WARHAUS "KARAOKE MOON", 2024.
Fajna okładka. Wokalista ciśnie na rowerze.
Belgijski Warhaus na początek częstuje nas takim love songiem, że Leonard Cohen "w niebiesiech" wykrzywia wargi niczym Linda, i kiwa głową, mówiąc "Moja szkoła!". Czego tu nie ma: mruczanda (kojarzą mi się z płytą "Wild God" Nicka Cave'a), cymbałki, szamańskie bębenki, głęboki bas, chórki. To jest wielkie jak Himalaje, święte jak przydrożne kapliczki! Tak! W "When The Names Are Real" to - jak Maarten Devoldere upaja się słowami, jak cedzi wulgaryzm; jak w teledysku niesie płomyczek po schodach; jak powtarza się o królestwie, które posiada; jak bredzi o tym, że chce jechać ze swoją miłością, dopóki koła nie odpadną; jak plącze się o zmienianiu zamków - jest genialne. Koniec kropka. Arcydzieło. A to piosenka z refrenem "Babe I'm in love with you"! Stoimy pod balkonem Julii.
Przy okazji wygooglałem "schody do nieba" przy ulicy Komediantów w Brukseli, z teledysku.
Równie dobry jest song numer 3. Muzyczna perełka - "What Goes Up!" z jakichś głębin, z krainy lodu. Zapamiętuje się plumkający bas i podśpiewywanie. Enigmatyczny tekst o tym, by nie wgryzać się w to, co chce się uważać za prawdziwe.
Mocno zwariowany jest "Zero One Code" - z intrygującą zadyszką. Jak się dowiedziałem z wywiadu, inspirowany książką „Narcyz i Złotousty” Hermanna Hessego. O różnych typach osobowości. W książce Hessego - Narcyz wierzył, że równowagę wewnętrzną można osiągnąć jedynie poprzez odcięcie się od świata zewnętrznego i skupienie na duchowych wartościach, Złotousty żył inaczej - jak artysta, pełnią życia, szukał szczęścia we włóczędze, miłości, sztuce. Dwie strony monety - kod zero i jeden. Podziwiam oryginalny teledysk do tego utworu, gdzie - jakaś adrenalina rozwala porządek świata i wszystko się przewraca, przekształca, zmienia w wyścigowe konie. Fantastyczna wizja.
"Hands of Clock" to bajka o mrocznej miłości wystawiana na trzeszczących deskach jakiegoś tajemniczego teatru. Świetne smyki, melodia snuje się delikatnie jak walczyk. W tej historii mężczyzna tłumaczy swojej wybrance: "Jestem dzieckiem dnia i nocy / Ale one się podzieliły i walczyły o mnie / Więc gwiazdy i księżyc to część, którą tylko ty możesz zobaczyć."
"No Surprise" brzmi jak popowy przebój z radia, piękny męsko-damski duet. Urokliwy, jakby grany był na plaży na Hawajach. Coś o zabieraniu kluczyków samochodowych, coś o poczuciu, że przewidywalność jest niedobra, zatem "napijmy się".
"Jim Morrison" to zawiły monolog do kobiety, pełny sprośności i wszeteczności z refrenem: "Trzeba mężczyzny, by Cię kochać, kochanie". Morrison obrywa tu boleśnie - "był tylko dzieckiem, gdy umarł". Muzycznie jest naprawdę interesująco, awangardowo i nowocześnie, patetycznie i lekko. Do zasłuchania.
"Jacky N." to eteryczna melodia jak z czarno-białego filmu. Niespodzianka. Bez wokalu. Piękna jak "Sonata księżycowa", albo "Claire de Lune".
Nieco mniej mi się podoba "The Winning Number"- jako zbyt monotonny efekciarski monolog, w którym na końcu padają zwycięskie numery na 14 sierpnia.
"I Want More" za to jak najbardziej. Tytuł przypomniał mi o znakomitej, dawno nie słuchanej płycie Sisters of Mercy "The Vision Thing". Devoldere tłumaczy się, że "chce więcej", w podobny sposób jak Andrew Eldritch. "Jak bardzo zmęczona jest armia, / która ląduje na twoim brzegu? / Cóż, przeważnie chcę jakiegoś rodzaju zwycięstwa,/ ale czasami chcę więcej".
Kończąca płytę piosenka "Emely" jest nieco smutna (smętna?) - czuć znów, że "Leonard Cohen lubi to", a mi przyszło do głowy patrząc na okładkę, że wolałbym na koniec jakiś finisz a la Abdużaparow (czy ktoś pamięta jak finiszował w Wyścigu Pokoju, ten szalony kolarz?), jakąś jazdę na zatracenie, aż odpadną koła. Niemniej Warhaus zaczarował mnie tą płytą, i tą recenzją próbuję się od niej uwolnić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz