BAZA LUDZI ŻYWYCH - „BAZA LUDZI ŻYWYCH 2”, GENITAL SECTOR 2024.
Zaczyna się obietnicą: "Blask, którym możesz być"… Potem jest czułe intymne wyznanie: "Nie znam sensu, ale go pragnę. Czym jest czas i co nam go kradnie?" i pytanie: "Tyle słów o przeszłości, czy me serce jeszcze zmieści?"...
Egzystencjalne, pełne napięcia wersy w połączeniu z klasycznym rockowym brzmieniem - wszystko w punkt - idealne. Dawno się nie zachwyciłem jakimś utworem, tak jak "Fenem"!
Każda fraza "otwiera szufladki w głowie", np. "To, co robi w tobie zmierzch" - przypomina mi jak w czasach bezsmartfonowych, bezkomputerowych - słuchało się przy zgaszonym świetle, łowiło się frazy z ulubionych płyt, spisywało ze słuchu teksty...
Plus świetny teledysk. Bohater zdaje się wyłączył komputer, wybrał wędrówkę, własną osobnię, wspinaczkę na skałki. Obserwujemy go z drona, wśród drzew, które wyglądają jak szpilki wbite w korkową tablicę.
Jarosz personifikuje przyrodę - "Wiatr woła i z ciebie drwi", ale potem stwierdza: "Na wietrze jestem wieczny/wietrzny", jakby to on był wiatrem. No przecież! Fen powstaje po przejściu przez przeszkodę.
I jest silny pomimo niepewności - "Ja się tutaj nie prosiłem i mnie tutaj nie proszono", pomimo zagubienia - "Błądzisz doliną z dawnych dni", "Codziennie się rozpływam w powietrzu, co połyka", pomimo obaw: "Złożony z tysiąca drżeń, zwiewny, zwiany, zmieciony w czerń."
Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy perkusista może jednocześnie śpiewać - utwór jest świetnie zaśpiewany. Docenić wypada długą gitarową koronkową robotę! Maciek Pałka - wymiata tu niesamowicie. Ależ to młody człowiek, podejrzałem na youtubowych filmach z koncertu.
No właśnie! Liderem zespołu jest poeta - Łukasz Jarosz, rocznik 1978, autor kilkunastu tomików (m.in. „Biały tydzień”, którego recenzją zacząłem blogować na "Białej Fabryce"), laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, nauczyciel języka polskiego. Łukasz nagrał już wiele płyt (m.in. z zespołem Lesers Bend, a to druga płyta Bazy Ludzi Żywych), napisał teksty, zaśpiewał i zapewniał rytm. Tworzą go też bardzo młodzi ludzie : basistka - Asia Piekarz, gitarzyści - Maciek Pałka, Kuba Gregorczyk i grający na klawiszach i saksofonie - Antek Mączka. Przyszłość jest wasza!
Uwielbiam szybki "Sierpień" - z refrenem "Bo się ciągle śni" (skąd znam tę zbitkę słów? natręctwo długo kazało mi długo grzebać w pamięci - i mam - "W oczy patrzeć mi" na płycie Yugopolis w wykonaniu Andrzeja „Kobry” Kraińskiego).
Ów "Sierpień" ma jakąś wielką radość, ostrość, skrót: "Piasek śmiechu, rozkosz wdechu, słońca ruch. / Stara litera, co nie umiera, wieczny duch."
Powracający na płycie motyw snu, każe nam się zastanowić nad życiem. Sen to miejsce, gdzie tęsknimy, marzymy, przetwarzamy byłe. O ile pozwolimy mu być, jeśli wieczorem nie zatrujemy się piwem, Netflixem, strzelankami na konsoli, bełkotem mediów... Sen to czas, w którym spokojnie dopełnia się to, czego nam brakuje w życiu, co utraciliśmy lub za czym tęsknimy.
"Nurt" zaczynający się smutnym westchnieniem, jest równie udany jak "Fen". Z tym narastającym refrenem: "I płynę, płynę fala za falą, naprzeciw nocy jak we śnie. Oddalam się daleką dal za dalą, jeszcze chwila - nie ujrzysz mnie", przejmuje refleksją o naszym szybkim przemijaniu. I nie są to banalne frazy, tylko takie: "Ciało to tylko jeden błysk. Ciało to tylko jeden wers."
"Fale" - dziurawią serce. Znów świetne i kompozycja, i gitara, i perkusja. Jarosz buduje mroczny obraz, w którym mrozi przeczucie, że kiedyś nas nie będzie, a będą: "ostrze traw", "szum fal", "oczy psów", "skrzek mew", "lustra kałuż"... I jest wezwanie, by być silnym, pełnym - "jak wiatr wiej, przez sen się śmiej, w tym śnie głęboko skacz, w tym śnie śmiejąc się płacz."
Płyta zaczyna się "Pociągiem" z zapowiedzią kolejowego odjazdu z Olkusza do Bukowna. Klimatyczna, trochę zabawkowa, rozgrzewkowa. Jakby przedstawiała zespół: "Posłuchajcie, jesteśmy autentyczni, jesteśmy z prowincji, nie mamy żadnych kompleksów."
Utwór nr 2 - "Przypływ" napędza już inny punkowy szybszy rytm. "Jesteś tym, co masz pod powiekami" - przekaz dla wszystkich przebodźcowanych, uzależnionych od gonitwy dnia codziennego.
Z "Prehistorii" wybieram frazę, by uciąć to, związać to lub po prostu autorowi „w twarz".
"Densmakabr" to już piętrowa rzecz, prawdziwy progresywny rock. Organowy wstęp jakby ze Świętej Lipki. Utwór o śmierci - tej, co przyjdzie i do króla, i do kmiotka. Przypomina się płyta Trupia Czaszka z Budzyńskim na wokalu "Uwagi Józefa Baki" i wszystkie te średniowieczne lub barokowe teksty jak np. "Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią". W części zaczynającej się od "I pytasz mnie, czym jest Bóg, (…)?" Łukasz śpiewa z emfazą, szaleństwem, które narasta. Mroczne zachłyśniecie się śmiercią. Kunsztowne, mocne!
Tak zwyczajniej podoba mi się "Podróż" - z powietrzem "jak w krysztale" i imieniem "pisanym na białej skale".
A "Epilog"... Z początku przeszkadzały mi poprzestawiane akcenty w słowach. Potem na plus - jakieś dalekie skojarzenie z utworem Lombardu "Nasz ostatni taniec"; ale to znów mocna poetycka rzecz! Jarosz straszy znużeniem, wyczerpaniem się sensu: "Patrz jak świat już bez dnia sięga dna, czerpie z dna, jak cieknie jego łza, jego zła gęsta łza." Świetna melodia refrenu!
"Kochane ręce" (tekst Edwarda Stachury) - to czułe wyznanie miłości – przebojowe, żywe, słodkie, ale nie przesłodzone: „Kocham za siebie, kocham za ciebie, kocham jeden za dwoje. Słońce po niebie, księżyc po niebie, gwiazdy po niebie, chmury po niebie - wszystko spoczywa na mojej głowie!” - wrusz-tekst! (piosenki nie ma na Spotify, poszukajcie na YouTube).
Jest jeszcze "Rzeka" – dokładnie ta, w której stoją artyści. Psychodeliczna, z jakimś "nierealem" w środku. Klimatyczne (dalekie skojarzenie z The Doors)!
Wczoraj, gdy zasypiałem i „Baza 2” grała mi w głowie, wiał fen i widziałem „epilog” świata, w którym dla takiej muzyki nie ma miejsca w mediach. Pewnie dlatego, że nie jest z bogatej wytwórni, pewnie dlatego, że ma hasztag poezja...
I śniłem, że piszę recenzję. Marzyłem, by nie był to "papier słów". A jeśli to dobrze wyśniłem - to klikajcie, słuchajcie, polecajcie i zmieniajcie się przy tych dźwiękach!
Belgijski Warhaus na początek częstuje nas takim love songiem, że Leonard Cohen "w niebiesiech" wykrzywia wargi niczym Linda, i kiwa głową, mówiąc "Moja szkoła!". Czego tu nie ma: mruczanda (kojarzą mi się z płytą "Wild God" Nicka Cave'a), cymbałki, szamańskie bębenki, głęboki bas, chórki. To jest wielkie jak Himalaje, święte jak przydrożne kapliczki! Tak! W "When The Names Are Real" to - jak Maarten Devoldere upaja się słowami, jak cedzi wulgaryzm; jak w teledysku niesie płomyczek po schodach; jak powtarza się o królestwie, które posiada; jak bredzi o tym, że chce jechać ze swoją miłością, dopóki koła nie odpadną; jak plącze się o zmienianiu zamków - jest genialne. Koniec kropka. Arcydzieło. A to piosenka z refrenem "Babe I'm in love with you"! Stoimy pod balkonem Julii.
Równie dobry jest song numer 3. Muzyczna perełka - "What Goes Up!" z jakichś głębin, z krainy lodu. Zapamiętuje się plumkający bas i podśpiewywanie. Enigmatyczny tekst o tym, by nie wgryzać się w to, co chce się uważać za prawdziwe.
Mocno zwariowany jest "Zero One Code" - z intrygującą zadyszką. Jak się dowiedziałem z wywiadu, inspirowany książką „Narcyz i Złotousty” Hermanna Hessego. O różnych typach osobowości. W książce Hessego - Narcyz wierzył, że równowagę wewnętrzną można osiągnąć jedynie poprzez odcięcie się od świata zewnętrznego i skupienie na duchowych wartościach, Złotousty żył inaczej - jak artysta, pełnią życia, szukał szczęścia we włóczędze, miłości, sztuce. Dwie strony monety - kod zero i jeden. Podziwiam oryginalny teledysk do tego utworu, gdzie - jakaś adrenalina rozwala porządek świata i wszystko się przewraca, przekształca, zmienia w wyścigowe konie. Fantastyczna wizja.
"Hands of Clock" to bajka o mrocznej miłości wystawiana na trzeszczących deskach jakiegoś tajemniczego teatru. Świetne smyki, melodia snuje się delikatnie jak walczyk. W tej historii mężczyzna tłumaczy swojej wybrance: "Jestem dzieckiem dnia i nocy / Ale one się podzieliły i walczyły o mnie / Więc gwiazdy i księżyc to część, którą tylko ty możesz zobaczyć."
"No Surprise" brzmi jak popowy przebój z radia, piękny męsko-damski duet. Urokliwy, jakby grany był na plaży na Hawajach. Coś o zabieraniu kluczyków samochodowych, coś o poczuciu, że przewidywalność jest niedobra, zatem "napijmy się".
"Jim Morrison" to zawiły monolog do kobiety, pełny sprośności i wszeteczności z refrenem: "Trzeba mężczyzny, by Cię kochać, kochanie". Morrison obrywa tu boleśnie - "był tylko dzieckiem, gdy umarł". Muzycznie jest naprawdę interesująco, awangardowo i nowocześnie, patetycznie i lekko. Do zasłuchania.
"Jacky N." to eteryczna melodia jak z czarno-białego filmu. Niespodzianka. Bez wokalu. Piękna jak "Sonata księżycowa", albo "Claire de Lune".
Nieco mniej mi się podoba "The Winning Number"- jako zbyt monotonny efekciarski monolog, w którym na końcu padają zwycięskie numery na 14 sierpnia.
"I Want More" za to jak najbardziej. Tytuł przypomniał mi o znakomitej, dawno nie słuchanej płycie Sisters of Mercy "The Vision Thing". Devoldere tłumaczy się, że "chce więcej", w podobny sposób jak Andrew Eldritch. "Jak bardzo zmęczona jest armia, / która ląduje na twoim brzegu? / Cóż, przeważnie chcę jakiegoś rodzaju zwycięstwa,/ ale czasami chcę więcej".
Kończąca płytę piosenka "Emely" jest nieco smutna (smętna?) - czuć znów, że "Leonard Cohen lubi to", a mi przyszło do głowy patrząc na okładkę, że wolałbym na koniec jakiś finisz a la Abdużaparow (czy ktoś pamięta jak finiszował w Wyścigu Pokoju, ten szalony kolarz?), jakąś jazdę na zatracenie, aż odpadną koła. Niemniej Warhaus zaczarował mnie tą płytą, i tą recenzją próbuję się od niej uwolnić.
Belgijski Warhaus wydał w tym roku płytę "Karaoke Moon", jednak - póki co - to piosenki z płyty z 2017 roku wciągnęły mnie absolutnie. Z okładki uśmiecha się młodzian - wtedy prawie 30-letni Maarten Devoldere. Uśmiecha się, bo zrobił dobrą robotę. Te pościelowe klimaty, melancholijne snuje - mają wielki urok. Złapały mnie i nie chcą wypuścić. Płyta kompletna. Każdy utwór zapada w pamięć.
Już pierwszy - "Mad World", ma to "coś". Czuję jakby autor chciał powiedzieć, że trzeba poddać się szaleństwu, żyć nie rozumiejąc żadnych reguł, nawet siebie. A potem jest najlepszy kawałek "Love's a Stranger", w którym miłość jest obezwładniająca. Jest zamętem, obłędem i zgiełkiem. Męski wokal z delikatnym śpiewem Sylvie Kruesch tworzą erotyczną aurę, której trudno się nie poddać.
Szorstki "Well Well" z kontrabasem i jakąś chorą solówką gitarową przesuwa inspiracje z Leonarda Cohena w stronę Toma Waitsa. To kolejna historia miłosna, historia poddania się i wzięcia władzy.
"Control" ma chory klimat - jakby pochodził z jakiegoś mrocznego thrillera. Mała Lolita przejmuje kontrolę nad mózgiem mężczyzny.
"Dangerous" o tajemnicy pożądania - z jakimś orientalnym hipnotyzującym klimatem, piękną perkusją.
"Bang Bang" - rozważania o zakończeniu związku, a koniec ów obwieszczają genialne trąby.
"Everybody" - to czułe pojękiwania porzuconego kochanka.
"No Such High" - to znów historia miłości, co jest jak odurzenie, wyzwanie do wspinaczki na najwyższy szczyt: "Byłaś piękna w internecie / Jak bardzo chciałem cię spotkać / Aż pewnego dnia się to stało / I byłaś piękna na ulicy"...
W "Kreusch" miłość każe zdradzać i wybaczać. Podoba mi się ten moment, gdy Marteen cedzi słowa: "And now: I’m coming in" - trochę w stylu Nicka Cave'a.
Płyta kończy się czarującą piosenką, w którym facet tłumaczy dziewczynie, że nie pozwoli jej się w nim zakochać. "Bo człowiek, o którym myślisz, że jest mną, jest kimś, kim nigdy nie będę." Mówi to i mówi, ale sam sobie nie wierzy.
Możliwe, że to nie jest płyta takiego kalibru jak kultowe "Soul Mining" (1983) , "Infected" (1986), "Mind Bomb" (1989) czy "Dusk"(1993). Tamte buzowały energią. Matt złowieszczył "Arabia! Arabia!" (w "Sweet Bird of Truth"), Matt odprawiał jakieś szamański obrzęd (w "Giant"). Ta jest spokojniejsza, kameralna, wyciszona. Ale ja czekałem na ten tembr głosu, doczekałem się i jestem happy.
Na pewno gra we mnie sentyment. The The to moje prywatne odkrycie. Piosenka "Armageddon Days (Are Here Again)" z tekstem "Gdyby prawdziwy Jezus Chrystus powstał dzisiaj z grobu / Zostałby zastrzelony przez C.I.A." - wywoływała u mnie ciarki. Uwielbiałem "The Beat(en) Generation" z fajną harmonijką, z przekazem dla pokolenia, które było oszukiwane i ogłupiane: "Otwórz oczy, otwórz wyobraźnię!"; i "Kingdom of Rain" - najsmutniejszą piosenkę świata - o wypaleniu związku - śpiewaną w duecie z Sinead O'Connor. Wgryzałem się w świetne teksty - we wspomnianym już "Giant" widziałem przejmujące wyznanie człowieka, który z przyjaciół uczynił wrogów, "boi się Boga, boi się piekła i zapada się sam w sobie", teraz patrzy w lustro z obrzydzeniem: "jak ktokolwiek mógłby mnie poznać, jeśli nawet ja nie znam samego siebie?" i wypędza demony. W tytułowym "Soul Mining" - była ponura konstatacja zdradzonego; w "This Is The Day" - głupia nadzieja; a w "Lonely Planet" - podniosła modlitwa dziękczynna, wyznanie miłości do świata, pomimo zła: "Jeśli nie możesz zmienić świata, zmień siebie"...
Ciekawy jest tytuł nowej płyty - "Obdarzenie duszą".
Intryguje genialny początek: "Cognitive Dissident". Świetne brzmienie basu i brzęk dzwonka. Oto świat 2024 roku. Jesteśmy: okłamywani, śledzeni, ograniczani. Oto my. Bombardowani informacjami. Wszystko nam zostało pomieszane - lewo jest prawo, białe jest czarne, kwadrat jest okrągły. Kłamstwo siedzi na tronie, prawda na szubienicy.
Wśród tych piosenek o miłości, polityce i śmierci, jedną z najlepszych jest "Someday I Drink My Cofee by the Grave of William Blake" - wspomnienie Williama Blake'a natchnionego poety, malarza, artysty, mistyka, proroka. Smutek wobec codzienności, w której prawda nie ma szans - trwa dyktatura w przebraniu wolności, "Londyn, który znałem dawno odszedł", "Albion upada". "Zielona, przyjemna kraina" z Blake'a, staje się w tekście The The - "Chciwą i nieprzyjemną". Intrygujący tytuł kazał mi pospacerować po Bunhill Fields, co proponuję: https://youtu.be/3kwsoSraaGI?si=curj1CZT-kjqvHV4&t=466
"Zen & Art of Dating" to szydera z poszukiwaczy szczęścia w aplikacjach randkowych. "Przesuń w lewo, przesuń w prawo - potrzebujemy kogoś dziś wieczorem". Zgrabnie uszyty tu każdy wers i refren, a jest tu nawet morał-banał/nie banał: "Że gdy przestaniesz szukać, miłość poszuka ciebie".
"Kissing the Ring of POTUS" - to znowu przytyk w stronę USA. Całowanie pierścienia prezydenta USA, jak zgoda na obłudę, zbrodnie i zło.
"Life After Life" - ma piękny refren. Matt dzieli się przeczuciem, że to życie, które mamy, nie kończy śmiercią. Że czeka nas zrozumienie i naprawienie swoich błędów, czeka nas coś czego nie umiemy sobie wyobrazić.
"I Want to Wake Up With You" - intymne wspomnienie zakochania - jak wspomina w wywiadach autor: "wspomnienie chwil, dla których się żyje, gdy wyznajesz komuś miłość".
"Down by the Frozen River" z pianinkiem jak na płycie "Dusk" ("This Is The Night") - o młodości i niedokończonej edukacji.
"Rising Above The Need" - spokojna piosenka o naszej chciwości.
"Linoleum Smooth To The Stockinged Foot" - gadany jak w morfinowym zwidzie (wspomnienie pobytu w szpitalu, gdy zdiagnozowano u niego chorobę, która mogła odebrać mu głos); Matt brzmi tu podobnie jak Dieter Meier z Yello;
"When We Go When We Die" - o zmarłym ojcu, którego rzeczy trafiły do charytatywnego sklepu; "słabi kłamią, a silni płaczą".
"I Hope You Remember (the things I can’t forget)" - kameralny, skromny kawałek, w którym wspominane są drobiażdżki - prawdziwa esencja życia.
Ostatni - "A Rainy Day In May" - to zapis emocji utraty. Ledwie zobaczyło się czyjąś piękną twarz, a ta osoba wysiadła z pociągu. Smutek myje majowy deszcz i pozostaje dźwigać ciężar pustki. Tak wybrzmiewa piękno tego świata - piękno utracone. Gdy przychodzi spokój pomimo żalu, gdy udaje się przepracować ból, pogodzić się - możemy już moknąć patrząc w niebo.
Robert Smith ma dziś 65 lat. Po 16 latach od ukazania się ostatniej płyty, prezentuje nam znajomą melancholię i rozpad. Słowa na okładce łamią się jak głos, gdy mówię o tej płycie. Należę do armii nadwrażliwców, która lubi taki wylew kojącego smutku. Te dźwięki pozwalają uwierzyć, że nie jesteśmy jedyni z kosmosem żalu, samotności, niepewności.
W „Alone” po 3 minutach długiego wstępu, czyli tam gdzie niejedna piosenka radiowa, by się kończyła - słyszymy czuły, przejmujący lament. Jest: popiół, zimno, strach - ptaki spadają z naszego nieba, słowa wypadają z umysłu... Od tego bólu, piękniejszy jest tylko zjawiskowo melodyjny "A Fragile Thing" o tym, że długie rozstania nie służą miłości; że miłość to krucha rzecz, i czasem można już tylko patrzeć jak nieodwracalnie ją zmieniła samotność.
W „And Nothing Is Forever” jest przygnębiająco, gdy słowa „however far away” z kultowego „Love Song” sprzed 30 lat, odnajdujemy w obietnicy wytrwania przy umierającym.
„Warsong” przytłacza jak „The Kiss” z „Kiss Me Kiss Me Kiss Me” - ludzie mają truciznę we krwi i są gotowi się pozabijać.
W„Drone:No drone” z cięższą gitarą i trochę szybszym rytmem, Robert śpiewa o tym jak stracił kontrolę nad sobą, gdy zobaczył drona w ogrodzie.
Piękny „I Can Never Say Good Bye” o pogodzeniu się ze śmiercią brata, brzmi krzepiąco, gdy zaczynając się od błyskawicy, kończy się dźwiękiem pianina.
Świetnie brzmi „All I Ever Am” o tym, że niepotrzebnie zjada nas rozmyślanie o przeszłości.
W majestatycznym „Endsong” wydaje się, że jest już tylko rezygnacja i refleksja, że „wszystko odeszło”, „chłopiec się zestarzał”, a coraz bardziej obcy świat zmienia się w nicość. Ale gdy Smith cedzi zbolałe „nothing, nothing” wśród ponuro dudniących powtarzalnych uderzeń perkusji, wcale nie czytam tego jako złowieszczy nihilizm, tylko jako motyw marności (vanitas), który w obliczu końca, tylko nas utwierdza, w tym co ważne.
Ech, ten charakterystyczny język mongolski. Ta zawziętość, ta złość. Zachwycałem się ich pierwszą płytą, druga jest równie dobra. Świetna rockowa moc!
Niestraszny step, niestraszna
niepogoda czy za długa kolejka do kasy. Wrzucasz sobie czwarty na
płycie „Teach Me”, pieśń o melodii tak nośnej jak „Belgijka”.
Hymn do własnej siły, wiary i nieustraszenia. Przeżyjesz,
przetrwasz. Góra? Rzeka? Przełęcz? Brzeg oceanu? Chcesz to
wleziesz, przejdziesz, dotrzesz. Ten zaśpiew, te postękiwania „Hu!
Hu! Hu!” i ten gardłowy dźwięk, straszenie powietrza.
Przełączmy na numer trzeci:
„Triangle”. Nie wiem czy nie jeszcze bardziej przebojowy. Zaczyna
się jakby jakiś pasterz ogarniał wzrokiem swoje stado, rozkładał
ręce i chwalił sobie swój stan. Tekst jest enigmatyczny. Zaczyna
się tak: „Latawiec, wrona i gęś. Czy
wszystkie trzy mają wspólny brzeg?” Można to rozkminiać do rana
albo dać się unieść genialnie dynamicznej melodii. No i ten
refren: „Ee yeh buuvuu... Ee yeh buuvuu... Ee yeh buuvuu...”. Ja mogę tego słuchać z dziesięć razy pod rząd. Po prostu
genialny utwór.
Może uspokójmy
się trochę. Numer „Mother Nature”. Posłuchałem tego na
YouTube, patrząc w oczy muzykom. I pozazdrościłem im wiary, piękna
i dobra, które mają w sobie. Od wersji płytowej różni się to
wykonanie tym, że nagle pojawia się pani z niezwykłym głosem –
LP (cenię sobie jej płytę z hitem” Lost On You”). Ale jak kto
woli bardziej rockowo, niech wybierze wersję bez LP. W obu
teledyskach, chwali się matkę Ziemię. Mamy kochać i szanować
planetę jak własną mamę. Ekologiczna pompa, aż po ciarki.
Drugi na płycie
„YUT Hovende” brzmi jakby muzycy chcieli kogoś wystraszyć.
Okrzyki mongolskich wojowników gdzieś w tle i główny wokal, mogą
płoszyć sarny w lesie albo suhaki wśród traw.
Numer 1 - "This is Mongol" z
autoprezentacją „Hu! Hu!” - to idealny początek. Sławi się
tam Mongolię i duch mongolskiego narodu. Ech, jak dobrze, że to nie
czasy pradawnych podbojów; ech, jak dobrze, że istnieje NATO.
Mongolię w tytule
ma też „Upright Distined Mongol”, no i w tekście jest cokolwiek
nacjonalistycznie. Że ponad wszystko, że bogata i potężna.
„Sell The World”
to śpiewany przez zaciśnięte zęby, niesamowitym głosem –
wielki wyrzut sumienia: „niszcz, plądruj, aż nie zostawisz nic
swoim dzieciom”, „handluj wszystkim, żywym i martwym, dopóki
rzeki nie znikną!”, „lej dalej, dopóki nie będzie wody do
zwilżenia ust!”.
„Bii Biyelgee”
z dużą ilością folkowych instrumentów, to wesoły utwór – o
tym, by się cieszyć, radować. Tam się potrafią bawić - hasają wokół ogniska, wznoszą dziwne
naczynia z mocnym trunkiem. Ciesz się zgnuśniały człeku, póki
los sprzyja!
Może jeszcze wypada, bym wspomniał o złowieszczym, potężnym "Black Thunder" (skrzypeczki przycinają tu zawodowo!).
Płyta jest długa. Ale właściwie wszystko już wiadomo, koniecznie - spojrzeć na wschód, słuchawki na full, zrobić sobie Ułan Bator.
Ciągle słyszę, że rap to takie
kłapanie jęzorem. Że to rymy i bluzgi, że to nawijanie słów,
jak łańcucha na kołowrót studni z wiadrem – no i że w tej
studni nie ma wody. Że to „dla dzieciów”, dla młodzieńców,
którzy czekają na „ch#j” w tekście, że to patologiczne,
niemądre i niedorzeczne.
Jeśli ktoś tak uważa, to ten album
może go wyleczyć z tego ograniczenia. Słuchasz i mówisz pod
nosem: „Łona umie w język polski”, słuchasz i mówisz: „To
jest wielkie, to jest Literatura, to jest sztos.”
Łona to uznany raper (pierwsza płyta 2001 r.) – mocarz
rapowego rzemiosła. Gaduła cedzący frazy, w których nie ma
bzdetu, tylko błysk i polot, żonglerka cytatami ze świata kultury.
Ma niezwykłą umiejętność posługiwania się słowem i świadomość
możliwości języka.
Łona w duecie z Webberem nagrali
wiele płyt. Najbardziej osłuchałem: „Nawiasem mówiąc”,
„Śpiewnik domowy” i „Łona, Webber & the Pimps w S-1”
(uwielbiam: „Do Ciebie, Aniu, szłem”). Łona postanowił tym
razem nagrać coś bez Webbera. Jego współpracownicy to jazzmani!
I płyta jest rapowo-jazzowa.
Muzycznie gęsta, nie taka przebojowa – dla przyzwyczajonych do łatwo
wpadających w ucho utworów, może być pewnym wyzwaniem. Warto
poświęcić jej trochę czasu. Potraktować pierwsze odsłuchy z uwagą,
skupieniem. Podkłady przypominają mi jazzujące płyty Beastie
Boys. I stąd pomysł, by wydać też wersję instrumentalną płyty,
by „paszczowe dźwięki” nie przykrywały detali muzyki.
Płyta koncepcyjna. Traktująca o
zawodzie taksówkarza. Nie bez odniesień do „Zmienników” Barei,
„Taksówkarza” z rolą De Niro, czy „Nocy na Ziemi”
Jarmuscha... Obserwacje taksówkarskie, rozmowy z pasażerami – to
wszystko zostało przetworzone na genialne teksty pełne ikry i
rezonu.
Wszystkie obłędne - więc po kolei:
1. „Bym poszedł” - zawiera obserwacje biedy. Taksówkarz wspomina lata transformacji ustrojowej, bezrobocie. Lombardy, pułapki kredytowe...
„Niech mnie pani nie pyta o miasta
tętno? Co ja wiem? Człowiek wrasta w obojętność (...)” „Ja problemy głównie wożę, kto
by nie był. Nie pytam, czy coś w domu zaszło, czy przez kredyt.” „Więcej nie powiem –
taksówkarskie RODO. Ale wiem pani, różnie jest u ludzi z głową.” ...by podzielić
się refleksją, że widział protesty młodych, którzy „głośno
i na temat szli”, i że nie przyłączył się do nich, bo
trafił mu się kurs.
2. „Jedziesz” -
zaczyna się „przyczajeniem”, by potem wypluć świetny refren.
Refleksja o kieracie, w której nietaksiarze też mogą spokojnie się
odnaleźć. „Jedziesz, jedziesz, jedziesz...
24/7 mordo, przez ten ciąg czwartków, niedziel i wtorków, co się
tam napatoczy bierz na korpus. Po co to wiedzieć?”
3. Żartobliwy
i lekki - jest „Kocyk”. Z „Co jest źródłem stylu,
gdzie jest krynica mocy? Kocyk, ryju. Trzeba mieć kocyk.”
To, jak jest utkany z szaleństw językowych ten dowcipny tekst,
powinno się pokazywać młodzieży, by zakochała się w języku
polskim. Jeśli straciła takie uczucie przy przeciążonej podstawie
programowej.
4. „Biegnij”
- taki żywy, idealny pod harce na parkiecie. O ucieczce od
niechcianych klientów, gdy czuje się, że to będzie kurs do Rygi.
5. Spowolniony
trochę - „Godzina wilka” o nocnych kursach z niemowami,
niechętnymi do interakcji.
6. „Kimaj”
- o żalu do ludzi, że tak nisko oceniają taksiarza. Że jest
„złotówą”, „parą oczu w lusterku”. Celne.
7. „Kiedyś
to było” - pełny smutnych konstatacji o upadku ludzkości. I pełny zmyślnych fraz, niby żarcików. „Zimy były lepsze, że
jak mróz był, to mróz był.”; „No, to się idzie zarżnąć
przy tych cenach. Kiedyś to było. Teraz to nie ma.” "Czas upływał
bardziej na figlach, papieros był smaczny, wódka zimna i pożywna.” O! Cytat ze Świetlickiego!
8. „Kolęda”
- o tym, że taksówkarz widzi różne rzeczy, o których może lepiej
nie wiedzieć, tu: zaskakujący splot kursu pod ten sam adres.
9. Nie
napisałbym tej recenzji, gdyby nie przeżyty katharsis przy piosence
„10 pytań”. Muzyka dociska, a potem ten tekst o Ukraińcu, który
jeździ jako taksówkarz po Szczecinie i opowiada historię, o tym
jak po „symbolicznych 100 gramach” podjęli z bratem decyzję,
kto pojedzie walczyć. Trzeba tego posłuchać. Tych świstów,
dudnień i tej puenty.
10. „Pan
Darek” - jak wyjęty z filmu „Fanatyk wędkarstwa” z Netflixa
(gdzie wybitną rolę fanatyka wędkowania grał Piotr Cyrwus) o tym,
że gburowaty przypadkowy kierowca taksówki, nagle okazuje się
mistrzem słów, gdy go spytasz o to, co lubi, gdy go docenisz.
Zapytany o ryby, staje się mówcą, piewcą, wykładowcą.
Zakończę recenzję rapowym flow: 11. „Żeby
nie skłamać” porównuje kierowcę taxi do spowiednika. Jakaś
transcendencja, jakaś wspólnota dusz. "Co by
tu powiedzieć, żeby nie skłamać?" Cud liryka! Łapcie ten kurs!
Tau to raper z misją.
Sam uważa, że "W rapie flexem jest zło, wstydem zaufanie
Bogu", a także iż "Ludzie wolą wielką ciemność niż
promienie światła", ale daje słowa wiary, nadziei i
życia. Pod prąd. Z przekonaniem, z posłannictwem. Wśród rapowych
gaduł wyróżnia go nie tylko świetny tembr głosu i szybkość,
ale chęć dawania świadectwa.
Wiele utworów wpada w
ucho od pierwszego słuchania, bo i bity niezłe i zacna żonglerka
słowem: w "AI", że sztuczna inteligencja nie dorówna
człowiekowi, bo nie ma serca; w "Nie znamy się" (z
raperem Łoną) o tym, że oceniamy się błędnie po wyglądzie.
Najlepsza jest "Grawitacja" (w udanym teledysku w roli
Jokera - Michał Koterski), ma i dowcip, i mądry przekaz o naszej
marności. Jest tu sporo zawadiackiej pewności siebie, że pokora jest
lepsza niż pycha; że pomimo zła, trzeba być zdrowym, bo
"wystarczy, że świat jest chory". Tau śmiało
prezentuje się w kontrze do typowego rapera: "Nie imponują
mi hajsy, nie imponuje mi sława. / Podoba mi się, gdy walczysz,
żeby podnosić się z bagna." Szacunek i za to, i za
hip-hopowe rzemiosło na najwyższym poziomie. Posłuchajcie na
przykład: jak w refrenie "Ciszy" słowa pięknie płyną:
"To życie płynie szybkim tempem / Kłócili się i bili,
ale znikli we mgle". Albo na rymy: "Mamy fana Pana -
wiem to na pewno. / Nienawidzę zła, kocham rap, kto jest ze mną?!"
Tak mi się spodobała ta gęsta nawijka, że polecając płytę,
polecę jak raper: „Posłuchaj Tau, będzie raźniej - dość
już strat / otuchę dla serducha, znajdziesz brat!”
Amarok to polski zespół grający rock
progresywny. "Hope" to piękny,
uduchowiony album, trzeci z trylogii (wcześniej "Hunt"
i "Hero"). Jego rozbudowane utwory, przez swój nastrój -
idealnie sprawdzają się wieczorem, wymagają skupienia, ale sowicie
wynagradzają poświęcony im czas. Słyszę talent kompozytorski i wirtuozerię gitarzysty - Michała Wojtasa, podziwiam teksty Marty Wojtas.
Już pierwszy utwór "Hope Is"
jest niezwykły - działa
jak antydepresant. To wspaniałe
przestrzenne dźwięki, nawołujące do przebudzenia. Nie
słuchajcie ich, jeśli dobrze wam we własnej skorupie zrzędy i
frustrata. Oto wśród agresywnych riffów słyszymy głosy mentorów.
Jeden z nich - kobiecy, ogłasza prawdę o nadziei jak komunikat o
zniszczeniu statku-matki w którymś z filmów sagi "Obcy" (ten patent był już na płycie "Hero"). "If in the
darkest hour / I could still imagine there's a light / I could
re-charge with its power" ("Jeśli w najciemniejszej
godzinie / Wciąż mogę sobie wyobrazić, że jest światło / Mogę
się naładować jego mocą").
"Stay Human" ma przesłanie,
by pozostać ludzkim, niedoskonałym. Wśród niepokojących dźwięków
instrumentów klawiszowych, słyszymy apel, by w erze fałszu być
prawdziwym.
Bardzo lubię utwór nr 3 - "Insomnia", o skuleniu się w strachu i braku
wiary we własne siły. Ta wyliczanka obaw kojarzy mi się z
jedną z moich ulubionych płyt z lat 80-tych "Soul Mining"
zespołu The The (np. piosenka "The Giant": "I'm
scared of God and scared of hell / And I'm caving in upon myself"
("Boję się Boga i boję się piekła / I zapadam się w
siebie") albo "Soul Mining": "Someone captured
your heart - just like a thief in the night / & squeezed all
juice out - until it ran dry" ("Ktoś porwał twe serce -
jak złodziej nocą / i wycisnął wszystkie soki - aż pozostało
suche na wiór").
"Insomnia" wspaniale się
rozwija (podobieństwo do Pink Floyd, Archive), ma kojący, przejmujący
refren, ("In whispers and in prayers / I hope to have no fear"
- "W szeptach i modlitwach / mam nadzieję, że nie będę się
bał"), który nagle narasta i wierci dziurę w głowie.
"Trial" ma klimat koncertów chińskich Jeana-Michaela Jarre'a. To
fantastyczny motywator:
"Value the way / Enjoy the trail" ("Doceniaj drogę /
Ciesz się szlakiem"). To taki klasyczny utwór progresywny,
przetwarzający temat, przechodzący z łagodności w agresywną codę
z szaleństwem gitarowych riffów (w stylu Porcupine Tree) i
perkusji.
"Welcome" - troszkę inny w
nastroju, jest zachętą do odwagi.
Zaś utwór "Queen" zaśpiewany jakbyśmy
człapali przez pustynię, traktuje o
uzależnieniu od cyfrowego świata i o pragnieniu wyzwolenia.
Podoba mi się dynamiczny,
instrumentalny "Perfect Run", który ma znów jakiś
Jarre'owe inspiracje.
"Don't Surrender", w którym
pobrzmiewa mi solowy Steven Wilson albo Blackfield ("Jupiter z płyty
"IV") i łagodne, może odrobinę zbyt monotonne - "Simple
Pleasures" zmierzają do zaskakującego zakończenia. O ile
wcześniejsze utwory były śpiewane po angielsku, "Dolina"
zaskakuje poetyckim tekstem o tęsknocie za czymś, co było
rajem, cudem i idyllą, a może za czymś, co się przyśniło, co
powraca tak często, aż stało się pewne.
PABLOPAVO I LUDZIKI "LAKUNA", KARROT KOMMANDO, 2024
"Cała nasza egzystencja, to temat dla Pablopavo" - taki napis na korpościance. Docenienie autora za zmysł obserwacji, wyciągania esencji.
Tajemnicze słowo "Lakuna" (tajemnicze słowa w tytule płyty, to już reguła) oznacza to, co zginęło. O jakim zniku śpiewa Pablopavo?
W genialnie przebojowej piosence "Przetańczone serca" - o zniku uczucia, które jeszcze wieczorem było, ale już zeżarła go, jakaś tęsknota za czymś większym, niemożliwym. Cóż - bywa - było zbudowane z "dwóch słów przy barze"... a choć udało się trafić "alkoholem w strach", to trafiony otrzepał się z kurzu i wstał jeszcze silniejszy.
Świetny jest ten opis przebudzenia: "Rano jakaś kawa / I z lodówki coś / Idą słowa krzywo / Jakby ciął je ktoś / Rytmu tu brakuje / I szemranych gwiazd", rozczarowania, które trzeba dźwigać, a zapomnienie przynoszą tylko dobre refreny.
Fajny jest "amatorski", VHS-owy teledysk, z tańczącym Pablopavo, zatracającym się w solowym, introwertycznym szalonym pląsie, czasem tylko zmieniającym się w misia pandę.
Cudny jest kawałek, zaczynający się od "Prowadzimy życie, cholera wie dokąd". Jest tam fraza: "Leżymy obok siebie jak pokot / zasypiamy znudzeni / budzimy się senni". Rzewna konstatacja o zagubieniu sensu - lapidarnie celna, bo "robi ją" jedno słowo - "pokot" - "zwierzyna łowna ubita na polowaniu, ułożona szeregiem wedle hierarchii łowieckiej"... Fajnie, że płynnie przechodzi we wzniosłe jak hymn - "We rise", smutno-pewne siebie.
W "Aperolu" - znika to, co ledwe było, utkane z jakieś woalki. "Aperol" to historia z obserwacji ludzi w barze, marzących, patrzących na siebie albo w dal. Cała z domysłów. Piękna syrenia piosenka, zbudowana z paru kadrów np. z kręcącego się wentylatora "nad pocałunkiem", poetycka.
Nie wiem dlaczego przy odsłuchu wyświetla mi się akcja upaprania warszawskiej Syrenki farbą przez fanatyczne ekoterrorystki. Wizualizuję sobie to mocniej - czuję, że dziewuchy z "Ostatniego pokolenia" krzyczą: świat nie chce takich piosenek, Pablopavo! My, tu w mediach społecznościowych, robimy inne rzeczy, śpiewamy o melanżach, o błyskawicach, hajsach. I viralowo rozbryzgują ohydę.
Dorzućmy do opisu: ulotność, niemożliwość, Lesław śpiewający o swetrach (radio utworu na Spotify zapewne wyświetla zespół Komety, polecam!).
Bardzo przyjemnie buja "Mi miłość". Jest w niej wszystko, za co lubi się autora. Jest opowieść, a niski tembr bierze w nawias, w cudzysłów, ubiera w metaforę.
Hip-hopowo brzmiący, agresywny, trochę brutalny - "Taksiarz" - to znów opowiastka, znika człowiek(ijeszcze ktoś, o kim dowiemy się z puenty), obcy, ale bliski. To opis wypadku i chaotyczna gonitwa myśli i skojarzeń, przejmująca, dosadna.
Piosenki "Jesteśmy bombą" i "Maski" trochę odstają od "typowego Pablo". W pierwszej, takiej w stylu Stonesów, chyba miało być tak bezczelnie, zuchwale, ale za bardzo mi to przypomina ostatnie dokonania T.Love (mocno średnie)... "Maski" to takie "12 groszy" Kazika - opis szaleństwa covidowego, zniku barier i norm, odjechany w obsceniczność i całkowicie po bandzie, niemniej fajny w swym szaleństwie.
Jeszcze jest kowbojski "Gdzie jest mój dom", w którym podmiot liryczny odjeżdża w bliżej nieokreśloną przestrzeń, znika z życia, z powodu "jednego błędu".
W „Krawężnikach” jest autokreacja: „mam 45 lat, chodzę po krawężnikach”, a bardzo „klymatyczny” jak z filmu - „Złamane serce ostre jak szkło” składa się tylko z jednego zdania. "Kir i Krepa” jest instrumentalny - jakby „słowa się skończyły(...), się były rozpadły i zbierać ich nijak”.
Nanga "Sport, wojna i miłość", Mystic Production, 2023
Głos wokalistki - Magdy Dubrowskiej jest oryginalny i niepodrabialny - chrypka i charyzma! Muzycznie 10/10 - nie jest to dziwne - skoro to muzycy z Lao Che - Maciej Dzierżanowski, Karol Gola i Filip Różański. Brzmienie perkusji, cudne! „Sport, wojna i miłość” to drugi album studyjny - moje odkrycie!
A teksty są świetne, pełne językowego wariactwa. I czułość, czułość! Ta czułość dwóch piosenek "Jesień w Pekinie" i "Wyjeżdżamy", kazała mi napisać o tej płycie. Bo dawno się nie rozkleiłem, tak jak przy nich.
Najpierw jednak o przebojowym "Alercie". Piosenka "Alert" to mistrzostwo świata. I tańczyć do tego się da, zanurzać się w ten surreal z satysfakcją! Świetny klimat, fajny rysunkowy teledysk w klimacie "Oto Szadoki" :) Genialny tekst! Rytmiczny, dowcipny. Ziszczająca się katastrofa klimatyczna zamiast upragnionego SMS-a od partnera i wielka potęga wyobraźni: "Zalało już pół miasta / pod wodą płyną auta / Wszędzie korozja / Wyją syreny / W wodorostach wiją się ławice / Plastikowych słomek / Nad dachami policyjnych komend" . Niezwykłe zbitki znaczeń, brzmień - i do tego rewelacyjny bit: "Sumy z wąsami / Prosto od barbera / suną nocami na zimnej fali nieba" albo "Czekam na sygnał od ciebie / choć jeden SMS, a dostaję same / alerty RCB". Klasyka!
Teraz o "Wyjeżdżamy", o kilogramach smutku. Wizualizuję sobie uchodźców z normalności, którzy złapali co się da w walizkę i są skazani na czyjąś łaskę lub niełaskę. Przewierca mnie to "Znowu wyjeżdżamy, znowu z walizkami / Między peronami, niepozapinani", i dalej: "Sztuczne palmy i brudne dworce, wyjeżdżamy / Z walizkami, gramofonami, wyjeżdżamy / Ciepła cola i zimne noce, wyjeżdżamy/ Z problemami, powerbankami, wyjeżdżamy". Wizyjne, przejmujące. Czuję empatię do wszystkich zostawionych, wystawionych.
Zachwycam się również utworem "Jesień w Pekinie".
Pełny bólu po utracie bliskiej osoby, zanurzony w fantasmagorii, pełny literackich kontekstów (nieznany mi bliżej Vian - stąd absurdalne budowanie kolei na pustyni, czy rosyjski poeta Jesienin), ciekawych fraz jak z dziecięcej wyobraźni: "z pianina spadły liście/ zaczyna się jak w tym śnie"; "może mieszkasz w Pekinie i akurat jest jesień / może jedziesz po pustyni koleją / albo siedzisz w tym swoim lesie / w tych swoich kniejach". Do wielokrotnych odtworzeń!
Odlotowy jest "Pomelo" - od razu wpadający w ucho. Z super partią fletu (jakby Ciechowski z pasją podgrywał). Taka żonglerka słowem, fajne skojarzenia, brzmienia, a wszystko fajnie buja!
"Cyberelfy" - odpowiedź na "Automaty" zespołu Klan (kultowego dla mnie zespołu niedawno zmarłego Marka Ałaszewskiego). Pięknie oddano tu mroczny świat człowieka, który od realu woli bezpieczny świat postów i lajków ("jak mi dobrze w tej chmurze, chcę tu być jak najdłużej, wreszcie jestem wiralem, jak wspaniale!")
W luzackiej "Piosence o miłych rzeczach" jest niezły zestaw ulubionych gadżetów, są też cytaty z Maanamu, Paktofoniki, wymieniona jest Grażyna Łobaszewska (ta pani ma podobny kawał głosu!). Fajnie brzmi fraza: "I jak nośniki fizyczne / rośliny w doniczce i stare komedie romantyczne" i trudno się nie uśmiechnąć przy "popijaniu lentilków kofolą" albo "I jak kłócimy się klopsztanga czy trzepak".
Sporo jest melancholii. W "Kiedy była niedziela" - tęskni się za niewinną kradziochą wiśni z sadów i plucie pestkami. A w "Scottie Pippen" w odjechany sposób autorka wyznaje miłość do koszykarza Chicago Bulls. Zgrabne to, rytmiczne, ujmujące beztroską. Zdaje się, że popełniłem podobną muzyczną tęsknotkę - u mnie "Piątek - wiadomo, to było granie. Pippen i Kukoć byli w moim składzie."
Słabsze są: "Benzyna i masło" - troszkę chyba za bardzo zwariowana i "Krokodyl" - odrobinę zbyt mroczny odlot.
Niemniej płyta zachwyca, wciąż ją zapętlam i podziwiam - chrypkę, czułość i swobodę pisania tekstów! Wielki szacun, chcę więcej!
LECH JANERKA "GIPSOWY ODLEW FALSYFIKATU", MYSTIC PRODUCTION 2023
Podobno "Gipsowy Odlew Falsyfikatu" oznacza, że wszystko już było, wszystko zostało powiedziane i wszystko jest wariacją na temat, echem, cytatem, cieniem.
No dobra. Ale przekornie zauważę, że ta płyta nie jest "powtarzaniem siebie". Najlepszy, ulubiony album mistrza - "Fiu Fiu", miał smutne rozkminy o upływającym czasie. Tamte "wieje i rozwiewa mnie" oraz "wyprowadzam się na górę / w piórnikowym garniturze" było ironiczne, ale jednak jakoś dołujące. Aktualnie wyśpiewując "zabieram cię na moje piętro", artysta drwi sobie ze swojego wieku, medytuje i podśpiewuje niskim głosem. Może nie jest to "Chwilo trwaj, jesteś taka piękna!", ale "Nic mi nie zrobisz, nicości!".
Bo przejrzał już świat na wskroś - świat oferuje głównie omamy i migające piksele. I dziś ceni sobie spokój. Choć do "kolorowych odlotów na Paragwaj" nie ma już powrotu, to nie robi z tego afery.
Płyta zaczyna się dostojnie. Od rozpoznania świata ("To wrogie terytorium..."), od żartu ze swojego miejsca ("Wracamy już na miotle"...). I kto czekał 18 lat na janerkowe mądrości ("Plagiaty" ukazały się w 2005 roku), może się częstować: ("Uwierzyć w coś i wziąć to w ręce / Niech trochę się ogrzeje / A może zmieni się w coś wiecej").
Muzycznie w każdym numerze jest ciekawie, basik tnie, wiolonczela tnie, dominują raczej wolne tempa. Harmonie beatlesowskie, jakiś walczyk. Z rzeczy, które niekoniecznie mi się podobają - są jakieś zabawy z modulacją głosu.
Dobrze, że jest sporo humoru, który był zawsze (pamiętne: "Nalot, nalot, opadnie z ciebie galot" z płyty "Dobranoc", albo "agiry go ciągle bolą, polewa na to kolą, kolą złą" z "Plagiatów"). Jest i teraz. Humor pozwala rozcieńczyć trochę cierpkie frazy.
W "Chyba" Janerka zarzuca głupotę zarówno optymistom jak i czarnowidzom ("też bełkot!"). Dostaje się jednym i drugim. Słowo "raczej" z "Fiu Fiu" zastąpiło słowo "chyba" i zamiast niszczyć swą niepewnością, intryguje. Pięknie brzmi fraza o "dobrych snach", a jeszcze piękniej ta autoprezentacja "Janerków dwóch": "Oddychamy sobie patrząc na świat / Głowa płonie, ale dystans i takt".
Janerka na całej płycie pogrywa sobie słowem "sen". Od razu przypomniałem sobie, że "Klaus Mitffoch" z 1984 roku zaczynał się od turpicznego "Śpij Aniele mój", a w tekście "Dobranoc" z 1996 roku było "dokładnie się wszystko rozpadnie zabawnie" i przeszywające "nie dotykaj tych rąk, są wilgotne i drżą, nie nastąpi już żaden cud, cudów nie ma"...
"Sen" z "Gipsowego odlewu falsyfikatu" jest snem spokojnego mędrca, ironisty "Po co mi ten Fis- dur / Kosmosu pustki wytwór?", może i czasem trwożny "Nie pamiętam już prawie nic / Nie pamiętam co się śni / Nie pamiętam siebie", może i przerywany ciągłym przebudzaniem się "wszyscy święci rozmazani jak z maligny dżem", "zwidy walą w bodhran", ale oczekiwany "lewituj, nie grawituj".
Najpiękniejszy utwór to "Dupa jak sofa", który nie jest bynajmniej peanem do dużych bioder, a żartem ze swojej nieudolności, za dużych ambicji. I ach, te neologizmy, te janerkosłowa: "tuttaj", "yf", "Fifa Żyrafa", "karafa Fafa", piękne są jak góry w Szkocji! I znów gadać się chce Janerką: "Śpij, śpij, śpij inteligencie", "Porykuje pustka, och porykuje. Nie marnuje szansy, och nie marnuje"...
Choć są na płycie dwa wesołe kawałki "Wanna na Wawelu i "Zabawawa" to zwykle je pomijam i zapętlam te spokojniejsze: "Pora na zło" - o jakimś dreszczu z tego, że świat świruje, "Lewituj" - z fragmentem o podłym lustrze, przy którym można się rozkleić, i "Nie śpię, śpię i nie śpię", który dobrze kołysze.
Janerka to jeden z moich ulubionych artystów, lubię jego niski głos, lubię jego frazy. Cudnie, że nagrał płytę, niech nam żyje, Fifa Żyrafa i karafa Fafa!
Oto moja płyta roku 2023, płyta spikselowanego
serca. Jestem fanem muzyki pana Dobaczewskiego – zrecenzowałem
jego „Black Mental”, jego „Antyszanty” oraz „Soundtrack”
i „Wiedzę o społeczeństwie”. Wciąż grają mi „Powstanie
Warszawskie” i „Gospel”. Ech, przecież ja motto do swojej
książki „Przecieki z góry” wziąłem od Spiętego!
Mówią na niego „rockowy poeta” i
mają rację. Kto ma napis nad łóżkiem napis „Lyrics, stupid!”,
ten wie, co ważne. A solowy Spięty muzycznie, to kameleon. Od banjo,
przez hiphopowe bity, po klasyczny rock.
Spięty to mój rówieśnik – rocznik
74, może też dlatego trafia do mnie i na koncercie w warszawskiej
Proximie mogłem drzeć się pod sceną utożsamiając się z jego słowami?
Najlepszy kawałek to „Blue”.
Odkryłem go nocą na YouTube przy sprawdzaniu sprawdzianów i po drugim-trzecim odsłuchu,
stał się moim ulubionym kawałkiem Spiętego w ogóle.
Pieśń o zmęczeniu, znużeniu,
znudzeniu. Idealna na listopadowo-grudniowe wieczory dla wszystkich z
nadgodzinami, siedzących przy biurkach, wykonującym jakieś żmudne,
niezbędne dla ludzkości, czynności. Wezwanie do dnia, by wreszcie
się skończył. Pragnienie odpoczynku ubrane w piękną melodię.
Fajna fraza „noc jest lepsza, noc się do mnie nie przypieprza”
i te syrenie chórki!
Przepysznie
brzmi „Piotruś Pan”, nieco frywolny (Spięty lubi takie
podśmiechujki), nieco rubaszny w tym geście rozpinania płaszcza,
ale to zupełnie na serio napisany osobisty erotyk, w jakieś pozie
dziękczynno-proszącej. Mężczyzna obnażony okazuje wdzięczność,
że ma kobietę swojego życia i wstydzi się dotychczasowej swojej gruboskórności
i egoizmu „Piotrusia Pana”. Tak nagle wydał się sobie żałosny. Nie obiecuje złotych gór, złotych kart, tylko bycie
„równią pochyłą, od której nie będzie odwrotu”. Mocne to. I
jeszcze ta fraza „że świat ma zespół Tourette'a”. Proszę to
rozkminić na swój własny sposób.
Był
moment, że w kółko słuchałem „Ptaka głuptaka”. Genialnie
się zaczyna i ma genialny rytm. Chórki wywalają go jeszcze w
kosmos! Pomysł, by porównać się do ptaszyska-nielota, jest
absolutnie fantastyczny. Refren „Ryzykuję, szybuję. Robię Wow!”
przenoszę na tytuł recenzji. Pieśń
o potrzebie bycia kimś więcej i ten wzrusz: „jedyne co ważne, to
czyny odważnie nierozważne”...
Płytę
zaczyna „Halo”. Są dźwięki burzy i słowa o zagubieniu - fajny myk,
o tym jak odnaleźć radość w swym jestestwie. Radość w
działaniu. Radość w tworzeniu. W rozmowie z drugim człowiekiem!
Bo możesz być najszczęśliwszy, ale tylko wtedy, gdy będziesz
miał komu, o tym opowiedzieć. Spięty
jako Roger Waters pytający „It's anybody out there?”
„Dźwiękczynienie”
to prawdziwy hymn. Misternie utkany (wsłuchajcie się w bas i
chórki)! Jest zwróceniem uwagi, że żyjemy w najlepszym czasie i na
najlepszej planecie, a nasze narzekanie na brak hajsu, to zwykła
zrzędliwość. Ogłoś stan upadłości kolan i czyń dźwięk!
Wspaniały kawałek!
W „Robaczewskim” autor pogrywa z siebie porównując się do żuczka
gnojarza. I nabijając się z marności swego losu, wyśpiewuje
marzenie o sięgnięciu gwiazd, a nawet grozi świętym, że dostaną
gnojową kulką, jak mu nie będą sprzyjać. Fajowe!
„Móc
nic nie móc” to udana próba odpuszczenia sobie win, wyluzowania,
zrezygnowania z nadmiernych ambicji. Piękna konstatacja: „Jestem
sobą pierwszy raz, więc się mylę...” Jeśli współczesny
człowiek cały jest z ciśnienia, oto odkręcenie wentylu.
Podobny
wydźwięk ma „Spektakl”. O tym, że gramy w teatrze, zakładamy
maski, by ukryć swoją bezsilność, słabość.
„Uproszczony
rachunek sumienia” puentuję płytę tekstem, że „zbyt surowym
dla siebie bycie, jest najgłupszym z możliwych pomysłem na życie”, a „Jebut” w tekście przyda się każdemu zestresowanemu.
Zostawiłem
na deser pieśń „Ładnie”, w której autor pięknie plącze
się w swojej wierze/niewierze. „Wierzę, tylko Bóg wie w co...”.
Piosenka przypomina momentami jakiś oazowy gospel, ale jest to
absolutnie nietandetne, uczciwe i dobrze wymyślone. Płytę swą mądrością, balladowością i chórkami porównuję do płyt Leonardem Cohenem – szczególnie tych ostatnich "Popular Problems" czy "You Want It Darker",
które uważam za wybitne.
„Nawet na dnie, też jest ładnie”,
wyśpiewać może ktoś doświadczony, filozof, któremu świat się
rozlatuje, ale on umie go ładnie spiąć.
Płyta
z kostuchą na okładce. O śmierci. Jedynie pewnej rzeczy. Oryginalna płyta, bo zamiast typowego "hej do przodu!" jest odważny concept-album, mistrzowski miszmasz.
Zaczyna
się od łkającej gitary, która nagle przeistacza się w ryk w
stylu System of a Down. Wskakujemy w metaforę kieratu, w którym
codzienne rytuały robią z nas roboty. Wyliczanka ulotnych chwil, aż
po zachwyt nad ciemną pieczenią. Czyżby już tylko żarcie nas
kręciło?
Już
ten pierwszy utwór prezentuje nam niezwykły koncept. Na metalowej płycie usłyszymy zmiany stylu - będzie np. trochę: Queenu, Opeth, Alice In Chains, Stone
Temple Pilots, Franka Zappy, Slipknotu, Korna, Franka Sinatry, Daft Punk. Gotowi?
„Game
Over” w pewnym momencie zwalnia, i robi się patetycznie. Codziennie się powtarzamy się i powtarzamy, lecz sio, depresjo! Samobójcze przerzucanie liny przez gałąź
(drzewa genealogicznego) to zły pomysł. Oto życie, a jeśli „Życie
to tylko sen”, trzeba go dobrze prześnić!
„Mattel”
to otrząsanie się z plastiku. Świetny, motoryczny kawał rockowego
mięcha. Plastikowe stokrotki i ziemski teatrzyk, którego
ma się dość. Piękne riffy! Jeśli ktoś mi jeszcze powie, że rock
się skończył, to go wyśmieję. Oto rock, wiecznie żywy!
Uwielbiam
ten fragment (3:30), gdzie przejmująco brzmi wokal:
„Living
feign in porcelain and just smart enough to know nothing at all
Pull
my string and make me cry
Advertisement,
moral scrawl, a semblance of choice
when
there's no choice at all
Out
of stock "The end is nigh"...
Podobnie
jak w filmie „Truman Show” (jest tu cytat : „And
in case we don't see you again Good
afternoon, good evening, and goodnight.”) orientujemy
się, że nic nie jest prawdą - wszystko jest
puste, udawane.
A
potem uwielbiam ten rzężący początek „Nobody”. Jak
wezwanie, by nie być nikim - być Słońcem, Bogiem,
przebudzić się, odnaleźć sens. To jest utwór, przy którym można
przeżyć katharsis. Zachwyca mnie to uspokojenie, patos i te dźwięki
smyków, perkusji. Gitarowe prędkie solo i wiolonczela.
Trudno nie skomentować teledysku w estetyce produkcji zespołu Tool (z
czasów płyty „Undertow”). Oto szkielet wychodzi z ciała, widzi
trupy nad kawą, trupa w bicyklu, z teczką, przed telewizorem i
pętlę; a potem kostucha zaprasza do swojego powozu, bo przecież
nie ma już niczego autentycznego - wszystko nawet kwiat, czy kamień
jest tylko produktem, tanim rekwizytem.
I
jeszcze jeden wybitny utwór - „We Love You” z oryginalnym obrazkiem (w technice 360, gdzie można ruszając myszką patrzeć
się we wszystkie strony), który ma nas zdołować – pokazać
cośmy zrobili ze światem.
Utwór
o żądzy posiadania, aż po zdeptanie wszystkiego wokół. Więcej,
więcej, więcej! Połóż stopę na czyjejś twarzy! Więcej kasy,
seksu, morfiny, aż po zatracenie. Ileż tu progresywnych zmian w
obrębie utworu!
A
może to „Cosmic” jest tym najważniejszym utworem na płycie?
Zakończony wybitną wirtuozerską gitarą i podniosłą
fortepianową codą, która wzrusza mnie niezmiennie przy „There
you'll find me,Let
it go!”.
Porusza
to uświadomienie jak niezwykła jest droga jaką przeszliśmy od
bazgrolenia po ścianach jaskiń, przez świat faraonów, królów. I
tyle było w niej miłości i tyle razy wcielało się w nas dobro. I
tak będzie jeszcze nie raz.
„Beautiful
Morning” jest o odkryciu naszej sprawczości. Że możemy
„pomalować kwiaty”. I znów robią wrażenie te progresywne
zmiany w utworze. Ortodoksyjni fani metalu będą krzywić się jak
wieża w Pizie.
Utwór
brzmi jak odnaleziony utwór Alice In Chains... Hołd
dla mistrzów z Seattle, którzy na płycie „Dirt” osiągnęli
mistrzostwo dołującego klimatu. Ale
tu nastrój nagle śmiga w inne rejony... Emocjonalna huśtawka.
Słyszę nawet The Beatles... „Chodzisz po wodzie, ale woda cię
połyka. (Nie pozwól na to!)”. Pianino na koniec. Tego nie zniosą
fani konkretnego machania długimi włosami, wyłączą i każą
płytę zakopać.
„Easier”
zaczyna się jakimś wokoderem, potem słyszę głos Scotta Weilanda ze
Stone Temple Pilots, którego uwielbiałem, a który po prostu wybrał
śmierć. I teraz ten głos przekonuje, że to było łatwe.
„G”
wygląda mi na najambitniejszy utwór. Rozmowa z Bogiem nad klawiszem delete. Niesamowite są te żeńskie głosy, a gadki przypominają Franka Zappę.
„(O)rdinary”
to słodki pop w stylu Daft Punk. Oto robot-android zadaje ci
konkretne pytania np. "Powiedz mi jak śnić?" albo przekonuje cię, że
chciałby być tobą.
„(D)eath”
nie zaskakuje. Znam tę "zaskoczkę" z płyt Acid Drinkers. Frank
Sinatra nam tu puentuje płytę - odlatuje w marzenia i sny.
Ale jest jeszcze ostatni - tytułowy - utwór. Odpalcie go na
full. Nie będę spoilerował. Aha i nie dajcie się śmierci!
Krzysztof Kleszcz (ur. 1974) – poeta i autor projektu "Wiersze z bitem" (dostępnego na YouTube). Nagrodzony w konkursie „Poemat Czterech Kultur” (2017), wyróżniony w konkursie „Złoty Środek Poezji” na debiut poetycki (2009). Autor książek poetyckich: "Ę" (2008), "Przecieki z góry"(2012) i "Pański płaszcz" (2016), wydanych przez Wydawnictwo Kwadratura w Łodzi. Mieszka pod Tomaszowem Maz.
Przez ponad 3 lata był to blog Krzysztofa Kleszcza i Piotra Gajdy. 1 lutego 2012 r. Piotr Gajda zrezygnował z jego współprowadzenia i przeprowadził się do "Hostelu".