poniedziałek, 9 marca 2009

Bohaterowie są zmęczeni


Autor: Piotr Gajda


U2, "No Line On The Horizon", 2009.


Po pięciu latach milczenia jeden z najważniejszych zespołów świata powraca z nową płytą. Każdy kolejny album Irlandczyków jest wielkim muzycznym wydarzeniem, ale w coraz mniejszym stopniu zaskoczeniem. "No Line On The Horizon" utrzymuje przyzwoity poziom, ale jest wyraźnie słabszy od dwóch poprzednich płyt ("How to Dismantle An Atomic Bomb" i "All That You Can't Leave Behind") choćby dlatego, że nie ma na nim przeboju na miarę „Beautiful Day”. Mimo to muzycy U2 zachwycają się swoim nowym dziełem, deklarują, iż po raz kolejny odkryli „nową jakość w rock’n’rollu”. Po 12 albumach nagranych w przeciągu całej kariery można było mieć obawy, czy Bono, który ostatnimi laty częściej udzielał się na scenie społeczno-politycznej niż muzycznej (trzy razy zgłaszano jego kandydaturę do pokojowej Nagrody Nobla), oraz The Edge, Adam Clayton i Larry Mullen Jr. potrafią jeszcze stworzyć płytę, która byłaby czymś więcej niż daniną wobec fanów. No cóż, „Magnificent” to nie jest "Where the Streets Have No Name” a “Get on Your Boots” to nie “Vertigo”, a cała płyta to nie powrót do brzmień z “Achtung Baby”. Jeśli istniał taki zamiar, nie udało się niestety. Czas leci, i chociaż U2 najlepsze lata ma już za sobą, to wciąż nie ma jego następcy, a ci sztucznie kreowani przez media na takowych (Coldplay, The Killers) mogliby się jeszcze wiele od Bono i spółki nauczyć. Bo „No Line On The Horizon” to dobra płyta i tylko dobra płyta. Od bohaterów rocka wymaga się płyt doskonałych, błysku geniuszu, muzycznej ikony. A co dostajemy? Za sprawą utworu tytułowego nadzieję, że nasze oczekiwania się spełniły. Ale już „Moment Of Surrender” dowodzi, że zespół podobnie jak my wszyscy podlega upływowi czasu i biologicznej degradacji. A wydawało nam się przez te wszystkie lata, że herosi są nieśmiertelni. Tu akurat słychać, że ich pięta achillesowa się rozrasta na resztę ciała jak grzyb – wszystko nadal jest piękne i żywotne, ale jakby pod grubym makijażem i bez tego drgającego nerwu sprzed lat. W „Unknown Caller” podobnie, pomimo niby radosnego „ło ło oo” słychać, że muzycy za nim nie nadążają, jakby zabrakło im oddechu na krótkim dystansie. Nawet solówka The Edge jest dziwnie statyczna, no i te „hammondziaki” w tle… "Stand Up Comedy", ok., typowe U2. A mnie wciąż się wydaje, jakby nagle zapragnęli udawać Lenny’ego Kravitza. Kolejne utwory niczym nie zaskakują, chociaż na przykład taki „Fez – Being Born” mógłby posłużyć Chrisowi Martinowi do skonstruowania nowego przeboju. „White As A Snow" to ballada… i nic więcej nie da się o niej napisać, ot sympatyczny kawałek, ale nic ponadto. W „Breathe” znów kogoś udają, ale mam na końcu języka - kogo? U2? Żeby udowodnić, że tym razem nagrali wyciszoną, dojrzałą, smutną i piekielnie przewidywalną płytę kończą „No Line On The Horizon” doskonałą piosenką "Cedars Of Lebanon". Jakby chcieli nam powiedzieć, że wszystko to już było – narodziny, dzieciństwo, młodość, starość i śmierć…

4 komentarze:

  1. hymmm...
    a ja na koncert do Chorzowa i tak planuję się wybrać;-)
    Pozdrawiam ciepło
    Kwarc

    OdpowiedzUsuń
  2. A kto budowy przypilnuje? Pomyślimy!

    OdpowiedzUsuń
  3. nie zgadzam sie z recenzją....myśle że Pan w ich wieku nie miałby nawet połowy tej energii i chęci do robienia czegoś niezwykłego..

    OdpowiedzUsuń
  4. już niebawem, bo za 6 lat się to okaże :)

    piotr

    OdpowiedzUsuń