środa, 18 grudnia 2013

Łka i łka. Łapa za pazuchą.

JOE BONAMASSA "Driving Towards the Daylight"; 2012

Muza natchniuza. Hamerykańszczański wygar. Gitara wycinająca z powietrza kształt Stanów Zjednoczonych. Nowa obowiązująca wersja "Whole Lotta Love" Led Zeppelin? Jest nią bez wątpienia "Who's Been Talking?". Gitarowe harce osiągają tu absolutu. Kwintesencja rocka.

Bonamassa wpadł w pracoholizm, nagrywa płytę za płytą. Ja za nim nie nadążam, raczej znam pojedyncze kawałki, a to pierwsza płyta, którą poznałem w całości i stała się stałym mieszkańcem mojego odtwarzacza CD. Bonamassa niczym Bonaparte wkłada łapę za pazuchę i rządzi. Jest wybitnym gitarzystą, cudownym dzieckiem, który zamiast osiąść na laurach, z laurów uczynił sobie miłe gniazdko i wyfruwa coraz wyżej i wyżej.
Odpowiada mi luz tej płyty, odpowiada mi dawka patosu, który pojawia się tu i ówdzie, a na pewno w "A Place in My Heart", gdzie Gary Moore spogląda na Joego z chmury i "lubi to".

Że będę słuchał takiej muzyki nie podejrzewałem siebie. To raczej nie moje klimaty. Ale czterdziestka na horyzoncie i właśnie na takie hymny przyszedł czas, na takie jak w "Dislocated Boy"...
"Wszystko czego chcę to moja stara gitara, będę grać najlepszy cholerny blues. Ciężkie przeżycia, a ja nienawidzę przegrywać." W tej konwencji im gorzej ci na świecie, tym lepszy blues. Im bardziej jesteś "dislocated", tym większa szansa na coś przeszywającego.

Kiczowata okładka sugeruje, że te pieśni sprawdzają się przy dużej prędkości. Niekoniecznie - brzmią doskonale także, gdy tylko Ziemia się obraca. "Dislocated Boy" jest świetnym wstępniakiem. Blusior nr 2 - "Stones in My Passway" nie ustępuje mu jakością. A potem następuje najbardziej liryczny - tytułowy utwór, który zasłużenie wspinał się np. na Listę Przebojów Programu Trzeciego (tam zdaje się usłyszałem go pierwszy raz). Piękny, ponadczasowy. Patetyczny? Patetyczny. "Patrzenie na góry. Czekanie na pociąg. Czekanie na moje przeznaczenie". Do zadumy, do obrania właściwego kursu, do wytłumaczenia sobie porażki?

Bluesior nr 5, efekciarski, z gitarową żonglerką. Z samczym pieniem, że "mam wszystko czego potrzebujesz, bejb". "Lonely Town Lonely Street"  prowadzi prosty riff i czeka się na solówkę mistrza, która wreszcie...od 2:22 nadchodzi... i gada gitara, w swoim języku gada. I na koniec jeszcze rzęzi, ślizga się, pełznie. Czary robi - tym, którzy lubią być czarowani. Pewniak - "Heavenly Soul" - przebój z "u..u..u", jak wpadnie w ucho, nie wypadnie łatwo. Jeśli ktoś powie, że to wykalkulowane pieśni, niech weźmie sobie kalkulator i jeszcze raz obliczy. Mi wyszło, że Bonamassa ma boski dar. Więc gdy bierze się za coverowanie - wybiera song Toma Waitsa i robi z niej "swoją" piosenkę. Swoją malowankę. Najważniejsza jest w niej solówka, kiwka. A tekst Waitsa trafia już do "pustej bramki": "Pośmiejemy się z leciwego, przekrwionego księżyca / Na burgundowym niebie".

Końcówka: "Somewhere Trouble Don't Go" to piękny ożywiacz imprezy. W "Too Much Ain't Enough Love"  Bonamassa oddał mikrofon nijakiemu Jimmiemu Barnesowi i może to był błąd? Ale słuchajmy gitary, a ta przecież pierwszorzędnie łka i łka.

2 komentarze:

  1. zakochałam się w tej płycie na maksa, nie mogę przestać słuchać :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Okładka nie jest kiczowata. Poza tym muszę się zgodzić. Nie słuchałem jeszcze, ale jakbym słyszał.

    OdpowiedzUsuń