piątek, 4 września 2020

Skromny, pozbierany

ARTUR ROJEK - "KUNDEL", KAYAX, 2020.

 

Udało się Rojkowi wymyśleć siebie na nowo - tańczącego w teledysku do "Bez końca"! Taką specyficzną choreografię - introwertyczną, na przekór światu, widziałem chyba tylko u Michaela Stipe'a z R.E.M. w "Losing My Religion". Tyle, że Stipe, tam gubił swoją "religię", a tu Rojek znajduje "właściwą stronę". Drobi swoje kroczki we własnym dobrym miejscu, bo znalazł powód, który unieważnia siedemnaście pretekstów do dołów i załamek.


Jest na tej płycie hymn zmęczonych i wyjałowionych: "A miało być jak we śnie". Ach, jakaż piękna katastrofa tu jest wyśpiewana (teksty napisał Radek Łukaszewicz - z Pustek i Bisz/Radex)! Jakaż niewiara w siebie i w ludzkość - jaka totalna deprecha i odzierka ze złudzeń! Jak celne uderzenie w przeponę. Niezwykle brzmi ta bezradność pocieszycielskiego "doceń". Moc tej piosenki zwiększa jeszcze bluzg - podany w podobny sposób jak w "Beksie" na poprzedniej płycie, co naprawdę "odcina tlen".

Pomiędzy znalezieniem odpowiedzi na pytanie "Jak się trzymać w pionie kiedy wieje?", a leżeniu na betonie przy "I tak stracisz wszystko" jest pochwała skromności, zwyczajności: "jestem lepszy, wrzucam wsteczny". Jest też myśl, że sami sobie wymyślamy "końce świata". A puenta to zwyczajna, nierasowa piosenka z fortepianem o pozbieraniu się dla miłości. Płyta "Kundel" przynosi sporą satysfakcję. 

 

Zobacz też recenzję płyty Artura Rojka ""SKŁADAM SIĘ Z CIĄGŁYCH POWTÓRZEŃ"


środa, 19 sierpnia 2020

Śliniąc kredkę, liżąc wargi

Łukasz Jarosz "Dzień Liczby Pi", Fundacja Kultury AFRONT, Bukowno 2020

 

"Każdy wiersz powinien być miłosny" - pisze Łukasz. Nie pamiętam książki poetyckiej, w której o miłości pisało się z taką intensywnością.

Dziś słowo "miłość" włóczy się końmi. Zohydza się je w piosenkach pop i disco-polo, obtacza w panierce jak schab, polewa lukrem i czekoladą, obkłada pokruszonymi ciasteczkami oreo. Dlatego możliwe, że na niektórych nie robi już żadnego wrażenia. Miłość, ta małżeńska, wyśmiewana jest skutecznie w kabaretach, filmach, portalach internetowych: "mąż i żona to przecież dwa pokurcze trzymające się razem z powodów ekonomicznych, znudzone sobą do cna". Miłość - nazwijmy ją "love" - utożsamia się z wolnością, luzem, z braniem egoistycznej przyjemności, z "funem". Ta "patomiłość" z telewizyjnych show to sączenie drinka, skok do basenu i już! Patocelebryci umieją tym czymś kupczyć, wyeksponować na insta. No właśnie, właśnie, chcę powiedzieć, że Jarosz - nie o tym, nie o tym...

"Bo miłość..." - zacznę jak Piotr Szczepanik  - "...miłość nigdy nie ustaje" - cytując List do Koryntian. A obiekt tego uczucia - jak pisze Jarosz - jest znakiem istnienia. Pragnął jej: "Rysowałem dom, śliniąc kredkę liżąc wargi.", "nie mogłem się doczekać, kiedy to w końcu ja / podejdę do niej i przełamię się opłatkiem." i stała się jego definicją piękna: "rozgarniałem krzaki jaśminu, by cię zobaczyć.", ale też stała się trwogą, strachem, wyrokiem, chorobą, więzieniem, wariactwem.

Bo z miłości, nie można wyjść, tak jak nie można wyjść z siebie. Ta czułość i pewność zaciska nam krtań, gdy wspominamy jej początki: gdy "śmialiśmy się z tego, kto kasował bilet". I niszczy, gdy staje się prozą życia - "I nie było słychać musicalowej piosenki, / bo lektor głośno i wyraźnie czytał jej słowa."

Autor pisze na klęczkach, jakby chciał wyznać swoje przewiny. Nie wstydzi się intymnych wyznań. Spowiada ze swoich występków: "Będę się streszczał: kochałem, nienawidziłem.". Wie, że sknocił to i owo: "Żyłem w idealnym świecie, skończonym czasie"; "Nie potrafiłem Cię kochać, jak chciałaś", "było sobie serce, zaprzepaściłem je", "znalezionego Chrystusika / podrzucam nieznanym żołnierzom." Żyje trochę w letargu: "Dzwonek nad drzwiami sklepu przypominający, że żyję". Był już w poradni kardiologicznej po diagnozę - (wizyjny wiersz "Wyspy nonsensu").

Pamięć steruje jego sercem. Błahe wydarzenia urosły do rangi wielkich - godnych wpisania w tablicę stratygraficzną. Teraz są równie ważne co wielkie wymierania, zalewy morskie i zlodowacenia: "Za chwilę ona stanie na brzegu / opłucze twarz, wytrze się koszulą. Podejdzie kalecząc stopy o muszle ślimaków."

I jest gorzko, bo przyszło mu kochać kogoś, kto od niego odszedł. Kogoś, kogo nie może dotknąć, a miłość jeszcze bardziej jest. Opisując to, zbliża się do fraz charakterystycznych dla Jana Twardowskiego (u niego: "ta straszna pustka, co graniczy z Bogiem", "mózg jak tulipan chyli się zmęczony", "że w jarzębinach wisisz / dzwońce cię podziobały").

I czuje się chory i obcy: "Na ziemi, na którą nikt nie chciał przyjść". Samotny jak Thom Yorke z teledysku Radiohead, w którym przechodzi przez dziesiątki drzwi, by udać się do jaskini: "płomień wspina się wysoko, oświetlając / namalowane przeze mnie na skałach postacie." Zrozpaczony jak facet z teledysku Stereophonics, który każe się zakopać na plaży przed nadejściem przypływu: "Śpię na deskach, obok głuchych fal. / A wyżej biel morza, a wyżej wapno nieba."

Został ze smutną konstatacją, że miłość to straszny trud i ból, rana - dlatego, gdyby był Bogiem, oszczędziłby nam jej (wiersz "Rzut"). Dlatego z lubością układa swoje charakterystyczne frazy: "ciemne jak wątroba miasto", "siniak słońca", "szyja sępa".

Czy można się bardziej otworzyć, niż tu: "Wczoraj płakałem. To wszystko." , uderzyć w wyższe tony? W książce uśmiechniemy się tylko raz, gdy opisuje matkę: "Po niej odziedziczyłem piegi, a kto wołał na mnie / "indycze jajo" - dostawał wpierdol."

Tylko w trzech wersach znalazłem wiarę i nadzieję - w wezwaniach do prostych czynności: "wstańcie, podejdźcie do szyb, by zobaczyć niebo." i "Otwórzcie drzwi, a wpłynie do was morze." 

I choć do opisu miłości posłużyć może poecie, i maszyna do szycia, i latawiec, choć, gdy je "pomidora jak jabłko", jakby grał w grę "pomidor" i znał tylko jedną odpowiedź, to gdy znajduję w ostatnim wierszu "nieczynny popękany młyn" - wyczuwam w tym niezdolność do czerpania siły. Zostaje mu serce, które "mocno uderza o materac", "ciało (...) Nerwowe, czujne jak starzec / mieszkający w domu przy szosie, w który co jakiś czas uderza samochód.".

Opisał nieuchronność losu rekinem, który "Podobno potrafi / wyczuć kroplę krwi w stu litrach wody.", bluźnierczo opisał zwątpienie ("bóg zjada człowieka / szpadlem klepie ziemię nad trumną"), jak kocha i cierpi, być może i śmieszny, może i infantylny. Ale na pewno nie brzęczy jak miedź, nie brzmi jak cymbał. 

 

Przeczytaj też inne recenzje książek Łukasza Jarosza:

Recenzja książki "Kardonia i Faber" 

Recenzja książki "Świat fizyczny" 

Recenzja książki "Spoza"

Recenzja książki "Biały tydzień"

piątek, 24 lipca 2020

Winni, żadni, dłużni, bezradni

PIOTR GAJDA "Człowiek z halabardą", SPP Oddział w Łodzi, Dom Literatury, Łódź 2020.

 
Kiedyś Piotr - całkiem serio - powiedział mi, bym nie pisał wierszy o kawie. Poezja ma pruć, boleć - przekonywał - a nie służyć do delektowania się światem. Dlatego z uśmiechem przeczytałem wers "Zanim dopiję". Nie no, spokojnie nie ma tu żadnej zdrady ideałów. Nikt tu nie cmoka nad smakiem, tylko myśli o jednostce jak o zmielonym ziarenku, przeciśniętym przez układ pokarmowy łaskuna muzanga, zamkniętym w kapsule.

Tak! To świetny początek siódmej książki autora z Tomaszowa Mazowieckiego, zafascynowanego poetyką Rafała Wojaczka. Mam wrażenie, że to jego najważniejsza książka.
Zanim zacznie się czytać, warto przypomnieć sobie "Dystrykt 9". Wiersz numer dwa, nawiązuje do tego niezwykłego filmu SF w reżyserii Neilla Blomkampa. Przywołany w książce główny jego bohater - urzędnik Wikus van De Merwe, dość bezrefleksyjnie wykonywał swoje zadania, aż gdy na skutek oblania się dziwną czarną substancją zaczął zmieniać się w kosmitę. Wtedy to doświadczył "systemu" jako ohydnego narzędzia opresji, które posługuje się kłamstwem i nie zawaha się przed niczym dla swoich korzyści.
Nie dość, że oglądając film - kibicujemy paskudnym stworom z kosmosu, narasta w nas jeszcze obrzydzenie ludzkością. Człowiek - to mięśniak, który jest gotów zabijać, człowiek to trybik maszyny zła, która gdy trzeba, wymieni go na inny. 

Dopiero po przypomnieniu sobie filmu, wers: "Nic, co obce, nie jest mi ludzkie" trafił do mnie. Podmiot liryczny książki zainfekowany został świadomością wszechobecnego zła. Grube nici i maski, pozory - są wszędzie. "Klęska defiluje na co dzień ulicami miasta", nie ma sprawiedliwych, nie znajdzie się nawet jeden porządny.
Do czego doprowadzi crescendo, narastające każdego dnia? Czy będzie to oczyszczający womit? "Ziemia była mi płaska jak telewizor (...)", wszystko okazuje się nie takie. Czy to ja  jestem tym "ostatnim optymistą", który "lajkuje omamy świata wyzuty z krytycznej szorstkości"?

Gajda zestawia pracę z cierpieniem Hioba. Podstawia nam pod oczy kontrastujące ze sobą obrazy: np. metro i ryczącego lwa z czołówki amerykańskich filmów, bombardowanie Hamburga z 1943 roku i wielkiego hamburgera, wreszcie Łódź, która raz chudnie, raz przybiera na wadze, jakby miała efekt jo-jo. Rozpracujcie puentę: "Ponieście ją na powiekach jak smog. Jak Hioba."

W "VHS (Very Horrible System)" porównuje swój los do kasety video zakleszczonej w mechanizmie. "Witamy w dziurze - jaką jest ta planeta, ten kontynent, kraj, to - miasto - przez które przecieka moja miłość i nie dzieje się nic, za co warto umrzeć. A tak prosiłem, otwórzcie!" Mocne!

W najlepszym - wg mnie - wierszu "Bajki robotów" (tytuł od Lema) wypomina: "moja zapłata była sumą brutto, więc części tej kwoty nigdy nie widziałem na oczy, zwłaszcza że wszystko wypłacono mi w drobnych.", a dla wszystkich pracowitych od rana do wieczora, bezrefleksyjnie żujących swój żywot, poeta lepi taką konkluzję: "(...) mam dla was rabat, skoro udało się wam / umrzeć na śmierć z tworzywa sztucznego. Chyba, / że całe życie byliście robotami przy taśmie // i nie zostaniecie zbawieni."
W kolejnym, podsuwa nam sole trzeźwiące: raczy sobie kpić z wiary w "życie od początku": "istnieje (...) możliwość, że to będzie początek / końca, w zasadzie koniuszek, rąbek, // wycinek histopatologiczny.", kpić w jakikolwiek wpływ na zmianę swojego losu: "(...) jesteś przeźroczem (...) migasz klatka po klatce. Ubawiony po pachy / na monitorze miejskiego monitoringu (...)", brutalnie porównywać "podobnych sobie" do mięsa, gdy zżera nas "program na żywo, który zawierał lokowanie produktu / w gardzieli."
O tym, że socjalizm i kapitalizm mają takie same manowce, mówi w "Nowych szatach cesarza": "zawsze będę tym samym podróżnym, któremu pozwolono zarobić na bilet, któremu wymyślono cel ekskursji, (...)"
W krótkim wierszu "Świat był nasz" pokazuje ludzkość, która zabija nieświadome niczego zwierzęta, przy radości szatańskiej i milczeniu Boga. W dłuższym "Mein Mein Kampf" zauważa, że jest "nieszczęśliwym, białym misiem" na coraz mniejszym spłachetku ziemi. Choć przecież nie wymagał od ziemi obiecanej Bóg wie czego, został mu tylko marsz ciemną doliną. I pragnie tylko, by nie był obwiniany za zło, z którym nie ma nic wspólnego. (Świetny myk z tymi gatunkami niedźwiedzi!)
Wiersz pt. "Wrócić z plaży z opalonym na czarno sercem" ma taką refleksję: "Brudny ten wiersz, niehigieniczny poeta, nowe szaty cesarza // pochodzą z lumpeksu (...)"

W dywagacjach szalonego kierowcy dacii logan w "Sferycznym lusterku", Polska jest ironicznie opisana jako miejsce, gdzie pękła skorupa wielkiego żółwia podtrzymywanego przez cztery wielkie słonie. Myśli są ewidentnie złośliwe - pochodzą zapewne z odurzenia patriotycznym przekazem. Przywołane są tu: śpiący rycerze, norka z obrazu da Vinci i serial "Korona królów", dlatego Polska wpada we wsteczne lusterko coraz mocniej.
Dalej: "być szybszym od kredytu" - czytamy w wierszu "Dacia". I w wierszu o molestowaniu, jest znów o obrzydzeniu "wspólnotą zapatrzoną w łzawiące oko grilla".

Odludek, zapadnięty w siebie jak rzeźba "Hamlet" Beksińskiego (niedawno ją widziałem na zamku w Sanoku), zastanawia się czy jest przeklęty, przy okazji samolubnie uważając się za jedynego człowieka: "Planeta - bez ciebie bezludna (...)."
Wiersz o wąsach wywołuje chęć ich zapuszczenia. To ja dopytam autora: a co z wąsem Lemmy'ego z Motörhead, dawnym wąsem Nicka Cave'a? Roguckiego? Wąsem Małysza? Wąsem wokalisty Eagles of Death Metal? Jest tu szydera z BIP-u i z małomiasteczkowej elity. Z systemu, który ma swoisty klucz: "Jeden obywatel to błąd statystyczny, tysiąc to motłoch".
"Wycieczka Auschwitz-Birkenau" nadaje się na sztandary wegetarian. (Dziś jadłem spaghetti nie tylko z papryką, ale i ze wstydem). Niezwykłość spostrzeżenia: "po śmierci / pozbawiony szacunku niby próżniowo foliowane prosię "produkt delikatesowy idealny // na uroczystości rodzinne i imprezy firmowe".

Wyjmę jeszcze z tkanek wierszy takie frazy: "piece wypalające butę", albo że życie to wirus - "wszystko to jest jedynie wariacją zbiorowej śmierci", żarcik smogowy o paleniu byle czym: "nigdy już nie będzie drugiego Papieża - Polaka".
Pełna egzystencjalnego bólu fraza: "Tyle podarował mi kapitał. Posiadam wyłącznie siebie na wyłączność i odłączność od ludzi, którzy buciorami tratują ziemię.", kończy się wspomnieniem "Procesu" Kafki, a więc Piotr G. vel Józef K. nie wie, jak będzie osądzon.

Zagubienie opisane jest genialnie, bezwład i bezsens pachną tym dzikim bzem rosnącym przy drodze, duszącym i zatykającym. Bo oto chodzi autorowi, żeby nam odebrało dech, żebyśmy empatycznie poczuli zacisk na szyi.
A może od "Bajek robotów" jeszcze celniejszy jest "Garnitur świata"? Po jego przeczytaniu, możemy nie tyle zerwać zgodę ze światem, co mieć przetrącony kark. Poczujemy się winni, żadni, dłużni, bezradni. Gdy to czytam, czuję się jak Maximus z filmu "Gladiator" wracający wreszcie do siebie  czeszący dłońmi zboże. "Oto pępek, z którego wywodzi się wszelki występek. Oto nędza, z której powstaje tego świata przędza". Uświadamiająco piękne!

Tak, jeśli płaczemy nad wyspą śmieci gdzieś tam na oceanie, popłaczmy nad wszelkim śmieciem wokół nas. Autor nazywa rzeczy po imieniu: żyjemy w świecie niesprawiedliwym, gdzie większość ludzi jest "bez dostępu do profitu". Jego wiara jest zamorzona na śmierć, jęczy z cicha jak "biczowany publicznie". Wszędzie widzi mięso (coś jak w animowanym teledysku do "Another Brick In The Wall"). Olśni go, że spożywając mięso przyczyniamy się do zła tego świata: "mięso, które było czyjąś matką, czyimś dzieckiem, mięso, które nie widziało nigdy słońca, mięso, które ryczy na widok sznura i noża, mięso, nad którym ktoś się pochyla, by szlochać z rozpaczy, i mięso, które ktoś nabywa za pieniądze, kierując się wysoką jakością." Jesteśmy, tacy sami, winowajcy!

"Fizyka dla humanistów" dobija najcelniej. Wszystko jest rozczarowaniem, zaczynając od przyjaciół, wszystko jest zimne, niedostępne, niewarte, chwilowe. To wiersz-łza, wiersz-lament. Wizualizuję sobie katharsis przy dźwiękach katarynki. Przy czym koło fortuny obracające się przy tych turpicznych dźwiękach jest wyjątkowo niefartowne, oferując same bankruty: "Pracowały wraz ze mną: Wszechświat, słońce, rośliny, wiatr. Pracował kamień przydrożny, cierpliwie wgniatając ziemię. Roiłem dla siebie Golgotę // w trybie menadżerskim."

W dramacie Szekspira Hamlet nazywał życie bliskie wegetacji zwierząt, śmiercią. W swym monologu zaczynającym się od "Być albo nie być" - pytał, zgadzać się na ból i krzywdę doczesności, czy buntować się. Gajda sprytnie uznał, że nie jest duńskim księciem, raptem trzyma halabardę i dźga. Dźga tak celnie, że na zawsze nam się odechce wygodnie rozsiadać.

sobota, 18 lipca 2020

Zostawiam grunge, kupuję banjo.

THE DEAD SOUTH - "GOOD COMPANY", 2014.



Mam widok z okna na pole owsa. Gdzieś w dali, bywa, pasą się krowy. Oto odpowiednia muza do tego tła. Zapewniają ją chłopaki z Kanady. Z prowincji Saskatchewan. Rządzi banjo. Gdzie ja ten instrument słyszałem nie tak wcale dawno? Na płycie Mumford & Sons "Babel"!  Nate Hilts ma wyrazisty głos - piękną chrypkę, jak młody Bono czy Caleb Followill z Kings of Leon. Żadnej perkusji.

Zaczęło się od uzależniającego singla "In Hell I'll Be In Good Company" (nr 4 na płycie). Panowie pstrykają, gwiżdżą, pląsają sobie, a to w hotelu, a to w fontannie i śpiewają o rzezi. Zazdrosny facet wie, że nie pójdzie do nieba. Piekielne dzwony, zbrodnia, mosiężny nóż.  Cave też śpiewał takie rzeczy na "Murder Ballads", nieprawdaż? Tylko dlaczego ja chcę tego słuchać? Czy to za sprawą brzmienia takich fraz:"The stage it smells, tells, hell's bells / Miss-spells, knocks me on my knees"?  Nie biorę przekazu na serio. Wszak panowie są wystylizowani z premedytacją na amerykańskich rednecków. 

Zerkam w kolejne teksty. Znów grube jak rura wydechowa, jak spód pizzy, chore jak zakaz wstępu do lasu w czasie pandemii, niemądre jak agitacja wyborcza przy informacji o śmierci Ennio Morricone. Oto podmiot liryczny po tym jak został odtrącony wyznaje, że i dobrze, bo wolałby się kochać ze swoim butem. No i, że skoro tak, to przejechał ją swoją ciężarówką. ("Long Gone")

Numer 2 - "Achilles" musi być mądrzejszy. I jest. Rzewnie i pięknie. I już wiem, że sorry Pearl Jam, zostawiam grunge, kupuję sobie banjo. Jest o szczęściu, pewności, płatkach kwiatów wirujących w powietrzu. 

Trzeci kawałek - świetny "The Recap", a w tekście powrót do głupawki. Rzecz o bijatyce w barze. "Wszyscy jesteśmy zmarnowani w barze gdzieś w centrum". Oj, to przecież nic wielkiego - ktoś kogoś dźgnął w oko, ktoś kogoś powalił na podłogę.

Piąty kawałek "Manly Way", najbardziej wieśniacko przerysowany. Z porąbanym jak las w Nadleśnictwie Spała, tekstem. Zachwycamy się wieśniaczką, która żądli jak pszczoła, i zachowuje się jak facet.  

Nie ma mowy, by nie spodobał się hulaszczy hymn: "Travellin' Man".  O brudzie za paznokciami, podartej koszuli, miodzie w uszach i podwójnej whisky bez lodu. O prostych potrzebach: niech piękna pani śpiewa, niech czuję jak w żyłach płynie alkohol! Refren do wspólnego śpiewania, banjo z westernu, sielanka! Po wysłuchaniu tej piosenki będziecie chcieli na najbliższy bal przebierańców założyć kapelusz i paradować ze źdźbłem trawy w zębach! 

A potem okaże się, że panowie z Saskatchewan "umieją w poezja". "Honey You" to piękne wyznanie miłości: "Kochanie jesteś kamieniem, a ja jestem twoją ziemią i będziemy rosnąć." Ja się rozklejam i potrzebna jest mi taśma typu scotch. Ten zaśpiew "o! o! o! o!", ta wiolonczela, to banjo, ta łza w oku.

"Ballad of Janoski" - czyli piosenka o wyganianiu demonów z życia kończy się pięknymi trąbkami (kto jeszcze pamięta kapelę Beirut?). Gwarantuję, że będziecie na koniec klaskać jak Rubik, i śpiewać "nanana".  

"Down That Road" - dramatyczny, straszliwy, o piekle wojny, gwałtach i zemście, o tym, że "mama powiedziała, że umrę, zanim się zestarzeje". Gdy przymykam oczy widzę jakiś westernowy straszny klimat, gdzie świszczą kule i dziękuję Bogu, że jest XXI wiek i mieszkam w Polsce, ale gdy otwieram, widzę naszą polską wojenkę. I pasują mi te "łamanie pleców, łamanie dusz" i "nie obchodzi mnie skurwielu, kim jesteś". Jakbym widział wpisy na Facebooku.

"Dead South" - piosenka nędzarzy, którzy wierzą, że się odkują, piją w przeświadczeniu, że przechylając butlę, zmieniają swój los. Taka piosenka żywych trupów: "Jeszcze tylko jeden marsz od zmierzchu do świtu, aż wreszcie dotrzemy / do bram tych, którzy dawno temu spalili nasze domy i odebrali nam życie". Smutne i piękne. Idealne na zakończenie imprezy.

Brutalny kawałek o tytule "Bastard Son" traktuje o totalnym upadku, świadomości własnych zbrodni i oszustw. O człowieku zepsutym do cna, któremu potrzebne tylko "liquor and dirty whores". O zboku, który umie się tylko pogrążać. 

"Deep When the River’s High" mający w sobie klimat natchnionych piosenek Boba Dylana. O zawziętym gonieniu po bezludziu, o pustych kieszeniach i ogniu w powietrzu, o samotnym płaczącym sercu, które chce tylko uciekać, gdzieś na południe, w strachu przez oczami diabła.

I na koniec "Into That Valley" - smutna ballada o tym, że marzenia o cudownej sielskiej dolinie ("where the Piper Man will play"), o żonie, synu i dwóch córkach, zostały niezrealizowane. Bo pojawił się strach, że przyjdą wilki, bo poszło się w nieznane i teraz z głową między kolanami, ma się tylko grób.



środa, 1 lipca 2020

Fajnie słuchać o buzującej krwi

MORTAS "TU", SP RECORDS, 2020.


Zaczęło się, że usłyszałem gdzieś "Dom". I to jest taka piosenka, że od razu wiadomo, że będzie się jej słuchało sto razy i się nie znudzi. Bo potrzebny jest dobry pop! I wcale nie do cerkwi na Podlasiu, tylko na co dzień. Tak do zatańczenia i zaśpiewania.

"Tu" to lekka płyta, która sprawia przyjemność słuchania, daje prąd. Świetny wokal - Adama Mortasa i nowoczesne aranżacje. Czy umiem napisać dlaczego to działa tak dobrze?

Singlowy "Dom", drugi na płycie,  ma refren, który chce się śpiewać. Nie jest żadnym tam słodkim cukierkiem. Trzeba spróbować zaśpiewać to "Próbowałem wiele razy, ale projekt nam się zgubił", bo ta wspinaczka w górę uzależnia. Intryguje zestawienie - pozytywnie bujająca melodia i tekst, w którym rozgryzamy gorzkie ziarenka: facet i dziewczyna, nie potrafią się porozumieć. Świetnie pomieszano pretensję do partnerki i zarzut wobec siebie.
Ja naprawdę nie przypominam sobie, tak dobrej piosenki pop! Tak uzależniającej, delikatnej,  młodzieńczej.

Ta męsko-damska tematyka dominuje na tej płycie, dzięki, której można sobie przypomnieć własną huśtawkę hormonów, zakochań i odkochań.

W "Lubię" jest podobnie - czysto. Fajna niejednoznaczność. Zazdrość pomieszana z niezdecydowaniem na poważny związek. Lekka zwrotka i cokolwiek pompatyczny refren, ale naprawdę ciekawy.

"Jeśli" - troszkę przypomina mi stylem utwory Obywatela GC. Udany refren, w którym udało się fajnie skonstruować przekaz: "Jeśli znów postanowię / Zmieścić cię w chłodnym słowie / Nie zapomnij zakryć mi ust / Bo w tych kilku literach  / Treść się żadna zawiera / Ale ranić potrafią jak nóż." Dla mnie - świetne, tak jak fajne są te plumkania przypominające dźwięki z jakiejś komputerowej gry przy "Game over".

Świetne "Na dnie" ma dramatycznie narastający refren i plumkanie w stylu Kraftwerk. Działa dziwnie obezwładniająco, przywołuje jakieś prywatne klęski i pokazuje drabinkę, po której przecież wykaraskało się z dołka.

"Za tysiąc lat" - jakby Mały Książę śpiewał do swojej Róży. Delikatne to i czułe. Już wydawało mi się, że będzie mi przeszkadzał dyskotekowy beat, by nagle dotknął mnie "pet shop boysowy" styl i przeszedł mnie miły dreszcz. I znów doceniam tekst, w którym  chłopak rozkleja się, że dziewczyna zmieniła jego życie: "Zabrałaś mi świat mój prosty świat / W którym sam planowałem spokojne swoje sny". Przypominam sobie podobną wrażliwość na płycie sprzed 20 lat takiego - zapomnianego już - irlandzkiego zespołu JJ72. Fajnie słuchać o buzującej krwi!

"Nadal ja" śpiewane jest głosem grzecznego chłopca, trochę niepewnego, ale w tym wesołym,  tanecznym refrenie jest trochę buntu i złości: "Mogę być kim chcesz / mogę chcieć być kimś / dam z siebie wszystko / nie zostanie ze mnie nic".

"Tu" - delikatnie, słodko, szczególnie, że wokalista wyciąga tu piękne "góry", a gitara łka. Zanim pomyślałem, że za dużo lukru, włączył się "Przedostatni" z fajnym "jękliwym" beatem. Fragment melodii czy aranżacji brzmi jak taka wakacyjna piosenka sprzed lat "Na jednej z dzikich plaż" zespołu Rotary. A z innych dalekich skojarzeń - słyszę tu "Ostatni taniec" Lombardu. Fajny teledysk, w którym oniemiały Adam Mortas słyszy swoje słowa wyśpiewywane ze sceny przez uroczą brunetkę, a potem, zawzięty i pogniewany, ją ignoruje.

Zakończenie płyty jest melancholijne. Jest zwyczajnie, by jedna linijka "Ja zaufałem jej już sam..." zrobiła efekt "wow". Piękne tu, choć dyskretne, są gitary: akustyczna (Bartłomiej Tarkowski) i elektryczna, których chyba trochę brakowało mi w niektórych aranżacjach piosenek.

Ach, zapomniałbym o pierwszym utworze na płycie. "Na poczekaniu" zaczyna się letnią kawą, fajnie narasta, by w wersie "Czekając na coś, co nigdy się nie stanie..." próbować przeszyć na wskroś.
Ja się broniłem, że trochę jak dla mnie "za mało rockowo, za mało gitary", ale moja szabla została wytrącona i zostałem pokonany.



poniedziałek, 22 czerwca 2020

Z myszką na policzku

AGNELLUS "BAL DLA UBOGICH. TRIBUTE TO TUWIM", Stowarzyszenie Obszary Kultury, 2019.

Dla Tuwima - uznanie. Wszak jestem z Tomaszowa. Skąd Juliana żona - Stefania Marchew, stąd paru poetów wysyła komunikaty w świat.
Gdzieś tu nad Pilicą, w pobliskim Inowłodzu, autor "Kwiatów polskich" znalazł swoją arkadię. Może to on, jakoś tajemnie, nauczył mnie jak jej szukać, np. gdy będąc dziecięciem słuchałem z trzeszczącego winyla Ewę Demarczyk,  jej "Tomaszów" i "Grande Valse Brillante"?

Potem jeszcze była płyta Buldoga "Chrystus miasta", która wydaje mi się dziełem absolutnym. Potem napisałem "Poemat dla Łodzi. Dźwiganie serca", gdzie Tuwim był obecny w wielu frazach. No i jeszcze to, że Tuwim miał sznaucera, ja mam sznaucera. Zatem hołdów dla Tuwima nie za wiele.

Kłaniam mu się z przyjemnością z każdym odsłuchem tej płyty, którą rozpoczyna piękny pochód basu. "Dzień" ma w sobie wszystko, co powinien mieć rasowy numer rockowy. Od początku zwraca się uwagę na świetną sekcję, na brzmienie trąbki. I na intrygujący wyjątkowy, teatralny głos Agnieszki Kowalskiej-Owczarek, mający coś z Renaty Przemyk, coś z Anny Calvi.

Ta pierwsza piosenka o zawieszonym w powietrzu oczekiwaniu, przeczuciu jakiejś odmiany ma  trochę złowrogi nastrój, wyśpiewany z jakąś mistyczną egzaltacją. "Kto on zacz - nie wiem, lecz wszędzie Go czuję... " - pisał w innym wierszu w tym tonie Tuwim.

Dalej zaskakuje uspokojenie, bo po tytule można się było spodziewać punkowego hałasu. Jest więc trochę oksymoronicznie - "spokojna burza". I bardzo mi się ten paradoks podoba. Gdy cielą się chmurzyska sięgam więc już niekoniecznie, jak kiedyś, po piosenkę New Model Army z "Thunder & Consolation", a właśnie po numer 2 na płycie Agnellusa.
Podoba mi się emfaza w słowie "oczyma", lubię jak tańczą szare chmurzyska przy "Rozpacz nadciąga" i jak smętnie wiszą przy "Zamknij życie. Otwórz śmierć. Już błyskawice".

"Kamienice" z początku pamiętam mi "nie podchodziły". Po prostu Buldog śpiewał to inaczej. Ale po iluś tam przesłuchaniach twierdzę, że obie wersje są kongenialne. Uwielbiam ten tekst, jego klimat. Te szczurze klatki schodowe, "tunel stojący sztorcem ku górze", "palą zapałki czytają kartki na drzwiach przybite. Jeszcze nie tutaj!" Szukanie po omacku drzwi swojego domu, "dźwiganie serca i zdyszanych płuc" - piękna metafory ludzkiej bezradności.

Numer cztery "Rozmyślania" - błahy i zwiewny. Fajnie zrzuca ciężar poprzedniego numeru. Lekki jak narzuta.

"Słowisień" cały utkany z neologizmów. Można? Można! Wyobrażam sobie jak Miron Białoszewski chowa się w szarej nagiej jamie. Oto potęga języka, który igra sobie ze światem, robi sobie co chce!

"Właściwie" ma piękny riff na początku i stawia fundamentalne pytania. Przypomina mi piosenka Maleo do wiersza Tadeusza Gajcego z frazą "Przeszywa mnie słodka świadomość, że jestem, że czuje i patrzę, i słucham..." Gdy się wsłuchać, a wsłuchuję się z każdym przesłuchaniem, projektuję sobie poetę-samotnika, który swoją poetycką modlitwą ratuje świat.

Pieśń "Solenizanci" ma szacunek dla wszystkich ludzi świata. Tych, których egzystencja prosta, albo smutna, albo trudna. Zrównuje nas wszystkich to, że raz do roku obchodzimy urodziny. Tuwim wierzy, że w ten dzień, stwórca winszuje wszystkim nawet najbardziej utrudzonym.

"Malarz" z piękną - nieco w stylu Świetlików - melodią, zachwyca. Czy to pean dla dymu papierosowego? Raczej dla tego, co można wydać z siebie, jeśli się umie. Hymn dla własnego świata, marzenia, pragnienia. Zaśpiewajcie to z Agnieszką, za Tuwimem. Tylko żebyście zdążyli. Bo już skrada się "niespodziewanka" "Śmierć" z brzytwą w zębach, z szyderczym śmiechem.

Na tej płycie jest logo Białej Fabryki. Słucham do zagłuszenia, aż łeb mi opada obok komputera i odciskam sobie komputerową myszkę na policzku.

Informacje o płycie:
https://bialafabryka.blogspot.com/2019/08/bal-dla-ubogich-tribute-to-tuwim.html

niedziela, 3 maja 2020

W ciepłym sadzie pada śnieg

MARCIN KRÓLIKOWSKI "Nieludzka ręka", Wydawnictwo w Podwórku , Gdańsk 2019


Ciekawy tomik! Wychodzi się z niego z głową pełną fantazmatów. Autor przedstawił tu wieś - w magiczny, szulzowski sposób.
Podmiot liryczny nie jest tu na pierwszym planie. Poznajemy za to świadomość jego korzeni, wiejskiego pochodzenia przodków. Wiersze mieszają się tu z prozą poetycką płynnie i absolutnie bez dysonansu - rzecz jest bliska poematowi.

Czy chodzi tu o ocalenie pamięci? Czy o uświadomienie sobie, że po co szukać w książkach i filmach, przecież posiadamy własne historie pełne tajemniczej siły, własne legendy?
Królikowski sięga do wspomnień o swojej ciotce, babci i dalszej rodzinie. Dostrzega niesamowitość tych historii, choć przecież nie są one jakieś nadzwyczajne, być może podobne do wspomnień wielu z nas.
Nadaje im baśniowy wymiar. Wdmuchuje w te historie poetycki tlen.
Siła tej książki w tym, że i w mojej głowie od razu ożyły własne, rodzinne mitologie. Ja mam wspomnienie o cioci, która mieszkała na Ziemiach Odzyskanych. I jej dobroć jawi mi się jak świętość, jej kompot z jagód jak boski nektar. To tam, gdzieś niedaleko Chojnowa na Dolnym Śląsku, zacząłem rysować mapy, podziwiać "pagórki, drzewka i domki", rynki, baszty, rzeki.
Mam też wspomnienie o babci, która mieszkała w mieście, ale jak na wsi, w drewnianym domu, wokół grusz, wiśni, porzeczek. Była tam studnia, balia z wodą, morwa, tajemnicze poddasze, tajemnicze dwie komórki, o które z uporem większej sprawy obijałem gumową piłkę krzycząc "Boniek! Smolarek! Tłokiński!" Był kompot z rabarbaru, spadające gruchy, pochylone lustro, światełko pod świętym obrazem, wielkie roczniki czasopisma "Karuzela", które wertowałem w uniesieniu. Łaziłem tam po ścieżkach, na granicach których były powtykane zielone butelki, wyciskałem słodki agrest, cud - nie świat. Tak! Tą książką teleportowałem się w tę babciną rustykalność. Ostatni raz tam błądziłem przy lekturze książki Bronki Nowickiej.

Ja jeszcze mam te obrazy pod powieką - ale dorasta kolejne pokolenie, które z taką wsią ma coraz mniejszy kontakt. Nie zna smaków, zapachów, chłodu wody ze studni. Może to właśnie dla nich jeszcze bardziej, warto było napisać ten tom?

A ma on ma wyjątkowe otwarcie: "ktoś bardzo ciekawy bólu (...) cierpliwie rozcierał w miseczce moździerza światło odłupane z tabletki księżyca i kwiatów paproci, i tak stworzył wieś, i była alchemia." Sugestywne jest wyobrażenie stwórcy, który miał "twarz rzeźbioną mistycznym obłędem" i "łamał nam łodygi" (wszak egzystencja wiejska dla dzisiejszych konsumentów Netflixów jawi się jak roślinna wegetacja, nieprawdaż?).

I są tu wiersze o wsi, w której "proste dobro" w zwyczajnym "Na, żry" ("masz, jedz" w gwarze mazowieckiej), i w której zło - są obok siebie.

W mazowieckiej wsi Trzcianka - pełnej dziwnych plenerów i domostw, odbywa się jakieś niebywałe misterium życia i śmierci przyrody i tkwiących w niej ludzi: "brzoza obok mokrej furty liże po szyi pijanego Witka. Upadają anioły, padłe są też muchy w tej godzinie i aurze." Są tu zapisane tragedie wojny i złamane życia.

Tytułowa nieludzka ręka to proteza ręki, którą nosiła babcia autora. To od dreszczu po jej dotyku - wziął się tytuł książki. Podoba mi się opis maligny: "Odwiedza mnie w sadzie. Staje pod jedyną śliwą, / do sukienki lecą pszczoły, obsiadają farbowane kwiaty. / Strząsa je w skiby gotowe pod zasiew, ziemia otwiera / mi usta przez sen. W ciepłym sadzie pada śnieg. // Zawsze, kiedy chce mnie ostrzec, porusza snami / jak kołyską, nieludzka ręka mojej babki / - proteza, rulon drewna obleczony w plastik."

I pewnie maligna autora udzieli mi się i w podobny sposób, będę sobie tłumaczył świat.

A ciotka, siostra babki - Helena Kokoszka? To, że uratowała Żydów to - dla niej było nic, tylko "chciwość życia", żadne męstwo. Autor zestawia jej "oschłe bohaterstwo" z nieudanym losem jej synów.

Podziwiam wiersz "Zaszczepiny", w którym dokonuje się prawdziwe braterstwo krwi autora z drzewem śliwy. Z tego aktu można czerpać siłę na całe życie! Gra słów "śliwa / szczęśliwa" jest jak hymn na cześć cudu życia w harmonii z przyrodą.

Ujmujące są słowa "siwa sierść", "opuszek czarny od biblii", niezwykła jest gadająca czereśnia, "miasto, które zostało wypalone jak pożółkłe trawy", "dźwięk, kiedy zaraz po wypalaniu spadnie deszcz, słychać jak strzelają z gorąca muszelki ślimaków, ich podręczne domy, tobołki z całym dobytkiem" -  jakby Bruno Schulz tu czarował.

Uśmiechnąłem się, przy "Odbiciach": "Siedzę wpatrzony w parujący rosół, / rosół wpatruje się we mnie / wielkimi okami przodków.", przestraszyłem przy "Okrutniku", gdzie furiat karze świat "jego umysł to krzak gorejący, garnek wrzątku, w którym topi się koci miot." Jak z jakiejś starej klechdy są opowieści o patrzącym jeziorze - kuli zdębiałej wody, albo o biciu i morderstwie rzeki.

Znowu - coś z "Dziadów" Mickiewicza mają zaklęcia w "Świetliku". Jest tu świetna puenta: "Jeżeli stworzył nas pożar, / niech teraz ugasi."
Mocne jest zestawienie strasznej nazw obozu koncentracyjnego Gross-Rosen i popularnego zespołu muzycznego.
Wycinka lasu uruchamia w głowie obrazy ludzkiej apokalipsy: "już zamykamy, zamykamy - płaczą wióry, żywicą pachną stoły", a poczucie, że to co jest, jest już tylko wspomnieniem, stratą, autor uzewnętrznił taką celną puentą: "Płaczę ikrą. / Zarybiam wyobraźnię. / Polska / - biały prostokąt po zdjętym obrazie."



niedziela, 19 kwietnia 2020

Pyzata morda w pełni, trwożliwe łapki, ropuszy język

JOANNA LEWANDOWSKA "TRACH", Biblioteka Śląska, Katowice 2019



Tak. Nauka daje proste odpowiedzi: "nasza gwiazda / powoli acz nieuchronnie się spala". A z takimi tezami można popaść we frustrację. Poezja pozwala to przepisać używając metafory. Nadaje temu inny wyraz: "kiedyś wyschnie ocean możliwości małże / odcisną swoje ciała w skale zostawiając / po sobie linię zapisaną kredą chłodny krater / z którego wyparował rozgorączkowany meteor".

Podmiot liryczny tych wierszy, którego utożsamiam z autorką ("biolog, z chęci i zawodu nauczyciel przedmiotów przyrodniczych i artystycznych (...), baba warmińska"), czuły, acz czasem wnerwiony na świat, próbuje zdobyć wiedzę o świecie. Nazywa rzeczy, bierze pod szkło, wydaje się być uwiedziony językiem nauki, biologii. Przygląda się światu, jakby zdzierał płaty skóry, próbując dotrzeć powoli do sedna, do prawdy. Czyta "pierwotne piktogramy. armie drobnoustrojów." - ulega fascynacji, ma przeczucie sensu, który jednak pozostaje nieuchwytny. Próbuje go dociekać, snuje surrealne wizje znad mikroskopu. "Kiedy się budzę, widzę najpierw piasek, / potem wiatr usypuje mi twarz boga."; "Ciągi liczb zostawia z kolei uczynny szatan. Ten mnie pilnuje. Mówi zerkaj, zerkaj do wewnątrz."

Te wiersze są pełne przeinaczeń, iskrzą od ironii: "rogówka" oka staje się rogówką-tapczanem, na którym można się przespać; "posiać" - to zgubić, ale i rozsypać nasiona; horyzont zdarzeń - staje się "horyzontem zderzeń", itd.

Tytułowe "Trach" - odgłos pękania i łamania się, oznacza lęk o to, że mimowolnie rozdepcze się jakieś stworzenie, jakąś "trwożliwą łapkę", serce, ogonek.

Jest tu zniecierpliwienie na swoją niemoc, na niedostępność prawd, języków, znaczeń. Księżycowa "pyzata morda w pełni" zdaje się być symbolem nawoływania do dociekania sensu, działania, tworzenia, badania. Wrażliwi na "szum oceanu możliwości" reagują niezdrową gorączką -
"trzeba pozwolić trzeba mówić do siebie".

Widzę niewiarę w to, że "wyrzygały nas gwiazdy". Dzięki bezokolicznikowemu wierszowi "piszczenie", wiem co to są męki twórcze. Albo, że są podobieństwa między granitem, a człowiekiem.

Interesujący jest cykl "Warstwy". Autorka używa trudnych terminów naukowych. Czy to od nich wariuje śpiewając "tralala, tralala" i przywołuje piosenkę o mrugającej iskiereczce? Musiałem przypomnieć sobie jej zakończenie: "chwilę błyśniesz - potem gaśniesz".
Jesteśmy "na dziwacznej geoidzie wirującej jak bączek", wirujemy, podróżujemy w czasie, pora wugooglać sobie czym były belemnity.

Lewandowska zdaje się balansować między szaleństwem, a pogodzeniem się: "zanim zdąży ukryć dłonie w rękawach / wróci. właśnie objęła kolana żeby jakoś / zapobiec rozsypce". Ciągle dręczy ją pewnik śmierci, ale pociesza ją krzemowa pamięć, "ślady w torfie". "Rozpieprzenie wszystkiego i wielkie bum", kontra "mordki, futerka i noski", cuda.

By podnieść się z załamki własną słabością ("moje rzeczy stygną zamieniają się / w półprzezroczystą masę, zamieniają się miejscami stygną, nie eksplodują."),  autorka ma wizję, że jest "wielką panią ropuchą". Dzięki świadomości, że istnieje żywica, która pozwala ocalić w niej owady, wierzy, że ktoś tę inkluzję zawiesi sobie w bursztynowym naszyjniku. Będziemy cenni. Ktoś "będzie nosić na szyi język zwinięty jak linę." Ropuszy język! Ujmujące!

Podobnie jak "kosmochoria", wizja zasiania kosmicznego nieporządku "pierwiastka ciebie w moje", podobnie jak podróże naszych domów w czasie. Podoba mi się też fraza z "Dotknięcia": "oto jest słowo które rozcina ciało / jak papier / oto kartka którą można owinąć / kamień".

Malarski jest wiersz o "zimie" z przeszywającą puentą o poręczach, wizyjny - kosmos z koksownikiem w "Obłoku Oorta" i kosmos w "Meteorycie" - "zachowałabym na zawsze ciebie / w zwiniętej dłoni trzymałabym kurczowo / podczas podróży jak amulet".

Autorka tłumaczy świat: złe, co się nam przytrafia to "dezorientacja / programu sterującego", i, że wisi nad nami "damoklesowe ostrze".

Precyzyjny, gdzie trzeba brutalny, jest wiersz o człowieku. Jest tu pełen wachlarz słów - od przekleństwa do zachwytu.

Podziwiam uniesienie z "wiersza o niczym", frazę: "to żadna mowa / wiązana ani wolna - ot garść / słów splecionych w warkoczyk - coś / czego można się w nocy chwycić" i dalej: "Matko Boska Hodegetria módl się za nami / za nami niewdzięcznymi niewiernymi / uczulonymi na cień - pod twoje wiersze / uciekamy się (...)".

Można po wielokroć rozgryzać "sztukę palenia rękopisów", czy autorka kpi z siły słów, czy pokazuje ich muskuł. Polecam jej tomik, "próbowała to wszystko w soczewce skupić" i udało się jej.





niedziela, 29 marca 2020

Kolorowanie bladego dnia, włażenie w haiku

KRÓL - "NIEUMIARKOWANIA", 2019.


 Król wykrakał śpiewając "Z Tobą / Do domu". Zostało teraz siedzieć i słuchać "Nieumiarkowań". Pod fontanną słów w czas kwarantanny.

A może to tężnia nie fontanna? Mżą sensy, trzeba się oprzeć o zagłówki i rozkminiać. Tu się ogląda świat przez krople, tu rozciąga chwilę do rozmiaru piosenki! Tu z własnego zadęcia robi się kolorowe baloniki! Z tego, że jak się jest spłukanym, to się przecieka.

Król jakby mówił: "Sprawdzam! Hej, więźniu czarnowidztwa, czy nie stałeś się nadajnikiem do wysyłania swojego wkurwu w kosmos?". Weź te dźwięki, te melodie i te niedomówienia. Wejdź w lustro, w krainę surrealu. Witaj w Onirii. Wszystkie wielkie litery wywal, wszystkie doły pozasypuj. Uderz w tan. "Przyjmijmy, że nie trafiliśmy tu przypadkiem / Tylko za dużo, za mocno i naraz / Uwierzmy dziś na oko / W tym cały ambaras".


W "Z Tobą / Do domu" (ach, posłuchajcie jej na YouTube w wersji z romskimi muzykami!) były  miłosne wyznania kochanków, że do szczęścia potrzebna im tylko izolacja od świata, który miłość tylko rozprasza. W najlepszej piosence z tej płyty - "Głodne dusze" - są znów intymne dywagacje zakochańców - tylko tym razem tuż przed snem. Wyglądają trochę jak jakaś wariacja na temat piosenki Obywatela GC "Tak długo czekam...". A flecik, a te żartobliwie przetworzone głosy, czynią z tych podchodów coś magicznego! Słyszę tu geniusz Talking Heads. W dodatku Pan Błażej w świetnym teledysku tańcuje w marynarce, niczym David Byrne ze "Stop Making Sense".

Trzeci utwór sieje jakiś niepokój. Wspomina się tu pierwszy raz, własną niezdarność. Razem z tym kakofonicznym zakończeniem o pragnieniu "zabicia", wygląda to na przepracowanie jakiejś traumy.

W "Okazało się" - na szczęście - wraca klimat przyjemny. "Zapominasz całe strony" - jakby życie było traceniem, skracaniem, zanikaniem.  Jesteśmy uświadamiani, że nie ma w tym nic złego, a jest to po prostu ok. "Zaśniesz lekko, zapomnisz szybko." Urocza melodia, hipnotyzujące głosy. Uzależniające.

"Te smaki i zapachy" słusznie stały się hitem. Teledysk z wielkim hipnotyzerem i urocza para, która pociąga z flaszeczki, nic sobie robiąc z ogólnej schizy. To rzeczywiście fantastyczny kawałek! Zamiast punkowego buntu ("Oni szli przez las" - cytat z Siekiery), pada tu "my lecimy"  czyli olewamy nieprzyjazny świat, cieszymy się z tego co nam daje życie, nie przejmujemy się dawkowaną nam przez każde media trucizną. Wklejamy koty na fejsa! Żujemy gumę, choć "dzień jest bledszy od zatrucia".

Po japońsku się zaczyna "Czas siedmiu prób". Włazimy w jakieś haiku, a może w jakieś kamikadze skoro - "ja, ty, noc i trup". Godzimy się z losem, z tym, że nic nie jest takie, jak się chciało. Chociaż na koncertach Król dośpiewuje "Będę walczył / będę tańczył", to trzeba mrużyć oczy i wyobrazić sobie swój triumf. I wtedy - gra gitara.

Teledysk "Druga połowa" - to jakiś odlot. Błażej jako postać z kreskówki "He-Man", z szalikiem a la Mały Książe, jego partnerka - jako Róża i tragiczny koniec - grób. A piosenka o przekreśleniu miłości jakąś bzdurną kłótnią, przez którą mogiła i sen wieczny.

Przedostatni jest "W dole miasta" - tu Król przypomina mi Krzysztofa Zalewskiego. Zagadkowy tekst w którym pojawiają się słowa: pachwina i sierść, jest jak nierozwiązywalny kalambur. Jak życie? No i tyle. Ach, jeszcze ostatni utwór - jak wałek z okładki! I można słuchać od nowa.

niedziela, 8 marca 2020

Wal się! Jestem Amerykaninem!

GARY CLARK JR. - "THIS LAND", 2019.


Przyznam, że zainteresowałem się płytą, po tym jak otrzymała trzy tegoroczne nagrody Grammy. Dobrze zrobiłem. Genialny gitarzysta stworzył zachwycającą mozaikę stylów i konwencji: rock, soul, blues. W każdej piosence inny - trochę jak kameleon. Trochę jak czarodziej, który mówi: "a zobaczcie to".
Gary ze zdjęć wygląda jak dziecko szczęścia. Piękna żona i dzieci. Dołączam do jego fanów, muszę sięgnąć po wcześniejsze płyty.

Genialny jest utwór tytułowy, z cudnym intro. Wysłuchałem, go już ze sto razy. Kipi od słusznego gniewu, niesiony przez świetny riff. Użycie zakazanego słowa "Nigga" -  wzmacnia przekaz, łamie tabu. Pada tu fraza: "Czarnuchu, wracaj skądś przyszedł." Gdzieś przeczytałem, że takich niepoprawnych politycznie tekstów nie wypowiada się publicznie, ale tu na prawach cytatu, bo problem rasizmu wciąż istnieje.
Song, który powstał ponoć jako reakcja, po rozmowie z kimś, kto nie mógł uwierzyć, że ktoś taki jak on, jest właścicielem wielkiej luksusowej posiadłości w Austin w Teksasie. Wkurw jest spory, bo po wspomnianym cytacie jest reakcja: "Fuck You! Jestem Amerykaninem, to stąd pochodzę!".

Drugi utwór, wydaje mi się trochę zbyt hałaśliwy, przekombinowany, przeprodukowany. Ale z teledyskiem pokazującym m.in. radość dziecka z wywijania na gitarze, radość starego małżeństwa ze wspólnych chwil i radochę dziewczyn w małym baseniku; robi wrażenie.

W trzecim "I Put My Eyes On You" mamy zupełnie inny klimat. Delikatny soul, który przypomina mi - hmm - Lenny Kravitza? A może Lauryn Hill z jej płyty "Misseducation..."? Bo we zwrotce jest kobieco i delikatnie. Przepiękne intro. Głos! Głos jak dzwon!

Ale to dopiero wstęp! Bo w czwartej piosence Gary śpiewa falsetem. Przypomina to Grega Dulli z Afghan Whigs. Wije się, błaga w poszukiwaniu uczucia, leku, twierdzi, że to jego wina, bo zawsze mówił: "przykro mi" i "jutro". Zostaje w głowie.

"Feelin' Like A Millionaire" to odchył w stronę reagge. Piosenka choć tekstowo jest miałka jak piosenki Zenona ("Czuje się jak milion baksów"), muzycznie jest w porządku, refren niesie na Jamajkę pod palmy. No i Garego można wokalnie pomylić z Bobem Marleyem. Gitara słusznie tam prawi, a zdanko z refrenu: "you're the one, you're the one, you're the one, girl."- brzmi jak zaklęcie. Przypomniał mi się od razu  świetny projekt, który brzmiał w podobnym stylu - SuperHeavy (Jagger plus Dave Stewart).

Przy "Gotta Get Something" wkładamy koszulkę The Ramones i śpiewamy, że chcemy balangi. Miało być różnorodnie? Jest różnorodnie. 

"Gotta Get Up" zaczyna się od niesamowitej trąbki. Piosenka oparta na powtarzanych dwóch frazach: "Muszę wstawać" i "Oni mówią: zabij ich wszystkich". Przekrzykujące się dobro i zło. Gitara i pobudkowa trąbka. Lepsze niż mocna kawa.

Trąbki i falset rządzą w "Feed the Babies". "Naucz dzieci kochać". Jest soulowo, jakiś Stevie Wonder mi się tu wyświetla.

"Pearl Cadillac" wzrusza. Gary śpiewa o miłości do swojej matki. W taki sposób, że można "spocić oczy". Śpiewa o "szukaniu sposobu, by spłacić miłość, którą otrzymał". Wysoki głos a la Prince, cudna solówka, jakby Slash z Guns'n Roses wywijał swoje solo pod kościółkiem. Dla mnie - cud, miód. Jestem jak popsuta zabawka, rozklejona.

"When I'm Gone" - wydaje mi się zbyt popowe. Przewijam. Zdecydowanie wolę kolejny kawałek, gdzie słyszę Stevie Wondera, gdzie słyszę gęste tłumaczenie zakochanego faceta, do dziewczyny, którą zawiódł: "Stoję na rogu ulicy, z sercem w dłoni". Albo kolejny, pełen samokrytyki, gdzie każde słowo podkreśla mocna gitara: "Dziewczyno leć jak orzeł, ja jestem tylko toczącym się kamieniem/błądzącym łachem"* (że skorzystam z tłumaczenia Filipa Łobodzińskiego piosenki Boba Dylana "Like a Rolling Stone").

To brzmi jak świetny finał płyty. Ale gdzie tam! Są jeszcze bisy. Rasowy bluesior: "The Governor".
I jeszcze lepszy, dramatyczny "Don't Wait 'til Tomorrow" - o szamotaniu się faceta, gęstym tłumaczeniu, że to nie tak. O! I jeszcze jeden bluesior: "Dirty Dishes Blues", jeszcze jeden cud.

A może jeszcze deser, dla nienasyconych? Trochę improwizacji gitarowych: "Higway 71". Jeszcze mało? To jeszcze jest "Did Dat" - cukierek taki, krówka.