwija jego
pomysły, nagrywa swoje wersje jego kompozycji. To trzeci już
album-hołd. Jeśli gdzieś Jeffrey Lee Pierce pluje sobie w brodę,
że zrujnował swe życie, to z zaplutą brodą trzyma w ręku
tę płytę i jest bardzo dumny. Na „Axels &
Sockets” mamy tylu wykonawców, każdy położył swoją cegłę, a
powstało coś naprawdę spójnego! Dzieło.
Utwory są dosyć
zróżnicowane: od punkowej jazdy do spokojnych ballad. Zatem po
kolei. Zaczyna się od
zapowiedzi "Jeffrey Lee Pierce!" Zestawienie Popa z Cave'm
zaskakujące! Świetny prosty riff. I wyjątkowy sposób cedzenia
słów przez Iggy'ego (po wysłuchaniu tego kawałka chce się od razu
przypomnieć sobie najlepsze jego utwory np. z płyty „American
Ceasar”). Za chwilę dołącza Nick Cave. Petarda, adrenalina.
Dopiero tacy wokaliści czynią utwór klasyką!
Numerowi 2 coś brakuje.
Jest hej do przodu, ale nic poza tym. Za to trójka (Black Moth
i "Just Like a Mexican Love") ma niepokojący wstęp, a
potem pięknie dudniącą gitarę. Mocny drapieżny damski wokal
uczynił z tej piosenki - prawdziwą pieśń. Ta "meksykańska miłość" to na
pewno nie jest podlewanie kwiatków, raczej smak ostrej papryki.
Numer 4 - hmm... brzmienie z
soundtracków do filmów Tarantino. Numer przyjemnie buja, pani
śpiewa cokolwiek dramatycznie. Mandoliny i dziki zachód. Dalej jest trzy-cztero
minutowe wariactwo: "Ain't my problem Baby" przypominający
mi płytę Marianne Faithful "Before The Poison" (kto nie
zna, niech koniecznie sięgnie). Zostają w głowie te wrzaski,
pokrzykiwania, pohukiwania i turpiczny chórek. Nie wiem czy nie
najlepszy na płycie - numer 6: "Constant Limbo" -
niezwykły, pełen rezygnacji, smutku, oparty na marszowym rytmie, zaśpiewany przez Julie Christensen z pretensją
"no love mmm no true love"... Kilka razy zacytowany
standard gospel "John the Revelator" wzmacnia przekaz: Gdzie
jesteś Panie? Czemu nie nadchodzisz?
Piosenka nr 7 - lśniąca
jak diament - duet Nicka Cave'a z Debbie Harry "Into The Fire". Jeffrey szalał
podobno swego czasu za piękną blondynką. To nostalgiczna ballada. Piękny
wstęp, znakomite uzupełnienie się głosów. Po duetach Cave'a z
Kylie czy PJ Harvey, ten duet robi równie silne wrażenie.
Punk is not dead! Numer 8
- Kris Needs Presents... Honey - "Thunderhead", zupełnie
nie wiem co i jak, ani kto komu, ale słucham tego namiętnie.
Zapraszamy do pogo!
Dziewiątka - Mark
Lanegan (wiadomo, mistrz) i Bertrand Cantat (wokalista Noir Desire z
mroczną przeszłością) w "Desire by Blue River". Wyszedł im spokojny
numer, rozlany jak mleko.
Dziesięć - The Amber
Lights With Xanthe Waite - "Kitty Ina Moonlight". Ona mu
śpiewa, że jest dla niej za stary. Dobra rockowa piosenka, która
pod koniec szaleńczo przyspiesza. Damsko-męski czuły duecik, z uroczą panią na teledysku. Jedenastka - zaśpiewana
przez Ruby Throat z delikatnością. W oryginale fałszujący
niemożebnie Lee Pierce starał się brzmieć jak Bob Dylan, tu mamy
kobiecy głos, w folkowym sennym klimacie... Dwanaście - Andrea
Schroeder - "Kisses for My President"... fajnie zamruczany,
z pięknymi smykami w środku. Cacuszko. Jakbym to gdzieś słyszał
na płytach The Walkabouts. Trzynaście - "Body
And Soul" – James Johnston - rasowy numer przypominający
trochę Edwyna Collinsa.
Czternastka. Pijany numer
z elektronicznym beatem. Primal Scream zmiksowani. Powtarzane „Good
bye Johny...” - stanowczo za długo, siedem minut turlania się po
pustynnych wydmach. Piętnaście - niezła,
mroczna opowiastka: "Break ‘Em Down".
Uff... to jeszcze nie
koniec, ale ja nie wytrzymuję, wracam do Popa, bo to tam jest Say: bye bye...