piątek, 10 czerwca 2011

Przechodniami byliśmy między Wami...


Wernisaż



Piotr Grobliński i Dominik Figiel






Zeszli z portretów



Rozstrzygnięcie "Poetyckich gier ulicznych"







Robert Rutkowski w przymierzu



Fonovel







Dominik Figiel – Łódź na powiekach, Łódzki Dom Kultury – 09.06.2011.

„Kulturalna? To na pewno nie pierwszy przymiotnik, jaki kojarzy się z Łodzią. Owszem: filmowa, kiedyś – włókiennicza. I niezmiennie szara. Nie przykuwa uwagi, może fascynować inaczej niż jako dziwaczny fenomen, w swoim ciągły niedopełnieniu. Łódzka kultura? To albo Muzeum Sztuki, albo szkoła filmowa. Albo Reymont. Może jeszcze jakieś festiwale? A łódzka poezja? Jasne, Tuwim! Dla znawców także Piechal i Bierezin”- anonsuje wystawę fotografii Dominika Figla, na którą składa się cykl portretów współczesnych poetów związanych z Łodzią dr Tomasz Cieślak. I zaraz dodaje – „Dominik Figiel idzie pod prąd tych utartych – i krzywdzących – skojarzeń. Prowokuje odbiorcę, bo jest świadomy śmieszności łódzkich stereotypów. Pokazuje łódzkich poetów, średniego i młodszego pokolenia, właśnie wbrew łódzkim stereotypom, choć nader często na tle jakoś stereotypowego, ale realnego, zatem ponurego pejzażu Łodzi. Uchwycił to, co – w minimalnym choćby stopniu – buduje ich tożsamość jako mieszkańców postindustrialnego molocha. Miasta wielkiej, fascynującej przeszłości, które ciągle nie może się odnaleźć, które nie potrafi do końca zaakceptować siebie. Co łączy łódzkie poetki i poetów? Czy tylko artystyczna decyzja fotografika? To tajemnica jego cyklu zdjęć, to zadanie dla widza. Nie ma przecież osobnego, wyrazistego fenomenu „łódzkiej” liryki, nie ma silnych, skonsolidowanych środowisk lokalnych, próżno szukać jakiejś specyficznej „łódzkości” w obrębie tematyki czy poetyki wierszy. Każdy z twórców – i wielu innych, w ujęciu Figla (jeszcze?) nieobecnych – pisze osobno, idzie własną drogą. Owszem, ostatnio łódzcy poeci ponownie (bo było już tak w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych) zaczęli być dostrzegani, wydawani, drukowani, nagradzani w całym kraju. Ale przecież nie jako przedstawiciele jakiejś spójnej grupy, a odrębne indywidualności. Może to właśnie jest tematem fotogramów Dominika Figla: odrębność (samotność?) w mieście, wobec miasta, w poezji? Łódzka nowa poezja? Nie ma jednej twarzy. Przeziera w twarzach sportretowanych przez Figla, z chłodną czułością, artystów”.

A w katalogu towarzyszącym wystawie puentuje ją Krzysztof Jurecki pisząc: „Zamyśleni, nie do końca ujawniający swój stan psychiczny – to łódzcy poeci portretowani przez Dominika Figla. Pragną wyglądać dostojnie i pięknie, choć cała sztuka próbuje się sytuować poza tą kategorią estetyczną, uznaną za anachroniczną i skazaną na długotrwałe zapomnienie. Co prezentują i jaki rys charakterologiczny rysuje się na ich twarzach? W interpretacji autora, gdyż każdy świadomy dokument jest oczywiście interpretacją, jawią się jako „zwykli”, przeciętni ludzie. Nie różnią się swym wyglądem od osób mijanych przez nas codziennie na ulicy…”.

Na fotografiach znalazły się portrety poetek i poetów: Doroty Filipczak, Izabeli Kawczyńskiej, Michała Murowanieckiego, Roberta Rutkowskiego, Marka Czuku, Macieja Roberta, Moniki Mosiewicz, Krzysztofa Kleszcza, Justyny Fruzińskiej, Konrada Cioka, Jerzego Jarniewicza, Lucyny Skompskiej, Michała Kędzierskiego, Rafała Gawina, Piotra Gajdy, Przemysława Dakowicza, Przemysława Owczarka, Piotra Groblińskiego, Tomasza Sobieraja i Roberta Miniaka. Można je obejrzeć (jeśli nie w łódzkim ŁDK-u) na blogu Dominika – dominikfigiel.blogspot.com

Wystawie towarzyszyło rozstrzygnięcie IV edycji „Poetyckich gier ulicznych” (wiersz Agnieszki Skolasińskiej prawidłowo złożyło z rozrzuconych po mieście wersów 6 osób) oraz koncert zespołu Fonovel.

* Dominik Figiel (ur. 1977), absolwent Uniwersytetu łódzkiego, magister polonistyki, kończący studia w 2002 roku pracą na temat książek Tadeusza Konwickiego. Fotograf, student drugiego roku Warszawskiej Szkoły Fotografii dr Mariana Schmidta. Zajmuje się fotografią portretową, inscenizowana i reportażową. Znajomość literatury łączy z obrazem fotograficznym. Muzyczne inspiracje alternatywnym rockiem prezentuje będąc gitarzystą łódzkiej grupy Fonovel.




(p)

wtorek, 7 czerwca 2011

Skutki uboczne (17)





„(…) Ujrzeli mały kamieniołom, pusty i samotny, w pobliżu całkiem jeszcze z miejska wyglądającego domu. Tu się panowie zatrzymali, czy dlatego, że to miejsce było od samego początku ich celem, czy też, że byli zbyt wyczerpani, by biec jeszcze dalej. Teraz puścili K., który w milczeniu czekał, zdjęli cylindry i rozglądając się po kamieniołomie ocierali sobie chusteczkami pot z czoła. Wszędzie padało światło księżyca zadziwiając swą naturalnością i spokojem, nie danym żadnemu innemu światłu.
Po wymianie kilku grzeczności co do tego, kto wykona dalsze zadania – widocznie nie podzielono miedzy nich dalszych czynności – podszedł jeden z nich do K. i zdjął mu surdut, kamizelkę, wreszcie koszulę. K. wstrząsnął mimowolny dreszcz, na co ów uspokoił go lekkim uderzeniem w plecy. Następnie złożył starannie rzeczy jak coś, czego się będzie jeszcze używało, jeśli nawet nie w najbliższym czasie. Aby nie narażać K. na bezruch w chłodnym powietrzu nocy, wziął go pod ramię i chodził z nim tam i z powrotem, gdy tymczasem drugi obszukiwał kamieniołom, by znaleźć jakieś odpowiednie miejsce. Gdy je znalazł, kiwnął na pierwszego, i ten zaprowadził tam K. Było blisko ściany kamieniołomu, leżał tam odłamany kamień. Panowie posadzili K. na ziemi, oparli go o kamień i ułożyli na nim jego głowę. Mimo całego wysiłku, jaki sobie zadali, i mimo całej uprzejmości, jaka im K. okazywał, pozycja jego była dziwnie wymuszona i nieprawdopodobna. Dlatego jeden z nich prosił drugiego, by mu pozwolił samemu zająć się ułożeniem K., ale i to niczego nie polepszyło. Wreszcie zostawili K. w położeniu nawet nie najlepszym ze wszystkich dotychczasowych. Potem jeden z panów rozpiął swój żakiet i wyjął z pochwy, która wisiała na pasku ściskającym kamizelkę, długi, cienki, z obu stron wyostrzony nóż rzeźnicki, podniósł go i badał ostrze w świetle księżyca. Znowu zaczęły się odrażające ceremonie, jeden podawał drugiemu nóż, ten znowu zwracał go z powrotem nad głową K. K. wiedział teraz dobrze, że byłoby jego obowiązkiem chwycić nóż przechodzący tak nad nim z rąk do rąk i przebić się. Ale nie zrobił tego, tylko obracał wolną jeszcze szyją i rozglądał się dokoła. Nie potrafił wytrzymać próby do samego końca i wyręczyć całkowicie władzy, odpowiedzialność za ten ostatni błąd ponosił ten, który mu odmówił tej reszty potrzebnej siły. Wzrok K. padł na najwyższe piętro graniczącego z kamieniołomem domu. Jak błyska światło, tak rozwarły się tam skrzydła jakiegoś okna: jakiś człowiek, słaby i nikły w tym oddaleniu i na tej wysokości, wychylił się jednym rzutem daleko przez okno i wyciągnął jeszcze dalej ramiona. Kto to był? Przyjaciel? Dobry człowiek? Ktoś, kto współczuł? Ktoś, kto chciał pomóc? Byłże to ktoś jeden? Czy byli wszyscy? Byłaż jeszcze możliwa pomoc? Istniały jeszcze wybiegi, o których się zapomniało? Na pewno istniały. Logika wprawdzie jest niewzruszona, ale człowiekowi, który chce żyć, nie może się ona oprzeć. Gdzie był sędzia, którego nigdy nie widział? Gdzie był wysoki sąd, do którego nigdy nie doszedł? K. podniósł ręce i rozwarł wszystkie palce.
Ale na gardle jego spoczęły ręce jednego z panów, gdy drugi tymczasem wepchnął nóż w serce i dwa razy nim obrócił. Gasnącymi oczyma widział jeszcze K., jak panowie, blisko przed jego twarzą, policzek przy policzku, śledzili ostateczne rozstrzygniecie. „Jak pies!” – powiedział do siebie: było tak, jak gdyby wstyd miał go przeżyć.”

Franz Kafka, „Proces” (przełożył Bruno Schulz). PIW, 1986.


(p)

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Co w głowach i na ulicach



Karcer, „Wariaci i geniusze”. Jimmy Jazz Records.




Punk nie umarł, choć się zestarzał. Normalna kolej rzeczy. Ale jak to powiedział kiedyś Mark Twain Stanisław Grochowiak: „Bunt nie mija, bunt się ustatecznia” – po pewnym czasie atrybutem „punka 40+” nie jest już wyłącznie irokez, skóra, glany i agrafka, lecz komunikat przekazywany za pomocą słów i muzyki, który manifestuje pewną niezgodę na obecną rzeczywistość i treści zawarte w programach i manifestach politycznych. Zatem każdy może być punkiem? Jasne, z tym że musi brać pod uwagę to, iż poniekąd buntując się i oddając walkowerem miejsce w „peletonie szczurów” i rozmaitych „cywilizacyjnych padlinożerców” skazuje się na niebyt i pobyt w karcerze.

Każda twórcza jednostka ludzka jest w połowie geniuszem i wariatem. Na takie też przypadłości niejako z „automatu” skazani są członkowie Karceru – legendarnej formacji polskiej sceny punk rockowej z lat osiemdziesiątych. Już samo deklaratywne i konsekwentne przebywanie od ponad dwudziestu pięciu lat w strefie „no future” powoduje, że człowiek nabiera chęci na skierowanie własnego wskazującego palca w bliskie okolice czoła. Z drugiej jednak strony muzycy, którzy poruszając się w pewnej określonej stylistyce i konwencji potrafią stworzyć muzykę atrakcyjną nie tylko dla bywalców Jarocina, zasługują na odpowiedni szacunek.

Zwłaszcza, że wszystko robili sami, metodą antysystemową, czyli chałupniczą. Płytę nagrywali przez ponad dwa lata. Zaczynali w podziemiach pewnego przedszkola, wsiach i siołach, w domach kultury, kończyli w pokoju w bloku. Udało im się uchwycić to co „w głowach i na ulicach”, ubrać w nieco cięższe niż dotychczas brzmienie; w mocne chórki, przenikające się solówki i refleksyjne teksty oraz dodać wszystkiemu razem nieco energetycznej i jednocześnie wyluzowanej aury. Powstała muzyka łącząca w sobie melodyjny punk z naleciałościami hard core i metalu.

Płyta „Wariaci i geniusze” rozpoczyna się utworem „Czarno biała bajka” i takie też klimaty niemal w całości na niej dominują. Jest szybko, rytmicznie, równo i treściwie. Praktycznie zero odstępstw od punkowych gitarowo-perkusyjnych pasaży w stylu „oi!oi!oi!”. Proste linie melodyczne tylko czasem bywają „przełamane” jakimś aranżacyjnym ozdobnikiem (na przykład nietypowymi wejściami gitar w przebojowym „4 i 0”, w posępnym „Kiedy niebo kładzie się na ziemi” i motorycznej „Samozagładzie”). Całość mieści się w punkowej estetyce, do której muzycy chętnie dołączają cytaty zaczerpnięte z łagodniejszej odmiany metalu („Obłąkani waleczni”).

Perkusista Karceru to zdolny kompozytor „melodyk” – także jego autorstwa jest i drugi obok „4 i 0” potencjalny przebój z płyty, mowa o „Dreszczu”, który kojarzy mi się z dokonaniami Kobranocki (tak jak ten pierwszy z dokonaniami T. Love). Wątpię jednak, żeby muzykom chodziło o przebój skoro w piosence „Punk rock party” śpiewają: „żadnych e-maili, sms-ów, tylko prawdziwe słowa…” – a przecież nie od dziś wiadomo, że głosowaniami rządzą rozmaici „telemarketerzy” i „operatorzy sieci”.

Dawno temu „Moskwa nie wierzyła łzom”, a mnie nie pozostaje nic innego jak uwierzyć w „prawdziwe słowa”, ponieważ za takimi wersami jak: „nigdy starzy zawsze młodzi, raz umierasz, raz się rodzisz…” kryje się wykonawcza prawda równie realna jak krążek, który trzymam właśnie w ręku.




Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl



(p)

sobota, 4 czerwca 2011

Alosza Awdiejew In








Alosza Awdiejew z zespołem – 04.06.2011 r. Muszla Koncertowa w Tomaszowie Maz.

Za sprawą Aloszy Adiejewa na chwilę zawitały do Tomaszowa Mazowieckiego klimaty Krakowsko-Moskiewsko-Odeskie. Krakowski bard zawładnął publicznością prezentując repertuar, w którym znalazły się piosenki ludowe, romanse cygańskie i rosyjskie, poezje Wysockiego, Okudżawy oraz własne piosenki autorskie zaśpiewane po polsku, rosyjsku w jidisz i po ukraińsku. Swój śpiew p. Alosza poprzedzał komentarzem satyrycznym, który nie tylko bawił, ale i skłaniał do refleksji. Towarzyszyli mu niezwykle ciekawi muzycy – Marek Piątek, znakomity gitarzysta solowy, utalentowany improwizator i jazzman oraz Kazimierz Adamczyk – kontrabasista, muzyk jazzowy.

P.S.

Byłem pewien obaw czy taki właśnie repertuar trafi do w większości przypadkowej i „piknikowej” publiczności. Moje obawy był płonne, Alosza Adiejew „z marszu” podbił licznie zgromadzone w ten sobotni wieczór audytorium, które po kilku bisach zgotowało artyście owację na stojąco i chórem odśpiewało mu „sto lat”. Wróciłem z pracy zmęczony, ale uśmiechnięty...

(p)

Spo-tkanie 3


Feekcja


L.Stadt












Obraz Oli Ignasiak


03.06.2011 r. „Spo-Tkanie 3”. Feekcja, L.Stadt. OK. „Tkacz” Tomaszów Mazowiecki

„Spot-kanie 3”, cykl imprez zorganizowanych przez Stowarzyszenie Inicjatyw Kulturalnych „Trzcina”, tym razem niemal całkowicie zdominowała muzyka. Warsztaty muzyczne oraz koncerty zespołów Feekcja i L.Stadt to główne atrakcje wczorajszego gorącego, czerwcowego popołudnia. Imprezie towarzyszyła wystawa prac Oli Ignasiak.

Feekcja to przede wszystkim trzech dobrych kumpli. Repertuar koncertowy to głównie materiał autorski grupy wymieszany z coverami polskich i zagranicznych wykonawców. Feekcja gra muzykę rockową przeplataną z wieloma innymi stylami muzycznymi. Zespół istnieje od 2006 roku i na chwilę obecną jest chyba najlepszą tomaszowską kapelą. Ich fonograficznym debiutem to wydany własnym nakładem singiel „Iluzja”. Wczorajszy koncert rozpoczęli od coveru „Smoke On The Water” grupy Deep Purple i już do samego końca ich setu było mocno i rockowo. Muzyka, którą wykonują kojarzy mi się z dokonaniami Gov’t Mule oraz z tym, co obecnie gra Lynyrd Skynyrd. Głośne, rockowe granie, w którym usłyszeć można bluesową szkołę i tradycję rockowej improwizacji.

L.Stadt, kolejny polski zespół, z którego powinniśmy być dumni. Ta łódzka formacja w ostatnim czasie częściej występuje za granicą niż w kraju. Właśnie wrócili ze Stanów Zjednoczonych, gdzie zagrali trasę koncertową. Muzyka zespołu to połączenie różnych odmian gitarowego rocka z polską melancholią. Na swoim koncie mają dwa znakomite albumy – „L.Stadt” i wydany pod koniec ubiegłego roku „El.P”. Chłopaki z L.Stadt na scenie „Tkacza” zagrali chyba najlepszy koncert, jaki dotąd dane mi było oglądać w moim rodzinnym mieście. Rewelacyjny repertuar oparty na dotychczas nagranych płytach plus dwa utwory z przygotowywanej właśnie trzeciej płyty powalał na kolana. Wszystko razem - charyzma wykonawcza, dwóch perkusistów, wyrazisty wokalista, melodie, profesjonalne podejście do występu - dało efekt końcowy w postaci niewątpliwego muzycznego wydarzenia. Z ogromną satysfakcją wsłuchiwałem się w ich muzykę, w której mieszają rock z elementami surf rocka, country i psychodelii. O tym, z jaką energią zagrali świadczy fakt, że mogli wykonać tylko dwa bisy, ponieważ Łukaszowi Lachowi w pewnym momencie głos po prostu odmówił posłuszeństwa. Po koncercie uściskałem ich wszystkich serdecznie za to, że ich występ był prawdziwym, rockowym świętem. Że nie tylko dla mnie, świadczyło oblężenie fanów, które stało się ich udziałem po koncercie.

Ola Ignasiak (ur. 1982) to absolwentka Wydziału Grafiki i Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi. Stypendystka MKiDN w latach 2006/2007. Brała udział w kilkudziesięciu wystawach w kraju i zagranicą. Zajmuje się malarstwem, animacją, fotografią i biżuterią.



(p)

Zaklęte rewiry



Komety, „Luminal”. Jimmy Jazz Records.



Istnieją takie kapele, które w sposób programowy przeprowadziły się na prowincję polskiego rock’n’rolla i dziś z powodzeniem funkcjonują w tzw. „muzycznej Polsce B”. Nie znaczy to wcale, że są w czymś gorsze od innych stałych bywalców stolicy, „bałwochwalców” estradowego światka i laureatów rozmaitych telewizyjnych programów, aktualnie odcinających kupony od głębokich westchnień takiego czy innego „jurora-showmana”, co okazuje się być biletem wstępu na tzw. „warszawskie salony”. Jasne, dzisiaj wciąż jeszcze mało kto uwierzy w to, że naszym eksportowym towarem jest Kapela ze Wsi Warszawa, a nie sącząca się z radia muzyczna papka ale kto wie, może wreszcie kiedyś się zakrztusimy i będziemy chcieli odkaszlnąć?

Komety to jeden z tych zespołów, których obecność na scenie rozstawionej gdzieś w centrum Rawy Mazowieckiej nikogo nie zdziwi. I to wcale nie znaczy, że ich koncert nie byłby wydarzeniem godnym występu większości „topowych” kapel na juwenaliach w jakimś dużym mieście. Bo Komety to przede wszystkim autorska filozofia Lesława, lidera i autora tekstów i muzyki, jakże odległej od samozwańczego centrum masowej kultury, a raczej od jej scentrowanego koła masowego porażenia. Paradoksalnie, Lesław to także zdeklarowany wyznawca polskiej pop-kultury, z której to Komety (nota bene zespół warszawiaków z Żoliborza) czerpią wyłącznie to, co w niej najlepsze. A ponieważ często to właśnie na prowincji dzieją się naprawdę ciekawe rzeczy, na swojej szóstej płycie zatytułowanej „Luminal” Komety stworzyły niepowtarzalny styl, który wydaje się być odświeżonym podejściem do początków rock’n’rolla i jasnym spojrzeniem przez różowe okulary nowoczesnej produkcji na jego niekończącą się historię.

Oczywiście, „Luminal” zawiera muzykę na wskroś nowoczesną chociaż wyrasta ona z tradycji lat 60-tych, z czasów, w których piosenki Czesława Niemena takie jak „Sen o Warszawie”, czy „Pod Papugami” zaliczane były do złotych przebojów polskiego big-beatu i popu. Komety są dobrym przykładem tego, że mówienie o „muzycznej Polsce B”, prowincji i graniu na podupadłej scenie gdzieś pod Warszawą, należy traktować jako pewną parabolę, która wiele nam powie o obecnej sytuacji „showbizu”, którą parafrazując słowa klasyka możemy określić następującymi słowami: „syf i wysoka technologia” (zwłaszcza ta promocyjna). Stąd tak bardzo cieszy każdy szlachetny wyjątek, który jednocześnie niesie ze sobą nadzieję, że kiedyś dokona się rewolucja a zespół Bajm wreszcie zejdzie ze sceny.

Na „Luminalu” znajdziemy kilka wybitnych tekstów (patrz: Osiemnaste urodziny”), które jednak w porównaniu do wspomnianej już, „wypieszczonej” produkcji i różowych okularów (Lesław siedział zamknięty z muzykami w studiu prawie dwa lata) są spojrzeniem na świat tym razem już bezapelacyjnie przez czarne okulary. Nieszczęśliwa miłość, poczucie samotności i wyobcowania, beznadziejna praca…Za to w warstwie brzmieniowej czeka nas prawdziwy „full-wypas”. To zdecydowane odejście od surowego rockowego grania na gitarę, bas i perkusję ze wsparciem sekcji dęciaków. Na płycie, poza trąbką czy saksofonem, pojawiają się pianino, skrzypce, organy, altówka, wibrafon, wiolonczela, akordeon i cymbałki – bogate instrumentarium obsługiwane m.in. przez 13 dodatkowo zaproszonych na sesję nagraniową muzyków.

Na nowej płycie Komety śmiało wychodzą poza dotychczasowy, własny „gatunek” – to już nie tylko„punk, rockabilly i rock’n’roll”. Najnowszy krążek to wycieczka w zaklęte rewiry funku, soulu czy jazzu z „czadowymi” przerywnikami w postaci takich utworów jak „Niebezpieczny mózg” i „Zazdrość”. Genialne są „hammondziaki” połączone z pulsującym rytmem basu i perkusji w typowej dla dotychczasowego stylu Komet piosence „Namiętność kochanków”, trąbka i wibrafon w „Mogłem być tobą” (obie kompozycje to jednocześnie single promujące płytę). Nieco odmiennie (niż dotychczas) jest w jazzująco-swingującej „Karolinie” bluesującym „Tańcu” (nad którym krąży duch ducha Tadeusza Nalepy), nieco „latynoskim” „Powiedz to teraz” i mocno psychodelicznym „Poddaję się”. W „Osiemnastych urodzinach” w pewnym momencie zaskakuje nas krótka partia instrumentalna stylizowana na brzmienie klawesynu. Nad wszystkimi partiami muzycznymi niepodzielnie panuje stonowany wokal Lesława, który tradycyjnie już komunikuje się ze słuchaczem za pomocą bardzo dobrych tekstów (stąd m.in. wynika uznanie go za jednego z najważniejszych songwriterów przełomu wieków przez pismo literackie „Lampa” i dwukrotna nominacja do Paszportów Polityki).

Jednym słowem „Luminal” to cała paleta muzycznych i tekstowych barw, która „rozchlapując się” jest w stanie skutecznie zamazać świeżą warstwą farby nie tylko drugą, ale i trzecią literkę dodaną do nazwy zespołu Kombi, gdyby przypadkiem muzykom tego zespołu przyszło do głowy, że ich muzyka to jednak porażka a za tą myślą refleksja, żeby ze względów artystycznych rozwiązać zespół (a potem, by jednak znów go reaktywować – bo dom i samochód trzeba przecież spłacać).





Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl




(p)

piątek, 3 czerwca 2011

Skutki uboczne (16)




„Nas, poetów, nęka mania głoszenia prawdy; usiłujemy oddać drobiazgowo wszystko to, co nas uderza. „Za dużo tu samego autora!” Oto właśnie pochwała, jaką zwykle ściąga na siebie nasz drobiazgowość. Zaufanie do uczciwości naszych relacji o tym, co tylko nam dane było widzieć, kształtuje się w oparciu o pełne zachwytu niedowierzanie, jakie budzi nasza rzetelność wobec zjawisk codziennych i widzialnych. Jednakowoż poeta nie żąda żadnego podziwu; on chce, aby mu tylko wierzono. Wszystko, czemu nie dano wiary, jest tylko zwykłą ozdobą.”

Jean Cocteau, „Opium” (przekład Romualda i Andrzej Nowakowie). Wydawnictwo Literackie 1990.


(p)

środa, 1 czerwca 2011

Poeci przeklęci




Karol Schwarz All Stars, „100 filmów”. Nasionorecords




Naczelną jednostką chorobową dzisiejszej muzyki jest wszechogarniający ją rak pospolitej komercji. Dlatego tak niezwykle istotne dla uleczenia tej śmiertelnej choroby są tzw. „inicjatywy oddolne”, a więc absolutnie nie komercyjne, „znachorskie”, oparte na bajdach i wierzeniach ludowych oraz na przesądach podwórkowych lub piwnicznych; z „zachodnia” – undergroundowych. Jeśli dzisiejszy rynek muzyczny kształtują programy, w których występuje Kuba Wojewódzki and s-ka, to Karol Schwarz All Stars skazany jest na granie w podziemiach metra a jedyny telewizor, w którym zespół mógłby się pojawić to wystawiony przez lokatora z trzeciego piętra zepsuty odbiornik marki Neptun, i to pod warunkiem, że muzycy znaleźliby się na tyle blisko jego spalonego kineskopu, że zdołaliby się w nim jakoś odbić.

Tymczasem, jeśli zgniły, muzyczny Zachód miałby nam czegoś zazdrościć, to bynajmniej nie występów na festiwalu typu Interwizja, czy też kolejnej „podróbki” tego, co jest tam grane z powodzeniem od lat, a u nas nieudolnie kopiowane przez muzyków i marketingowych „speców” od darmowego grania na wszelkiego rodzaju festynach, piknikach i miejskich chałturach. Przy czym „darmowego” oczywiście wyłącznie dla świetlanej komórki społecznej, którą jest każda rodzina uczestnicząca w tego typu w pop-igrzyskach, bo „artyści” oczywiście kasę biorą i to całkiem niezłą.

Ponieważ hasło „muzyka niezależna” w świecie supermarketów i kredytów hipotecznych kompletnie się „przejadło”, szczególnie cenne są te płyty, które nam sytym przypominają, że czasem warto być głodnym. Karol Schwarz All Stars, co prawda „ameryki nie odkrywają”, ale nie wynika to bynajmniej z ich braku wrażliwości na melodyjność amerykańskiego hymnu, ale raczej z nastawienia się na granie post-rocka, opartego w dodatku na tekście poetyckim. Stąd ich muzyka nie jest żadnym hamburgerem, ani humbukiem – to świadome dążenie w rejony eksplorowane dotąd przez takie zespoły jak Świetliki i Ścianka, i te mniej znane: Lesers Bend, Miasto, Towary Zastępcze, Andrzej Sosnowski and Chain Smokers. W większości są to projekty, w których składach znaleźli się wybitni współcześni poeci (Sosnowski, Świetlicki), bądź też to poeci są autorami wykonywanych tam tekstów oraz jednocześnie, występującymi w nich muzykami.

Na „100 filmach” znajdziemy aż cztery kompozycje, do których tekst stanowią wiersze Rafała Wojaczka, polskiego „poety przeklętego”, który w wieku dwudziestu sześciu lat zginął śmiercią samobójczą. Pomimo czterdziestu lat, jakie minęły od jego śmierci, wokół postaci i twórczości Wojaczka nadal trwa swoisty kult związany z jego literacką legendą. To bynajmniej nie decyduje o tym, że Karol Schwarz All Stars to projekt stricte poetycki. Tworzonej przez trójmiejskie combo mocno improwizowanej muzyce przypisać można całą masę określeń, poczynając od psychodelii, wspomnianego już wcześniej post-rocka, space, noise, trip hop, aż do shoegaze. Czasem dźwięki tworzone przez Schwarza, Albrzykowskiego, Tomczaka, Kossakowskiego i zaproszonych do udziału w nagraniu płyty gości bliższe są temu, co wyprawiają Świetliki, czasem przypominają szaleńcze improwizacje zespołu Ścianka, a jeszcze kiedy indziej ponad noisowymi plamami i zgrzytami oraz gitarowymi przepięciami, niczym gęsta mgła unosi się duch takich zespołów jak Mogwai i Joy Division.

Jeśli więc natkniecie się na płytę „100 filmów”, nie szukajcie na niej przebojów, które można byłoby ewentualnie zagrać na Dniach Tomaszowa. Ale za to, choć to poniekąd projekt związany ze współczesną poezją, przynajmniej będziecie mieli szansę na zetkniecie się z pulsującą, „niskoprądową” energią, której nie zdołałoby wygenerować nawet pięćdziesiąt koncertów z atakującą nasze uszy ze sceny muzyką „bum cyk cyk” lub sto spotkań autorskich z nawiedzoną poetką/poetą o wiecznie krwawiącym sercu. Inne klimaty – na szczęście, nie te „swojskie”.


Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl



(p)

wtorek, 31 maja 2011

Łódź na powiekach




9 czerwca od godziny 18.00 w ŁDK-u zapowiada się wieczór pełen kulturalnych atrakcji - najpierw (18.00) wernisaż wystawy "Łódź na powiekach", czyli Dominik Figiel i jego fotograficzne portrety łódzkich poetów, potem (19.00) rozstrzygnięcie IV edycji Poetyckich Gier Ulicznych, a na zakończenie (20.00) koncert zespołu Fonovel.

Projekt fotograficzny "Łódź na powiekach" to cykl prezentujący portrety współczesnych poetów związanych z Łodzią. Inspiracją do powstania projektu było zainteresowanie poezją, jak i również studium portretu fotograficznego. Wszystkich sportretowanych łączy poezja i Łódź. Tłem każdego portretu jest za każdym razem ważne, szczególne, istotne miejsce dla poety w okolicach Łodzi. Projekt ma na celu udokumentowanie i przybliżenie czytelnikom, za pomocą obrazu fotograficznego, wizerunków poetów publikujących w latach 2000-2010.Łódź na powiekach to wystawa łącząca fotografię i poezję, osobę i twórczość, obraz i tekst.

Koncepcja „Poetyckich gier ulicznych” wywodzi się z tradycji tematycznych gier miejskich, wywodzących się z Europy Zachodniej, ostatnio zdobywających popularność także w Polsce. Istotą gier miejskich jest wykorzystywanie przestrzeni miejskiej jako istotnego elementu rozgrywki. W przypadku „Poetyckich gier ulicznych” można mówić o twórczym rozwinięciu idei poprzez połączenie gry miejskiej z zabawą literacką, polegającą na układaniu we właściwej celowo przypadkowej kolejności ułożonych fragmentów dzieła.

Koncert Fonovel
Zespół powstał we wrześniu 2009, tworzą go: Radek Bolewski, Dominik Figiel i Paweł Cieślak – muzycy wywodzący się z formacji takich jak L.Stadt, Radiev, 19 Wiosen, TRYP, Lostenfound, Been Zeen. Mają na koncie udział w wielu wydawnictwach, a także prestiżowych polskich i zagranicznych festiwalach m. in.: SXSW (Austin) USA, Heineken Opener Festival, OFF Festival, Coke Festival czy Slot Festival. W 2011 roku ukazała się ich debiutancka płyta "Good Vibe" (SP Records).

Ponadto w kolejnym numerze „Arterii” (przełom czerwca i lipca) można będzie znaleźć krótki wywiad z zespołem oraz recenzję „Good Vibe”.

(p)

poniedziałek, 30 maja 2011

Złoty Środek 2011 rozstrzygnięty




Werdykt jury VII Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego „Złoty Środek Poezji”
na najlepszy poetycki debiut książkowy roku 2010 pod patronatem Dwumiesięcznika Literackiego TOPOS

Jury VII Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego „Złoty Środek Poezji” na najlepszy poetycki debiut książkowy roku 2010 - organizowanego przez Środkowoeuropejskie Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne ŚRODEK w składzie: Karol Maliszewski - przewodniczący, Artur Fryz, Wojciech Kudyba, Krzysztof Kuczkowski, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki po przeczytaniu 44 debiutanckich książek poetyckich nadesłanych na konkurs i spełniających warunki regulaminowe ustaliło werdykt w następującym brzmieniu:

Jury postanowiło nagrodzić i wyróżnić następujące książki.

I miejsce:
Agnieszka Gałązka „lubię być w twoich ustach”,
Prymasowskie Wydawnictwo Gaudentinum, Gniezno 2010 - 5000 zł

II miejsce:
Izabela Fietkiewicz-Paszek „Portret niesymetryczny”,
Goddan Agencja Artystyczna, Piaseczno 2010 - 3000 zł

III miejsce:
Maciej Bieszczad „Elipsa", Mamiko, Nowa Ruda 2010 – 2000 zł

3 równorzędne wyróżnienia po 700 zł każde:

Joanna Dziwak „sturm and drang”, Zeszyty Poetyckie, Gniezno 2010

Jakub Sajkowski „Ślizgawki”, Zeszyty Poetyckie, Gniezno 2010


Rafał Skonieczny „Dzikie strony”, WBP i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2010




(k)