piątek, 12 sierpnia 2011

Rasowe ujadanie





Na stronach internetowych często napotykamy na notki w rodzaju: „Zespół (taki i taki) powstał w 2010 roku na bazie rozwiązanego zespołu (takiego i takiego). Tworzą go doświadczeni muzycy, grający wspólnie od 12 lat. Debiut zespołu miał miejsce podczas VI Rock Reggae Festival w Brzeszczach. (…) wykonują muzykę gitarową, rockową w jej alternatywnej odmianie. Charakterystyczne mocne brzmienie, transowe kompozycje, poetyckie i nie banalne teksty to specyfika, która wyróżnia zespół (…). W lipcu 2010 zespół nagrał płytę „(…)” w specyficznym miejscu – Studio im. Toma Waitsa w Porażynie. W efekcie powstał koncept album o trudnej, egzystencjalnej tematyce. Płyta "(…)" to niespełna godzinna opowieść o egzystencji i absurdzie, o człowieku, miłości, nałogach oraz jego cierpieniu i trwaniu pomimo absurdu. To prawdziwa podróż egzystencjalna”. Niby czegoś się z tego dowiadujemy, a czasem nawet możemy na stronie odsłuchać parę kawałków, ale w rzeczywistości prawdziwy „koncept” towarzyszący zespołowi i płycie, nadal jest przed nami stosunkowo głęboko ukryty. Nawet, jeśli w miejsce nawiasów i cudzysłowów wstawimy stosowne informacje: zespół nazywa się Kundle, a ich płyta nosi tytuł „Do obrzydzenia”, nadal jesteśmy w kropce.

Niczego w powyższej kwestii nie zmienia pierwszy utwór na płycie, zatytułowany nomen omen „Złudzenia”, który ma wszelkie predyspozycje, żeby wyprowadzić nas głęboko „w las”, ponieważ stylistycznie nijak ma się do pozostałej części repertuaru. Bo zespół Kundle gra w nim tak jakby chciał, by ten nie znalazł się na ich wydawnictwie, ale pośród dyskografii grupy Mogwai. Stąd, zaraz na samym początku dotyka nas pozytywny szok, tym większy, że nad całością propozycji Świądra-Kruszyńskiego, Kazimierczaka, Borowczyka i Podleszańskiego (z gościnnym udziałem Simona) unoszą się „armijne” i „triodantowe” klimaty.

Choćby w „Gdybym” ze świetnie zaadaptowanym dla potrzeb współczesnej rockowej ekspresji słowami Kazimierza Przerwy-Tetmajera, który stanowi kawał rzetelnej, rockandrollowo-poetyckiej roboty. Natomiast „Ideały” to utwór jakby „żywcem ściągnięty”, z którejś z solowych płyt Tomasza Budzyńskiego. Lecz nie ma w przybraniu przez Kundli tej właśnie „skóry” nic z ordynarnego naśladownictwa i pseudo-muzycznego podejścia do technologii wypychania zwierząt. To całkiem autonomiczna, „żywa” i autorska kompozycja, która zawiera w sobie wyłącznie elementy towarzyszące filozofii grania pokrewne tym, które zapewne bliskie są także i Tomkowi Budzyńskiemu. Słynne i świetne!

Równie dobrze sprawy wyglądają w kolejnej piosence na płycie – w „A kysz”. Tu wreszcie Kundle pozwalają nam odkryć totalną „ściemę” polegająca na tym, iż najwyraźniej nie mamy do czynienia z psiakami niewiadomego pochodzenia i ojcostwa, ale z rasowym miotem, który choć póki co nie posiada rodowodu (nie jest jeszcze sławny), już wkrótce stanie się sensacją psich wystaw. „A kysz” obok utworu tytułowego płyty, to autonomiczne w wyrazie „oratorium” rockowej sztuki „pełną gębą”, w którym grupa uzyskuje swoją absolutną podmiotowość. Genialnie zaaranżowany wiersz Rafała Wojaczka („Do obrzydzenia”) pozwala przesunąć kompozycyjny ciężarek balastu w stronę projektu Tomasza Lipnickiego Lipali, ku chwale jego i ku chwale Kundli (przepraszam, psów z rodowodem!). Kolejna absolutnie zadziorna, urozmaicona i perfekcyjnie wykonana pieśń, która w normalnym kraju robiłaby furorę nie tylko wśród wariatów, poetów i subkultur.

Nie przyniesie nam ulgi w zachwycie także i następna – „Jedz, pij”, ze słowami jakże pasującymi do sprokurowanej przez zespół dla odbiorców swojej muzyki uczty: „jedz pij, popuszczaj pasa”. Jest szlachetnie, melodyjnie, a muzyka płynie tutaj ze źródła ambitnego, alternatywnego punka. Nic to, że „Bezsilność” nieco nas schłodzi zimną bryzą od morza, to czysta jak diament „zimna fala”, niepokojąca i wywołująca gęsią skórkę. Zespół zwalnia, robi się trochę transowo, a spod warstwy zwalniających dźwięków dochodzących jakby z niepomiernej dali, dociera do nas mocny tekst. Paradoksalnie, mamy szansę ochłonąć przy dźwiękach utworu „Odszukiwanie”, znów mocnego, „lipalowego”, stawiającego podstawowe pytania egzystencjalne: „Kim będę, kim zostanę, kim ja jestem, kim ja byłem?”. Kończące płytę „Zapominanie” doskonale wpisuje się w przesłanie tego prawdziwie rockowego dzieła (a nie kolejnego produktu), a na dodatek uwiarygodnia cytowana na samym początku notkę: „(…) płyta "Do obrzydzenia” to niespełna godzinna opowieść o egzystencji i absurdzie, o człowieku, miłości, nałogach oraz jego cierpieniu i trwaniu pomimo absurdu. To prawdziwa podróż egzystencjalna”.

Prawda, prawda, wyłącznie prawda, naga prawda!

Kundle, „Do obrzydzenia”. MGArt Agency.


Recenzja ukazała sie pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl



(p)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz