środa, 25 sierpnia 2021

Co nas nie zabije, będzie czekać w ukryciu. Dirty Dancing nad przepaścią

 Marzena Orczyk-Wiczkowska "Ranne pieśni", Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2020.



Są wiersze, które szukają poklasku. Występują w imieniu. I wierzy się czasem takim wierszom, choć widzi się autora spragnionego spiżu lub chociaż splendoru. Przyznam, że częściej urzekają mnie wiersze intymne, prywatne, własne, które na nic wielkim zbiorowościom, a potrzebne są człowiekowi szukającemu sposobu na uporządkowanie świata.

Wiersze z „Rannych pieśni” są jak muzyka grana dla wtajemniczonych w jakimś ustronnym pięknym miejscu, do którego nie trafia się przypadkowo. Wyobrażam sobie, że to nie stadion, lecz sala koncertowa z dobrą akustyką. Ten koncert grany jest - tak jak tytuły rozdziałów – najpierw w „con tristezza”(przetłumaczę: „ze smutkiem”), potem w „allegro, ma non troppo” (umiarkowanie szybko), potem przechodzi w „tenuto” (wytrzymując) i kończy się „delicato” (delikatnie). Wszystko z inspiracji spojrzeniem przez ramię, na dzieciństwo, młodość oraz z perspektywy spełnionej dorosłości i dojrzałości życiowej.

Tytułowa gra słowem „ranne” sugeruje ranę, i jest tu dół, ale nie - chwalmy Pana! - żadnych egzaltacji, najwyżej złość, że wszystko na opak - taka rozumna złość.

Muzyka! Ona najlepiej tłumaczy świat! Dlatego piękna jest - taka w sedno - fraza: „lód skuł nasze serca, lecz nie dosięgnął ust // więc śpiewaj, nie ustawaj.” (Thom Yorke w „No Surprises”mi się wyświetlił). Bo czy w muzyce (życiu) chodzi o to, kto szybciej, kto głośniej? („a może to cichsze jest niż oddech, bledsze niż śnieg?”). A może dopiero jakaś utrata otwiera nam wrażliwość? („wykreśl wszystkie czasowniki, rzeczowniki, / przymiotniki, zaimki, / całą zbędną resztę. /niech płyną wolno / migotliwe ławice - / kropki, wykrzykniki, / znaki zapytania.”; „gdy wody opadły, / wziął te drzwi i wsadził w ziemię. / teraz tu jest mój dom, mój kościół. / ponoć nadal śpiewa / i przestać nie może. / da pan wiarę, / panie?”).

Ta muzyczna fiksacja mi odpowiada. Czytam/słucham i rozumiem: „śpiewam / kołysanki i obracam zimne słowa w czerwiec.”

Majstersztykiem jest wiersz „tango mnemosyne” o historii stworzenia jako o koncercie, w którym pękają struny. To nie jest wesoły wiersz, pełno w nim grozy: „kiedy trzasnęła czwarta struna, piąte królestwo / przejęło władzę. nastała histeria las rąk w górze. / w rękach noże, karabiny. nad głowami / sztandary i rozkazy. panie proszą panów. / proszę państwa do gazu.”

Podoba mi się to, jak z „przeżytego” poetka tworzy tkankę wiersza. Nie ma tu żadnych banialuk, tylko słowa takie jak sól, śnieg, spazm”, które znaczą własne przejścia. Rozczarowanie znane mi z piosenki Budka Suflera „To nie tak miało być”, tutaj ma taki wyraz: „język drętwieje od znaczeń zabeczkowanych / dawno temu, za lasami, za górami powolnego / rozkładu. jeden mały łyk, jeden kiszony ogórek / – tyle zostało. a tak wielkie były zmyślenia, / zmierzchy, bóle, miłości, nakładane jak tipsy, / cięte na słowa, wrzucane w coraz cichszą ciszę.Pisze więc wobec swobodnego dryfu i szarzyzny.

Udane są w "Rannych pieśniach" opisy podziałów w społeczeństwie: „papier, kredę i trias? Tu i teraz jest tam, w okienku telewizora, / gestem kciuka obdarza, odbiera i dzieli” i to, jak los i przypadek dzieli i rządzi naszymi sprawami (wiersz „holy casino”). Wybija się też świadomość własnego farta (wiersz „pętla”: „pukamy i zostaje nam otworzone”).

Marzena Orczyk-Wiczkowska umie być zarówno lakoniczna jak chiński mędrzec: „pod każdym drzewem śpi robak. pod każdym drzewem leży owoc. staram się pamiętać.” i spiętrzać własne wspomnienia jak w wierszu „terapie”.

Świetnie, że w „rew/play” wspominając licealne czasy i dawne przeboje, używa czasu teraźniejszego. Ten taniec z "Dirty Dancing" trwa - choć teraz nad przepaścią - „z piskiem opon skręcamy w mercy street. Co nas nie zabije, będzie czekać w ukryciu (...)”.

Interesujące zdało mi się wykorzystanie w kilku wierszach róży, mgły i motyla – klisz z pozoru ogranych przez tysiące poetów (plus przywołanie Rilke'ego).

Obrachunkowy ton: „tak mijają lata. dni wpuszczone w tygodnie / jak koszula w dżinsy.”, „kiedyś stanę się naturaleza muerta” jest gorzki, ale wizja potopu: „nad wieżą kościoła przepływa statek” wydaje się tylko sennym koszmarem.

W wierszu „gołota przegrywa” jest bolesna świadomość klęski. Bo tak: „tracisz siły, miasta w tobie przesuwają się, gps zawodzi.” A jeszcze bardziej boli w wierszu „pangea proxima”, gdy patrzymy na historie świata z perspektywy śniadania: „ledwie wczoraj miała miejsce zagłada notozaurów, dzisiaj – gorąca kawa, rogalik i kosmos, obserwowany z balkonu przez starą lornetkę.” Poeta jest bajkopisarzem, „wojny, miłości zastygają warstwa po warstwie”, kontynenty dryfują, a wiersz, muzyka, śpiew jak brzęk kosmicznej, jednodniowej jętki, jak tytuł starego przeboju Europe.

Jedziemy pociągiem, „nasze twarze jak hologram, nakładany na krajobraz.” i to ma sens.


sobota, 14 sierpnia 2021

Końce antropocenu i Pan wśród błyskawic

BECK "HYPERSPACE", 2019.


Beck to dla mnie gość. Marudzi coś tą swoją manierą, jakby go zęby bolały. Kreuje się w teledyskach na kowboja wyciętego z komiksu o dzikim zachodzie. Gdy jego "Loser", leciał co godzinę w MTV nie pomyślałem nawet, choć piosenka zacna, że będę go słuchał 27 lat później z taką atencją.

Jego płyty podzieliłbym na "odjechane", np. "Odelay" czy "Midnite Voltures" - pozlepiane przez geniusza-wariata muzyczne kolaże i "spokojne". W tych "spokojnych" np. na "Mutations", "Sea Change" czy "Morning Phase" jawi mi się jako bard-mistrz ktoś w stylu Boba Dylana. "Hyperspace" jest jakimś złotym środkiem. 

Płyta zaczyna się spokojnie od intymnego wyznania - są jakieś klawiszowe plamy w stylu kultowej płyty Air "Moon Safari", które wywołują lekką konfuzję. Ale od drugiej piosenki ("Uneventful days") gada już w spodziewanym języku nowoczesnego popu. Czuć, że maczali tu palce pewnie jacyś spece w białych garniturach i cadillacach. Ten utwór lśni. Smutkiem ("Uneventful days"), bo niebo się zepsuło, i rozstaniem. Beck międli "I know, i know, i know, i know", jakby cała wiedza, zdała się niczym wobec nieodwzajemnionego uczucia.

Utwór o zobaczeniu błyskawicy ("Saw Lighting"), przypomina światowy hicior "Happy" z 2013 roku - pomagał w jego napisaniu rzeczony Pharrell Williams. Autorowi objawił się Pan wśród błyskawic, niczym Zacheuszowi na sykomorze. Tak! Te wszystkie potopy, zwiastuny końca antropocenu, doły i nosy na kwintę można pokonać! Tylko więcej wiary, mniej syczenia! Jakaż tu radość w tym "Hi hi hi i ha ha ha", jakaś wielka chwalba! Daję się unosić tej melodii, daję się jej powalić na ziemię, a poziomki kiełkują na moich śladach. Gospel, panie!

"Die Waiting" zaczyna się jak jakiś U2. Beck wyznaje miłość, bezradność, wierność, sypią się ziarna ryżu, serpentyny skręcają. Wizualizuję sobie jak trzyma rękę na sercu i śpiewa ten swój wdzięczny pean wśród kwiatów magnolii.

W "Chemistry" wyśpiewuje, że jest ujarany uczuciem, gada w jakimś dziwnym języku: "Whoa-whoa-whoa, whoa-whoa-whoa". I piękne to jak bieganie po rzepaku, niezwykłe jak wynalezienie jakiegoś nowego pierwiastka chemicznego. Beck odkrywa Amerykę, wysyła wszystkich do liceum z rozszerzoną chemią. I ja też tam chcę, chcę umieć cedzić te magiczne formuły!

W "See Through" Beck przedawkował wokoder, rozmodlił się. Piękny jest spokój tej piosenki, pokora i pragnienie. 

Tytułowa piosenka podobnie. Jak modlitwa, jak medytacja. 

W "Stratospere" możemy polewitować gdzieś wysoko, a w "Dark Places" Beck rozpracowuje odejście ukochanej, jakby sklejał rozbite naczynie. "Star" fajnie uspokaja .

No i wreszcie jest pieśń brzmiąca jak jakiś nostalgiczny hymn za czasem młodości "Everlasting Nothing", bez zbędnego dźwięku, z mnóstwem smaczków, z wzruszającym teledyskiem, w którym ludzie odnajdują coś w bagażniku - coś co może być nadzieją. Bo bez nadziei jesteśmy beznadziejni!