piątek, 24 lipca 2020

Winni, żadni, dłużni, bezradni

PIOTR GAJDA "Człowiek z halabardą", SPP Oddział w Łodzi, Dom Literatury, Łódź 2020.

 
Kiedyś Piotr - całkiem serio - powiedział mi, bym nie pisał wierszy o kawie. Poezja ma pruć, boleć - przekonywał - a nie służyć do delektowania się światem. Dlatego z uśmiechem przeczytałem wers "Zanim dopiję". Nie no, spokojnie nie ma tu żadnej zdrady ideałów. Nikt tu nie cmoka nad smakiem, tylko myśli o jednostce jak o zmielonym ziarenku, przeciśniętym przez układ pokarmowy łaskuna muzanga, zamkniętym w kapsule.

Tak! To świetny początek siódmej książki autora z Tomaszowa Mazowieckiego, zafascynowanego poetyką Rafała Wojaczka. Mam wrażenie, że to jego najważniejsza książka.
Zanim zacznie się czytać, warto przypomnieć sobie "Dystrykt 9". Wiersz numer dwa, nawiązuje do tego niezwykłego filmu SF w reżyserii Neilla Blomkampa. Przywołany w książce główny jego bohater - urzędnik Wikus van De Merwe, dość bezrefleksyjnie wykonywał swoje zadania, aż gdy na skutek oblania się dziwną czarną substancją zaczął zmieniać się w kosmitę. Wtedy to doświadczył "systemu" jako ohydnego narzędzia opresji, które posługuje się kłamstwem i nie zawaha się przed niczym dla swoich korzyści.
Nie dość, że oglądając film - kibicujemy paskudnym stworom z kosmosu, narasta w nas jeszcze obrzydzenie ludzkością. Człowiek - to mięśniak, który jest gotów zabijać, człowiek to trybik maszyny zła, która gdy trzeba, wymieni go na inny. 

Dopiero po przypomnieniu sobie filmu, wers: "Nic, co obce, nie jest mi ludzkie" trafił do mnie. Podmiot liryczny książki zainfekowany został świadomością wszechobecnego zła. Grube nici i maski, pozory - są wszędzie. "Klęska defiluje na co dzień ulicami miasta", nie ma sprawiedliwych, nie znajdzie się nawet jeden porządny.
Do czego doprowadzi crescendo, narastające każdego dnia? Czy będzie to oczyszczający womit? "Ziemia była mi płaska jak telewizor (...)", wszystko okazuje się nie takie. Czy to ja  jestem tym "ostatnim optymistą", który "lajkuje omamy świata wyzuty z krytycznej szorstkości"?

Gajda zestawia pracę z cierpieniem Hioba. Podstawia nam pod oczy kontrastujące ze sobą obrazy: np. metro i ryczącego lwa z czołówki amerykańskich filmów, bombardowanie Hamburga z 1943 roku i wielkiego hamburgera, wreszcie Łódź, która raz chudnie, raz przybiera na wadze, jakby miała efekt jo-jo. Rozpracujcie puentę: "Ponieście ją na powiekach jak smog. Jak Hioba."

W "VHS (Very Horrible System)" porównuje swój los do kasety video zakleszczonej w mechanizmie. "Witamy w dziurze - jaką jest ta planeta, ten kontynent, kraj, to - miasto - przez które przecieka moja miłość i nie dzieje się nic, za co warto umrzeć. A tak prosiłem, otwórzcie!" Mocne!

W najlepszym - wg mnie - wierszu "Bajki robotów" (tytuł od Lema) wypomina: "moja zapłata była sumą brutto, więc części tej kwoty nigdy nie widziałem na oczy, zwłaszcza że wszystko wypłacono mi w drobnych.", a dla wszystkich pracowitych od rana do wieczora, bezrefleksyjnie żujących swój żywot, poeta lepi taką konkluzję: "(...) mam dla was rabat, skoro udało się wam / umrzeć na śmierć z tworzywa sztucznego. Chyba, / że całe życie byliście robotami przy taśmie // i nie zostaniecie zbawieni."
W kolejnym, podsuwa nam sole trzeźwiące: raczy sobie kpić z wiary w "życie od początku": "istnieje (...) możliwość, że to będzie początek / końca, w zasadzie koniuszek, rąbek, // wycinek histopatologiczny.", kpić w jakikolwiek wpływ na zmianę swojego losu: "(...) jesteś przeźroczem (...) migasz klatka po klatce. Ubawiony po pachy / na monitorze miejskiego monitoringu (...)", brutalnie porównywać "podobnych sobie" do mięsa, gdy zżera nas "program na żywo, który zawierał lokowanie produktu / w gardzieli."
O tym, że socjalizm i kapitalizm mają takie same manowce, mówi w "Nowych szatach cesarza": "zawsze będę tym samym podróżnym, któremu pozwolono zarobić na bilet, któremu wymyślono cel ekskursji, (...)"
W krótkim wierszu "Świat był nasz" pokazuje ludzkość, która zabija nieświadome niczego zwierzęta, przy radości szatańskiej i milczeniu Boga. W dłuższym "Mein Mein Kampf" zauważa, że jest "nieszczęśliwym, białym misiem" na coraz mniejszym spłachetku ziemi. Choć przecież nie wymagał od ziemi obiecanej Bóg wie czego, został mu tylko marsz ciemną doliną. I pragnie tylko, by nie był obwiniany za zło, z którym nie ma nic wspólnego. (Świetny myk z tymi gatunkami niedźwiedzi!)
Wiersz pt. "Wrócić z plaży z opalonym na czarno sercem" ma taką refleksję: "Brudny ten wiersz, niehigieniczny poeta, nowe szaty cesarza // pochodzą z lumpeksu (...)"

W dywagacjach szalonego kierowcy dacii logan w "Sferycznym lusterku", Polska jest ironicznie opisana jako miejsce, gdzie pękła skorupa wielkiego żółwia podtrzymywanego przez cztery wielkie słonie. Myśli są ewidentnie złośliwe - pochodzą zapewne z odurzenia patriotycznym przekazem. Przywołane są tu: śpiący rycerze, norka z obrazu da Vinci i serial "Korona królów", dlatego Polska wpada we wsteczne lusterko coraz mocniej.
Dalej: "być szybszym od kredytu" - czytamy w wierszu "Dacia". I w wierszu o molestowaniu, jest znów o obrzydzeniu "wspólnotą zapatrzoną w łzawiące oko grilla".

Odludek, zapadnięty w siebie jak rzeźba "Hamlet" Beksińskiego (niedawno ją widziałem na zamku w Sanoku), zastanawia się czy jest przeklęty, przy okazji samolubnie uważając się za jedynego człowieka: "Planeta - bez ciebie bezludna (...)."
Wiersz o wąsach wywołuje chęć ich zapuszczenia. To ja dopytam autora: a co z wąsem Lemmy'ego z Motörhead, dawnym wąsem Nicka Cave'a? Roguckiego? Wąsem Małysza? Wąsem wokalisty Eagles of Death Metal? Jest tu szydera z BIP-u i z małomiasteczkowej elity. Z systemu, który ma swoisty klucz: "Jeden obywatel to błąd statystyczny, tysiąc to motłoch".
"Wycieczka Auschwitz-Birkenau" nadaje się na sztandary wegetarian. (Dziś jadłem spaghetti nie tylko z papryką, ale i ze wstydem). Niezwykłość spostrzeżenia: "po śmierci / pozbawiony szacunku niby próżniowo foliowane prosię "produkt delikatesowy idealny // na uroczystości rodzinne i imprezy firmowe".

Wyjmę jeszcze z tkanek wierszy takie frazy: "piece wypalające butę", albo że życie to wirus - "wszystko to jest jedynie wariacją zbiorowej śmierci", żarcik smogowy o paleniu byle czym: "nigdy już nie będzie drugiego Papieża - Polaka".
Pełna egzystencjalnego bólu fraza: "Tyle podarował mi kapitał. Posiadam wyłącznie siebie na wyłączność i odłączność od ludzi, którzy buciorami tratują ziemię.", kończy się wspomnieniem "Procesu" Kafki, a więc Piotr G. vel Józef K. nie wie, jak będzie osądzon.

Zagubienie opisane jest genialnie, bezwład i bezsens pachną tym dzikim bzem rosnącym przy drodze, duszącym i zatykającym. Bo oto chodzi autorowi, żeby nam odebrało dech, żebyśmy empatycznie poczuli zacisk na szyi.
A może od "Bajek robotów" jeszcze celniejszy jest "Garnitur świata"? Po jego przeczytaniu, możemy nie tyle zerwać zgodę ze światem, co mieć przetrącony kark. Poczujemy się winni, żadni, dłużni, bezradni. Gdy to czytam, czuję się jak Maximus z filmu "Gladiator" wracający wreszcie do siebie  czeszący dłońmi zboże. "Oto pępek, z którego wywodzi się wszelki występek. Oto nędza, z której powstaje tego świata przędza". Uświadamiająco piękne!

Tak, jeśli płaczemy nad wyspą śmieci gdzieś tam na oceanie, popłaczmy nad wszelkim śmieciem wokół nas. Autor nazywa rzeczy po imieniu: żyjemy w świecie niesprawiedliwym, gdzie większość ludzi jest "bez dostępu do profitu". Jego wiara jest zamorzona na śmierć, jęczy z cicha jak "biczowany publicznie". Wszędzie widzi mięso (coś jak w animowanym teledysku do "Another Brick In The Wall"). Olśni go, że spożywając mięso przyczyniamy się do zła tego świata: "mięso, które było czyjąś matką, czyimś dzieckiem, mięso, które nie widziało nigdy słońca, mięso, które ryczy na widok sznura i noża, mięso, nad którym ktoś się pochyla, by szlochać z rozpaczy, i mięso, które ktoś nabywa za pieniądze, kierując się wysoką jakością." Jesteśmy, tacy sami, winowajcy!

"Fizyka dla humanistów" dobija najcelniej. Wszystko jest rozczarowaniem, zaczynając od przyjaciół, wszystko jest zimne, niedostępne, niewarte, chwilowe. To wiersz-łza, wiersz-lament. Wizualizuję sobie katharsis przy dźwiękach katarynki. Przy czym koło fortuny obracające się przy tych turpicznych dźwiękach jest wyjątkowo niefartowne, oferując same bankruty: "Pracowały wraz ze mną: Wszechświat, słońce, rośliny, wiatr. Pracował kamień przydrożny, cierpliwie wgniatając ziemię. Roiłem dla siebie Golgotę // w trybie menadżerskim."

W dramacie Szekspira Hamlet nazywał życie bliskie wegetacji zwierząt, śmiercią. W swym monologu zaczynającym się od "Być albo nie być" - pytał, zgadzać się na ból i krzywdę doczesności, czy buntować się. Gajda sprytnie uznał, że nie jest duńskim księciem, raptem trzyma halabardę i dźga. Dźga tak celnie, że na zawsze nam się odechce wygodnie rozsiadać.

sobota, 18 lipca 2020

Zostawiam grunge, kupuję banjo.

THE DEAD SOUTH - "GOOD COMPANY", 2014.



Mam widok z okna na pole owsa. Gdzieś w dali, bywa, pasą się krowy. Oto odpowiednia muza do tego tła. Zapewniają ją chłopaki z Kanady. Z prowincji Saskatchewan. Rządzi banjo. Gdzie ja ten instrument słyszałem nie tak wcale dawno? Na płycie Mumford & Sons "Babel"!  Nate Hilts ma wyrazisty głos - piękną chrypkę, jak młody Bono czy Caleb Followill z Kings of Leon. Żadnej perkusji.

Zaczęło się od uzależniającego singla "In Hell I'll Be In Good Company" (nr 4 na płycie). Panowie pstrykają, gwiżdżą, pląsają sobie, a to w hotelu, a to w fontannie i śpiewają o rzezi. Zazdrosny facet wie, że nie pójdzie do nieba. Piekielne dzwony, zbrodnia, mosiężny nóż.  Cave też śpiewał takie rzeczy na "Murder Ballads", nieprawdaż? Tylko dlaczego ja chcę tego słuchać? Czy to za sprawą brzmienia takich fraz:"The stage it smells, tells, hell's bells / Miss-spells, knocks me on my knees"?  Nie biorę przekazu na serio. Wszak panowie są wystylizowani z premedytacją na amerykańskich rednecków. 

Zerkam w kolejne teksty. Znów grube jak rura wydechowa, jak spód pizzy, chore jak zakaz wstępu do lasu w czasie pandemii, niemądre jak agitacja wyborcza przy informacji o śmierci Ennio Morricone. Oto podmiot liryczny po tym jak został odtrącony wyznaje, że i dobrze, bo wolałby się kochać ze swoim butem. No i, że skoro tak, to przejechał ją swoją ciężarówką. ("Long Gone")

Numer 2 - "Achilles" musi być mądrzejszy. I jest. Rzewnie i pięknie. I już wiem, że sorry Pearl Jam, zostawiam grunge, kupuję sobie banjo. Jest o szczęściu, pewności, płatkach kwiatów wirujących w powietrzu. 

Trzeci kawałek - świetny "The Recap", a w tekście powrót do głupawki. Rzecz o bijatyce w barze. "Wszyscy jesteśmy zmarnowani w barze gdzieś w centrum". Oj, to przecież nic wielkiego - ktoś kogoś dźgnął w oko, ktoś kogoś powalił na podłogę.

Piąty kawałek "Manly Way", najbardziej wieśniacko przerysowany. Z porąbanym jak las w Nadleśnictwie Spała, tekstem. Zachwycamy się wieśniaczką, która żądli jak pszczoła, i zachowuje się jak facet.  

Nie ma mowy, by nie spodobał się hulaszczy hymn: "Travellin' Man".  O brudzie za paznokciami, podartej koszuli, miodzie w uszach i podwójnej whisky bez lodu. O prostych potrzebach: niech piękna pani śpiewa, niech czuję jak w żyłach płynie alkohol! Refren do wspólnego śpiewania, banjo z westernu, sielanka! Po wysłuchaniu tej piosenki będziecie chcieli na najbliższy bal przebierańców założyć kapelusz i paradować ze źdźbłem trawy w zębach! 

A potem okaże się, że panowie z Saskatchewan "umieją w poezja". "Honey You" to piękne wyznanie miłości: "Kochanie jesteś kamieniem, a ja jestem twoją ziemią i będziemy rosnąć." Ja się rozklejam i potrzebna jest mi taśma typu scotch. Ten zaśpiew "o! o! o! o!", ta wiolonczela, to banjo, ta łza w oku.

"Ballad of Janoski" - czyli piosenka o wyganianiu demonów z życia kończy się pięknymi trąbkami (kto jeszcze pamięta kapelę Beirut?). Gwarantuję, że będziecie na koniec klaskać jak Rubik, i śpiewać "nanana".  

"Down That Road" - dramatyczny, straszliwy, o piekle wojny, gwałtach i zemście, o tym, że "mama powiedziała, że umrę, zanim się zestarzeje". Gdy przymykam oczy widzę jakiś westernowy straszny klimat, gdzie świszczą kule i dziękuję Bogu, że jest XXI wiek i mieszkam w Polsce, ale gdy otwieram, widzę naszą polską wojenkę. I pasują mi te "łamanie pleców, łamanie dusz" i "nie obchodzi mnie skurwielu, kim jesteś". Jakbym widział wpisy na Facebooku.

"Dead South" - piosenka nędzarzy, którzy wierzą, że się odkują, piją w przeświadczeniu, że przechylając butlę, zmieniają swój los. Taka piosenka żywych trupów: "Jeszcze tylko jeden marsz od zmierzchu do świtu, aż wreszcie dotrzemy / do bram tych, którzy dawno temu spalili nasze domy i odebrali nam życie". Smutne i piękne. Idealne na zakończenie imprezy.

Brutalny kawałek o tytule "Bastard Son" traktuje o totalnym upadku, świadomości własnych zbrodni i oszustw. O człowieku zepsutym do cna, któremu potrzebne tylko "liquor and dirty whores". O zboku, który umie się tylko pogrążać. 

"Deep When the River’s High" mający w sobie klimat natchnionych piosenek Boba Dylana. O zawziętym gonieniu po bezludziu, o pustych kieszeniach i ogniu w powietrzu, o samotnym płaczącym sercu, które chce tylko uciekać, gdzieś na południe, w strachu przez oczami diabła.

I na koniec "Into That Valley" - smutna ballada o tym, że marzenia o cudownej sielskiej dolinie ("where the Piper Man will play"), o żonie, synu i dwóch córkach, zostały niezrealizowane. Bo pojawił się strach, że przyjdą wilki, bo poszło się w nieznane i teraz z głową między kolanami, ma się tylko grób.



środa, 1 lipca 2020

Fajnie słuchać o buzującej krwi

MORTAS "TU", SP RECORDS, 2020.


Zaczęło się, że usłyszałem gdzieś "Dom". I to jest taka piosenka, że od razu wiadomo, że będzie się jej słuchało sto razy i się nie znudzi. Bo potrzebny jest dobry pop! I wcale nie do cerkwi na Podlasiu, tylko na co dzień. Tak do zatańczenia i zaśpiewania.

"Tu" to lekka płyta, która sprawia przyjemność słuchania, daje prąd. Świetny wokal - Adama Mortasa i nowoczesne aranżacje. Czy umiem napisać dlaczego to działa tak dobrze?

Singlowy "Dom", drugi na płycie,  ma refren, który chce się śpiewać. Nie jest żadnym tam słodkim cukierkiem. Trzeba spróbować zaśpiewać to "Próbowałem wiele razy, ale projekt nam się zgubił", bo ta wspinaczka w górę uzależnia. Intryguje zestawienie - pozytywnie bujająca melodia i tekst, w którym rozgryzamy gorzkie ziarenka: facet i dziewczyna, nie potrafią się porozumieć. Świetnie pomieszano pretensję do partnerki i zarzut wobec siebie.
Ja naprawdę nie przypominam sobie, tak dobrej piosenki pop! Tak uzależniającej, delikatnej,  młodzieńczej.

Ta męsko-damska tematyka dominuje na tej płycie, dzięki, której można sobie przypomnieć własną huśtawkę hormonów, zakochań i odkochań.

W "Lubię" jest podobnie - czysto. Fajna niejednoznaczność. Zazdrość pomieszana z niezdecydowaniem na poważny związek. Lekka zwrotka i cokolwiek pompatyczny refren, ale naprawdę ciekawy.

"Jeśli" - troszkę przypomina mi stylem utwory Obywatela GC. Udany refren, w którym udało się fajnie skonstruować przekaz: "Jeśli znów postanowię / Zmieścić cię w chłodnym słowie / Nie zapomnij zakryć mi ust / Bo w tych kilku literach  / Treść się żadna zawiera / Ale ranić potrafią jak nóż." Dla mnie - świetne, tak jak fajne są te plumkania przypominające dźwięki z jakiejś komputerowej gry przy "Game over".

Świetne "Na dnie" ma dramatycznie narastający refren i plumkanie w stylu Kraftwerk. Działa dziwnie obezwładniająco, przywołuje jakieś prywatne klęski i pokazuje drabinkę, po której przecież wykaraskało się z dołka.

"Za tysiąc lat" - jakby Mały Książę śpiewał do swojej Róży. Delikatne to i czułe. Już wydawało mi się, że będzie mi przeszkadzał dyskotekowy beat, by nagle dotknął mnie "pet shop boysowy" styl i przeszedł mnie miły dreszcz. I znów doceniam tekst, w którym  chłopak rozkleja się, że dziewczyna zmieniła jego życie: "Zabrałaś mi świat mój prosty świat / W którym sam planowałem spokojne swoje sny". Przypominam sobie podobną wrażliwość na płycie sprzed 20 lat takiego - zapomnianego już - irlandzkiego zespołu JJ72. Fajnie słuchać o buzującej krwi!

"Nadal ja" śpiewane jest głosem grzecznego chłopca, trochę niepewnego, ale w tym wesołym,  tanecznym refrenie jest trochę buntu i złości: "Mogę być kim chcesz / mogę chcieć być kimś / dam z siebie wszystko / nie zostanie ze mnie nic".

"Tu" - delikatnie, słodko, szczególnie, że wokalista wyciąga tu piękne "góry", a gitara łka. Zanim pomyślałem, że za dużo lukru, włączył się "Przedostatni" z fajnym "jękliwym" beatem. Fragment melodii czy aranżacji brzmi jak taka wakacyjna piosenka sprzed lat "Na jednej z dzikich plaż" zespołu Rotary. A z innych dalekich skojarzeń - słyszę tu "Ostatni taniec" Lombardu. Fajny teledysk, w którym oniemiały Adam Mortas słyszy swoje słowa wyśpiewywane ze sceny przez uroczą brunetkę, a potem, zawzięty i pogniewany, ją ignoruje.

Zakończenie płyty jest melancholijne. Jest zwyczajnie, by jedna linijka "Ja zaufałem jej już sam..." zrobiła efekt "wow". Piękne tu, choć dyskretne, są gitary: akustyczna (Bartłomiej Tarkowski) i elektryczna, których chyba trochę brakowało mi w niektórych aranżacjach piosenek.

Ach, zapomniałbym o pierwszym utworze na płycie. "Na poczekaniu" zaczyna się letnią kawą, fajnie narasta, by w wersie "Czekając na coś, co nigdy się nie stanie..." próbować przeszyć na wskroś.
Ja się broniłem, że trochę jak dla mnie "za mało rockowo, za mało gitary", ale moja szabla została wytrącona i zostałem pokonany.