wtorek, 16 sierpnia 2011

Fiszki na drzwiach lodówki (2)

Za chwalebnym wyjątkiem TVP Kultura, żadne z polskich mediów telewizyjnych nie odnotowało dwóch ważnych dla kultury polskiej dat: śmierci wybitnego polskiego malarza Romana Opałki oraz dziewięćdziesiątej rocznicy urodzin Julii Hartwig. Wspomniana TVP Kultura wyemitowała w ostatnim tygodniu dwa dokumenty o tych wybitnych i zasłużonych postaciach. Poza nią, ani jedna telewizja pochłonięta własną komercjalizacją nawet nie zająknęła się nad powyższymi wiadomościami, stosowna informacja nie znalazła się, choćby na końcu, w ani jednym programie informacyjnym. W mediach trwał w najlepsze chocholi taniec, w niemal wszystkich programach emitowano kolejne odcinki „smoleńskiej telenoweli” na przemian ze smutnym i niemalże symbolicznym końcem politycznej „leperiady”. W kontekście śmierci lidera Samoobrony znów pokazywano w telewizji panie Beger i Chojarską, a pan Napieralski był tego dnia w Szczecinie i płynął statkiem. Aktorzy i celebryci, reprezentanci dzisiejszej kulturalnej elity, tańczyli na lodzie, ufryzowani dziennikarze przepytywali polityków ze spraw wagi państwowej, próbując wspólnymi siłami dojść do ich głęboko ukrytego sedna. Zaproszeni do studia eksperci wszelakich dziedzin starannie dobierali słowa tak, aby pośród nich znalazło się jak najmniej wyrazów uznanych powszechnie za niezrozumiałe i owijali w bawełnę to, co przecież jest proste – nikt niczego ważnego nie miał do powiedzenia, a mówił. Tego samego też dnia w programach telewizyjnych publicznie wypowiadali się panowie Jacyków i Wojewódzki oraz pani Krupa, ale na jaki temat, tego po chwili nikt już nie pamiętał. Liczyła się oglądalność. Ciekawe, czy producentów wyżej wymienionych programów zadowoliłaby liczba widzów zbliżona do tej, którą przed śmiercią namalował na swoim ostatnim obrazie Roman Opałka? To pytanie całkiem retorycznie, bo odpowiedź na nie zupełnie mnie nie interesuje. Staram się żyć w innej, równoległej rzeczywistości, lecz funkcjonowanie zupełnie poza sferą medialną, która powoli i systematycznie przeistacza się w kulturowe „danse macabre”, nikomu przecież do końca nie może się udać. Współczesnym światem w sposób apodyktyczny rządzi informacja i media. I nikogo w sumie to nie obchodzi, że „Król jest nagi!”.



(p)

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Soczysta reedycja





Prawie dekadę temu, Sławek Pietrzak – muzyk znany ze współpracy z zespołem Kult, a jednocześnie właściciel wytwórni SP Records zaprosił do współpracy innych muzyków i z nimi zrealizował projekt muzyczny pod nazwą Play, z którym wydał jedyną płytę zatytułowaną „Forever”. Zarówno jakość nagranej muzyki, jak i skład uczestniczący wtedy w jej nagraniu uprawniają do nazywania tego projektu mianem supergrupy. Powstała wówczas płyta dopracowana w najdrobniejszych elementach, dopieszczona brzmieniowo i kompozycyjnie, od której aż bucha muzycznym pięknem, nastrojowością i melancholią. Aż do dzisiaj nikt, kto kocha dobrą muzykę nie może pogodzić się z faktem, iż to jak dotąd jedyny album Play – wydaje się, że póki co, działalność projektu rozpoczęła się i zakończyła na tym jedynym krążku. Niedawno na rynku pojawiła się długo oczekiwana reedycja albumu Play „Forever”, a z nią iskierka nadziei, że może znów dojdzie do jakiś nowych nagrań?

Trzeba przyznać, ze Sławkowi Petrzakowi udało się to, o czym marzy większość muzyków. Przy współpracy z Markiem Śledziewskim (który zaśpiewał na „Forever” i napisał większość tekstów) oraz grupą znamienitych gości (miedzy innymi Olaf Deriglasoff, Andrzej Smolik, Tomasz Stańko, Grzegorz Nawrocki, Przemek Momot i Kasia Nowicka), lider Play nagrał taką muzykę, jaką sam chciałby usłyszeć. Muzykę tajemniczą i mocno oniryczną, przy której powstawaniu wzięło udział dwadzieścia osób i każda pozostawiła na tym krążku swój własny ślad. Oprócz Pietrzaka, który na „Forever” objawił się jako multiinstrumentalista, na nagranych ścieżkach muzycznych można usłyszeć na przykład w „You Don’t Have To Change” skrecze i loopy Dj Fee-xa, a na jeszcze innych doskonałe chórki Nowickiej (Nowiki), solidny bas Deriglassofa czy jak zwykle perfekcyjne partie trąbki Tomasza Stańki w „001”. Drugą po Pietrzaku, najważniejszą figurą na płycie jest Śledziewski wnoszący do projektu ogromny wkład w postaci wokalu idealnie pasującego do brzmienia albumu.

Pomimo jesiennej aury panującej na całym krążku, z łatwością można znaleźć jego bardziej przebojowe fragmenty. Wspomniany „You Don’t Have To Change” czy mój absolutny faworyt „Don’t Tell Me Lies” to pewne hity dla wszystkich tych, którzy nie słuchają wyłącznie muzyki do windy. Zwraca też uwagę doskonale zaplanowana konstrukcja całej płyty, rozpoczynającej się od instrumentalnego „Wejścia”, a kończąca się motywem zatytułowanym „Maski”. Warto zauważyć, że obie rozpoczyna ta sama melodia, która potem przeradza się w każdej z nich w coś zupełnie innego (w „Maskach” jest to rodzaj recytowanego na muzycznym tle wiersza, niezłego wiersza). Ciekawy efekt w „No Body Knows” przynosi połączenie automatu perkusyjnego z gitarą á la zespół The Shadows, które z czasem przechodzi w rozpasaną, elektroniczną wariację.

Mając na uwadze, że Play to przede wszystkim okazjonalny projekt zadziwia precyzja i spójność tego przedsięwzięcia oraz na wskroś nowoczesna, światowa produkcja. Takie utwory, jak „Radeq’Polaq’”, „Angel”, „Free” czy „Pain”, nie różnią się absolutnie w niczym od produkcji Coldplay lub Air, za to doskonale wpisują się w tradycję polskiej muzyki, jeśli tylko przyrównać je do propozycji Stanisława Sojki („Nie jestem stąd”) czy Myslovitz („Towarzyska”). Nie wspominając już o tym, że w Play swój dług zaciągają najnowsze nasze kapele w rodzaju L.Stadt i Fonovel.

Bogate instrumentarium, progresywne muzycznie utwory i mocny, ciepły wokal tworzą razem znakomity balladowy klimat, ale przede wszystkim dają nam produkt ponadczasowy, tak samo doskonały i fascynujący zarówno dziesięć lat temu, jak i dzisiaj. I to właśnie stanowi o sile i jego najwyższej artystycznej jakości. Dla osób poszukujących w rockowej przestrzeni ciekawych brzmień i muzyki o niecodziennym charakterze, ale również dźwiękowych melanży i odrobiny refleksji, będzie to niemal muzyczny wzór metra z Sévres. Trzeba mieć nadzieję, że w końcu nastąpi długo oczekiwana reaktywacja Play, który zacznie nagrywać nowe płyty już na forever and ever.

Play „Forever”. SP Records


Recenzja ukazała się pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

niedziela, 14 sierpnia 2011

Kulinarne klimaty





Czy można żartować z punka i metalu, a przy tym sprawić, żeby dowcip nie był niestrawny jak bawarskie piosenki? Można, a nawet od czasu do czasu trzeba „puszczać oko” do „nadbagażu” – skór, łańcuchów, ćwieków, żyletek i agrafek, pentagramów i całej tej „modeliny”, z której składa się scenografia heavy-metalu. To prawda, że w celu sprzedaży koncertów i płyt, przyjęcie odpowiedniego scenicznego image’u wydaje się być dla „stylowego” zespołu niezbędne, ale nic z tego nie będzie, jeśli natychmiast za nim nie pojawi się istotna treść. Wszak po swoim show większość muzyków zdejmuje z siebie te wszystkie „jeżozwierze”, zmywa z twarzy diaboliczny makijaż i idzie grać na giełdzie, albo inwestować w nieruchomości. Wyprowadza psa na spacer, robi zakupy, wyjeżdża z dziećmi na wycieczkę. Fanom pozostaje muzyka, którą bez treści stanowią wyłącznie decybele oraz debile wybierający z komplementarnego muzycznego przekazu jedynie komplet pieszczoch i trupie czaszki…

Nic z powyższych rzeczy nie grozi muzykom grupy Kabanos, którzy wspólnymi siłami tworzą wielki metalowo-punkowy kabaret. Uprawiane na „Flakach z olejem” zabawowe podejście do toposów składających się zazwyczaj na ekstremalne gatunki muzyczne powoduje, że i metal może się wdzięcznie giąć. Zenek Kuptasa i jego banda sowizdrzałów rozbrajają nas (a przy okazji wynoszą niemal wszystkie ostre przedmioty ze zbrojowni) bez długotrwałego oblężenia, niemal „z marszu”. Już „Jagoda”, opowieść o wiejskiej femme fatale „hasającej po polach”, brzmi jak germański metal grany przez Słowian. Co ważne, przyjęta na całej płycie pastiżowa figura, nie przesłania kultury muzyczej. Słychać, że muzycy solidnie przerobili klasykę gatunku.

Nie inaczej dzieje się w „Budzie dla Azora”, kolejnej surrealistycznej opowieści, tym razem o Azorku, którego wyeksmitowano z jego własnej budy. Ze względu na manierę wokalisty, także i ta kompozycja kojarzy się w jakiś sposób z poważnymi propozycjami repertuarowymi takiego na przykład System of a Down. Żeby to potwierdzić, wystarczy posłuchać „połamanego wokalnie” i kompozycyjnie „Klauna”. Duch SOAD unosi się nad „Flakami z olejem” jak opary tłuszczu nad garem polskich flaków. Chcecie zakręconego power metalu, a raczej „zepter metalu”? Wystarczy zapoznać się z przepisem muzyków na „Zupę kalafiorową” i już jesteście gotowi do bliższego zapoznania się z technologicznie nienagannymi naczyniami, w których „pichci się” wywar z jarzynami. Nie muszę chyba dodawać, że wyjdzie z niego pyszna muzyczna zupa, którą należy „podawać z grzankami, lanym ciastem i groszkiem ptysiowym”. Radosne, prawda?

Żartom towarzyszą zgrabne, metalurgiczne melodie („Koza”), ciężkie riffy, czasem hardcorowy wokal („Mordy”). Ważne, że przeskakując z formuły na formułę Kabanos nie tylko nie popada w wątpliwą eklektyczność, ale bezspornie udowadnia, że doskonale wie, co i jak chce grać. Weźmy taki „Czołg”, przecież to hardcore zagrany fachowo i niemal „na poważnie”! Zaraz po nim „Margaryna”, która rozwiewa wątpliwości, że to jednak nie są „jaja”. Są. Pękam ze śmiechu słuchając parodystycznej „multi” parodii wszelkich metalowych ballad w postaci piosenki „Chmurki”: „Na niebie chmurki noszą białe mundurki / Dla ciebie złapię jedną, / wszystkim krową miny zrzedną (…) / A jakbyś sobie życzyła to mogę kupić ci pluszową owieczkę”. Prawda, że urocze i trochę zakręcone?

Cięższe klimaty towarzyszą „Wampirzycy” i „Zamkniętym główkom”, jest stylowo do tego stopnia, ze gdyby tak odrzucić „pojechaną” manierę wokalną i tradycyjnie „jajcarski” tekst, otrzymalibyśmy pełnoprawną gatunkowo kompozycję nu metalową. Płyta kończy się „Dobranocką”, w której kabaretowo-surrealistyczne ciągoty towarzyszące grupie znalazły swoje absolutne ujście. Punkowo-rock’n’rollowe podejście do grania płynie w tym przypadku szerokim korytem rzeki Wisły.

I jeszcze zdanko w kwestii formalnej. Kabanos za nagranie płyty dziękuje z całego serca Koziołkowi Matołkowi, Pomysłowemu Dobromirowi, Misiowi Coralgolowi, Misiowi Uszatkowi, Wróbelkowi Ćwirkowi, Sierotce Marysi, Reksiowi, Bolkowi i Lolkowi, Kotu Filemonowi, Baltazarowi Gąbce, Krecikowi, Pszczółce Mai, Ambrożemu Kleksowi, Kłapouchemu i reszcie, Gargamelowi, Muminkom, Denverovi – ostatniemu dinozaurowi oraz zespołom – downa, jelita drażliwego i policystycznych jajników. Sami więc widzicie, że z groźnego metalu ostały się zaledwie opiłki srebra na taśmie z animowanym filmem dla dzieci, a ze scenicznego horroru i „rzucania mięsem” swojskie „Flaki z olejem”. I w tym akurat przypadku, tak jest lepiej.

Kabanos „Flaki z olejem”. Fonografika

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

piątek, 12 sierpnia 2011

Rasowe ujadanie





Na stronach internetowych często napotykamy na notki w rodzaju: „Zespół (taki i taki) powstał w 2010 roku na bazie rozwiązanego zespołu (takiego i takiego). Tworzą go doświadczeni muzycy, grający wspólnie od 12 lat. Debiut zespołu miał miejsce podczas VI Rock Reggae Festival w Brzeszczach. (…) wykonują muzykę gitarową, rockową w jej alternatywnej odmianie. Charakterystyczne mocne brzmienie, transowe kompozycje, poetyckie i nie banalne teksty to specyfika, która wyróżnia zespół (…). W lipcu 2010 zespół nagrał płytę „(…)” w specyficznym miejscu – Studio im. Toma Waitsa w Porażynie. W efekcie powstał koncept album o trudnej, egzystencjalnej tematyce. Płyta "(…)" to niespełna godzinna opowieść o egzystencji i absurdzie, o człowieku, miłości, nałogach oraz jego cierpieniu i trwaniu pomimo absurdu. To prawdziwa podróż egzystencjalna”. Niby czegoś się z tego dowiadujemy, a czasem nawet możemy na stronie odsłuchać parę kawałków, ale w rzeczywistości prawdziwy „koncept” towarzyszący zespołowi i płycie, nadal jest przed nami stosunkowo głęboko ukryty. Nawet, jeśli w miejsce nawiasów i cudzysłowów wstawimy stosowne informacje: zespół nazywa się Kundle, a ich płyta nosi tytuł „Do obrzydzenia”, nadal jesteśmy w kropce.

Niczego w powyższej kwestii nie zmienia pierwszy utwór na płycie, zatytułowany nomen omen „Złudzenia”, który ma wszelkie predyspozycje, żeby wyprowadzić nas głęboko „w las”, ponieważ stylistycznie nijak ma się do pozostałej części repertuaru. Bo zespół Kundle gra w nim tak jakby chciał, by ten nie znalazł się na ich wydawnictwie, ale pośród dyskografii grupy Mogwai. Stąd, zaraz na samym początku dotyka nas pozytywny szok, tym większy, że nad całością propozycji Świądra-Kruszyńskiego, Kazimierczaka, Borowczyka i Podleszańskiego (z gościnnym udziałem Simona) unoszą się „armijne” i „triodantowe” klimaty.

Choćby w „Gdybym” ze świetnie zaadaptowanym dla potrzeb współczesnej rockowej ekspresji słowami Kazimierza Przerwy-Tetmajera, który stanowi kawał rzetelnej, rockandrollowo-poetyckiej roboty. Natomiast „Ideały” to utwór jakby „żywcem ściągnięty”, z którejś z solowych płyt Tomasza Budzyńskiego. Lecz nie ma w przybraniu przez Kundli tej właśnie „skóry” nic z ordynarnego naśladownictwa i pseudo-muzycznego podejścia do technologii wypychania zwierząt. To całkiem autonomiczna, „żywa” i autorska kompozycja, która zawiera w sobie wyłącznie elementy towarzyszące filozofii grania pokrewne tym, które zapewne bliskie są także i Tomkowi Budzyńskiemu. Słynne i świetne!

Równie dobrze sprawy wyglądają w kolejnej piosence na płycie – w „A kysz”. Tu wreszcie Kundle pozwalają nam odkryć totalną „ściemę” polegająca na tym, iż najwyraźniej nie mamy do czynienia z psiakami niewiadomego pochodzenia i ojcostwa, ale z rasowym miotem, który choć póki co nie posiada rodowodu (nie jest jeszcze sławny), już wkrótce stanie się sensacją psich wystaw. „A kysz” obok utworu tytułowego płyty, to autonomiczne w wyrazie „oratorium” rockowej sztuki „pełną gębą”, w którym grupa uzyskuje swoją absolutną podmiotowość. Genialnie zaaranżowany wiersz Rafała Wojaczka („Do obrzydzenia”) pozwala przesunąć kompozycyjny ciężarek balastu w stronę projektu Tomasza Lipnickiego Lipali, ku chwale jego i ku chwale Kundli (przepraszam, psów z rodowodem!). Kolejna absolutnie zadziorna, urozmaicona i perfekcyjnie wykonana pieśń, która w normalnym kraju robiłaby furorę nie tylko wśród wariatów, poetów i subkultur.

Nie przyniesie nam ulgi w zachwycie także i następna – „Jedz, pij”, ze słowami jakże pasującymi do sprokurowanej przez zespół dla odbiorców swojej muzyki uczty: „jedz pij, popuszczaj pasa”. Jest szlachetnie, melodyjnie, a muzyka płynie tutaj ze źródła ambitnego, alternatywnego punka. Nic to, że „Bezsilność” nieco nas schłodzi zimną bryzą od morza, to czysta jak diament „zimna fala”, niepokojąca i wywołująca gęsią skórkę. Zespół zwalnia, robi się trochę transowo, a spod warstwy zwalniających dźwięków dochodzących jakby z niepomiernej dali, dociera do nas mocny tekst. Paradoksalnie, mamy szansę ochłonąć przy dźwiękach utworu „Odszukiwanie”, znów mocnego, „lipalowego”, stawiającego podstawowe pytania egzystencjalne: „Kim będę, kim zostanę, kim ja jestem, kim ja byłem?”. Kończące płytę „Zapominanie” doskonale wpisuje się w przesłanie tego prawdziwie rockowego dzieła (a nie kolejnego produktu), a na dodatek uwiarygodnia cytowana na samym początku notkę: „(…) płyta "Do obrzydzenia” to niespełna godzinna opowieść o egzystencji i absurdzie, o człowieku, miłości, nałogach oraz jego cierpieniu i trwaniu pomimo absurdu. To prawdziwa podróż egzystencjalna”.

Prawda, prawda, wyłącznie prawda, naga prawda!

Kundle, „Do obrzydzenia”. MGArt Agency.


Recenzja ukazała sie pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl



(p)


środa, 10 sierpnia 2011

Niby kamień w ciemnej toni





Muzyka, jaką dzisiaj znamy i słuchamy to zaledwie wierzchołek góry lodowej uformowanej w naturalny sposób z rozmaitego rodzaju rankingów popularności (list przebojów i grania na wielkich, komercyjnych koncertach). U jej podnóża, tuż pod lustrem wody, a niekiedy na samym dnie, tkwią zanurzeni w topieli artyści próbujących wydostać się na powierzchnię, wspiąć się na szczyt. Setki twórców spod znaku „singer/songwriter music” marzy tylko o tym, żeby z chwilą stanięcia na śliskim gruncie „showbizu”, od razu podążyć ścieżką chwały, po której kroczyły przed nimi światowe sławy. Niestety, nie dla wszystkich wystarczy miejsca na skutej lodem dróżce.


Czy uda się to Davidovi Smerghetto, pochodzącemu z Wenecji wokaliście, kompozytorowi i autorowi tekstów, czas dopiero pokaże. Jak dotychczas, włoski muzyk swoją drogę do sławy zaznaczył trzema albumami długogrającymi firmowanymi nazwą Dave Nilaya Project, które zrealizował z muzykami z Senegalu, Szwajcarii i Włoch. Jak wieść niesie, Nilaya aktualnie pracuje w naszym kraju, gdzie z muzykami z Krakowa koncertuje i gdzie rozpoczął pracę nad swoją kolejną płytą.


„Cosmic Lullaby” ostatnie jego dzieło, zawiera dwanaście nagrań stanowiących wybór z jego dwóch poprzednich płyt, którego dokonano w Avant Garde Studio w Wenecji. Wszystkie łączą w sobie elementy rocka, popu, funky i elektronicznych brzmień. To muzyka o nieco syntetycznej produkcji, w której przeważają krótkie i zwarte kompozycje nie przekraczające trzech, czterech minut. Niemal idealne do odtwarzania na antenie przyzwyczajonej do prezentowania trochę bardziej ambitnego popu. Takie piosenki jak „My Grace”, czy „Found”, to nieco łagodniejsza odmiana tego, co proponuje fanom na swoich solowych płytach Ray Wilson (ex-wokalista Genesis i kolejny cudzoziemiec, który postanowił nagrywać płyty w Polsce). Z kolei mocno elektroniczny utwór tytułowy ma manierę podobną do tej wypracowanej przez Stevena Wilsona i Aviva Geffena podczas pracy nad ich wspólnym projektem pod nazwą Blackfield (pomimo, że nie dorównuje jakościowo klimatowi, który stał się znaną marką lidera Porcupine Tree, ale od czego jest wyobraźnia?).


„Planet Earth”, to muzyka niemal taneczna, która z racji swojej gatunkowej definicji nie przełamuje pewnych barier ani nie wytycza nowych trendów, jest natomiast na tyle przyjemna, aby w każde skapane słońcem wakacyjne popołudnie zanurzyć się w niej bez obawy o to, czy rzeczywiście potrafimy tańczyć. Na płycie nie zabrakło kilku słodkich ballad, dość umiejętnie wpisujących się w piosenkowy charakter całego albumu, w rodzaju „As long as God’s alive” i „It’s hard not to cry”.


W zaskakującym „Some end” natrafiamy na gitarowe riffy, które sprawiają, że utwór ten przypomina chwilami, co bardziej przebojowe dokonania Manic Street Preachers. Trzeba przyznać, że Nilaya nie stroni zarówno od bardziej skomplikowanych rytmów (zwłaszcza w „Evander”, moim zdaniem najciekawszej kompozycji na albumie), jak i nie obawia się sięgnąć po bluesowe klimaty w „Shot of blue”. Co prawda wyrobionego słuchacza mogą drażnić nieco sztampowe piosenki takie jak „Walk on the groove”, ale ten chwilowy dyskomfort niwelują niemal natychmiast zdecydowanie mocniejsze i ciekawsze „White Rose” i „Pull the trigger…now!”.


O tym, czy ta muzyka ma szansę wypłynąć na powierzchnię, w zasadzie trudno jest wyrokować. Propozycja Dave Nilaya Project nie znika od razu w głębinie, niby kamień w ciemnej toni. Widać ją pod lustrem wody jak grzbiet egzotycznej rybki w przydomowym oczku. Łatwiej postawić kolejne pytanie: skoro góra lodowa pokonała nawet „Titanica”, czy jest sens o spotkaniu z nią marzyć?


Dave Nilaya Project, „Cosmic Lullaby”. (wydanie własne)


Recenzja ukazała sie pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl


(p)

wtorek, 9 sierpnia 2011

Fiszki na drzwiach lodówki (1)

Od czasu mojego debiutu minęły trzy lata. „Hostel” zawierał czterdzieści wierszy napisanych w niecałe osiemnaście miesięcy. Oprócz tych opublikowanych w tomiku, w rozmaitych pokonkursowych antologiach ukazało się jeszcze kilka. Potem przyszła pora „Zwłoki”, także tej w dosłownym tego słowa znaczeniu, polegającej mniej więcej na tym, że poeta świadomie opóźnia napisanie kolejnego wiersza. Tłumaczy to sobie brakiem weny, zmęczeniem materiału, niedostatkiem czasu i ochoty. Lecz poetą się jest! W końcu nieuchronne nadchodzi, kiedy wyjałowiony lub pełen witamin, szczęśliwy, albo pogrążony w rozpaczy, trzeźwy lub nietrzeźwy – poeta pochyla się nad wierszem. Drugi tomik zmieścił ich już tylko dwadzieścia dziewięć. Każdy kosztował mnie wiele. Zwlekałem z pisaniem tak długo, jak tylko się dało, broniłem się przed nimi do tego stopnia, że dziś nie chcę już ich czytać wyłącznie dla siebie. Mogę je czytać tylko dla innych. Właśnie mija kolejne osiemnaście miesięcy (kim był ten, który wymyślił mi taki cykl?), a w pliku „nowe” mam dziewięć wierszy. Nie zwlekam z napisaniem dziesiątego, ale też nie spieszę się. Czuję się tak, jak piszę o tym we fragmencie jednego z nich: „W nocy / przyśnił ci się ebonitowy kształt / na dnie / gładki i lśniący jak ubranie / zagrzebanego w mule topielca / Jego twarda krtań / pod którą nagle zamarła woda / i przejrzałeś się w niej / jak w lusterku / Milczały łuska / moczarka i teflon / I ty też w milczeniu / potakiwałeś / własnemu obliczu”.


(p)

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Jak łzy w deszczu





Muzyce punkowej granej w Polsce Rzeczpospolitej Ludowej niemal od zawsze towarzyszyło hasło: „trzy akordy, darcie mordy”. Słuchając, po prawie trzydziestu latach od tamtej historii, płyty wydanej w tym roku dochodzę do wniosku, że przez ten czas niewiele się w tej kwestii zmieniło. Swojski punk to wciąż przede wszystkim akordy i „darcie mordy”. W przypadku prezentowanego materiału przekaz odnoszący się do nazwy grupy, która brzmi Born in the PRL, przypomina mi o tamtym podejściu do punkowego grania. Urodzeni w „peerelu” powinni pamiętać (jeśli urodzili się u jego schyłku – choćby z opowieści) o reglamentacji (kartkach na podstawowe produkty, kolejkach i pustych półkach w sklepach), godzinie milicyjnej w stanie wojennym, warkocie syrenek, trabantów, wartburgów i warszaw na szarych ulicach. Akademiach ku czci, koszulach non iron i krajowych „dżinsach” marki „Odra”. Lusterkach z czterema pancernymi na rewersie. Wczasach i koloniach w Kołobrzegu. Grze w kolarzy i zabawie w chowanego. Wszystkie te dobre i złe chwile minęły jak łzy w deszczu…

Co jednak sprawia, że zespół założony w 2005 roku przyjmuje nazwę odwołującą się do tamtych czasów? Czy wyłącznie to, że muzyków w średnim już wieku od czasu do czasu ogarnia niewytłumaczalna nostalgia? Prawdopodobnie zupełnie nie to, choć powody wydają się na pierwszy rzut oka podobne. Utwór otwierający płytę („Wyścig szczurów”) uświadamia nam, że jak dotąd udało nam się zmienić dekoracje, ale na pewno nie naszą mentalność. Dziś ścigamy się (czasem sami ze sobą) w konsumpcyjnym amoku już nie tylko po to, żeby zdobyć upragniony paszport, czekoladę, zachodnie piwo w puszce czy markowe stereo, ale o dobra o wiele bardziej luksusowe, których chęć posiadania potrafi nas zniewolić i zdeterminować: „Luksusowe ubrania / szybkie samochody / tak wiele jesteś / w stanie dla nich zrobić”.

Wyścig szczurów to jednak nie jedyny temat. „Posmak” charakteryzuje się przede wszystkim dosyć kontrowersyjnym tekstem, który w kontekście ostatnich tragicznych skandynawskich wydarzeń, może niepotrzebnie razić słowami: „(…) pistolet trzymam w kieszeni / zaraz zacznę celować / tak dużo mnie od was dzieli”. Na szczęście przy jego końcu wyjaśnia się, że mieliśmy do czynienia jedynie ze snem autora tekstu, który nigdy nie ma prawa się ziścić. Z kolei „Psy” to typowa punkowa zagrywka w stylu „oi, oi, oi!”, z pewnością niejednokrotnie wykorzystywana na koncertach w celu podniesienia i tak już gorącej atmosfery.

W „Bombie” ponownie mamy do czynienia z „bombowym tekstem”, który jak się wydaje, bywa stałym elementem „anturażu” Born in the PRL. W tej kompozycji wokaliście towarzyszy wokalistka (Ola – członkini zespołu) powtarzając za nim poszczególne frazy, a i linia melodyczna jest tutaj o wiele bardziej urozmaicona niż we wcześniejszych, „punkowo-siermiężnych” piosenkach. „Praca” to tekstowo wreszcie taki punk, jaki daje się lubić. Wyrastający z niezgody na pewne społeczne uwarunkowania, które starają się nagiąć każdą niemal jednostkę do ich bezwarunkowej akceptacji, uwarunkowania z zasady nawołujące do przestrzegania określonych norm społecznych. W tym konkretnym przypadku poddający w wątpliwość etos pracy, każdej, nawet tej, która nie przynosi człowiekowi żadnych profitów finansowych, ani emocjonalnych. Fajny gitarowy riff, fajna melodia, nośny refren i jasny przekaz: „To nic za to mi płacą / to nic to tylko moja praca / niech cię wyzwala / a mnie wypala”.

W „Zawsze jest taki ktoś” Born in the PRL poruszają tematykę władzy absolutnej i okrucieństwa niektórych przywódców. „Ryzyko” odnosi się do współczesnych problemów egzystencjalnych, okazjach i szansach, których wybór i konsekwencje wpływają na całe nasze życie. Zespół zachęca do podejmowania ryzyka w imię przyszłych profitów. „Kibice” jak wskazuje już sam tytuł, to pieśń poświęcona kibicom (na płycie znalazła się jeszcze jedna kompozycja o tej tematyce, tym razem poświęcona żużlowi – „GKS”). Muzyka nabiera w tych piosenkach „marszowego” charakteru, a do tematyki związanej z „kibolską” nomenklaturą Born in the PRL powraca w utworze zatytułowanym „Kompleks”, w którym udanie prezentuje swoje ironiczne i zdystansowane oblicze wobec tego, o czym tak często śpiewa. Aby się o tym przekonać, wystarczy przytoczyć fragment tekstu: „Jestem nikim / ale mam groźnego psa (…) / mój pies / nazywa się kompleks”. „Kompleks” wyróżnia się także pod względem kompozycyjnym. Muzyka Born in the PRL dla mnie osobiście jest ciekawsza wówczas, gdy muzycy zaczynają na płycie kombinować, szukać ciekawych melodii i podziałów rytmicznych.

„Born in the USA” to raczej nie jest. Nie ta szerokość geograficzna, nie ta muzyka, zupełnie nie ta historia. Bo chociaż muzycy urodzili się w PRL-u, dzisiaj żyją i tworzą w zupełnie innym kraju, o którym lepiej lub gorzej starają się pisać i śpiewać. Ponieważ Polska Rzeczpospolita Ludowa z czasów ich dzieciństwa rozpłynęła się dawno temu na zawsze. Jak łzy w deszczu.

Born in the PRL „Born in the PRL”. nasionorecords.

Recenzja ukazała się pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

niedziela, 7 sierpnia 2011

Życie po życiu




Jak przystało na zdeklarowanego fana rocka, mam swój absolutny kanon zespołów i ich płyt, bez których nie wyobrażam sobie życia. „Jedynka” Led Zeppelin, „Sabbath Bloody Sabbath” Black Sabbath, to dwa pierwsze z brzegu przykłady, chociaż jest ich niepomiernie więcej. Nic więc dziwnego, że poszukuję nagrań, które byłyby jak najbardziej zbliżone do doskonałości muzycznej tamtych zespołów, do ich mistrzostwa. Bywa o to coraz trudniej, bo lata młodzieńczych fascynacji mam już dawno za sobą, a i coraz rzadziej napotykam na muzyczne arcydzieła w rodzaju „Pyramid Song” Radiohead. Temu zjawisku towarzyszą resentymenty w postaci kolekcjonowania rozmaitych „tribiutów”, na których znani lub mniej znani wykonawcy „coverują” kompozycje kultowych, klasycznnych już dziś wykonawców. Rzadko się przy tym zdarza, żeby te nowe wersje wnosiły coś twórczego do nagrywanych na nowo utworów, o wiele częściej wieje z nich brakiem inwencji i wykonawczym znużeniem. Z tych też powodów najnudniejszą płytą, jaką ostatnio słuchałem był bootleg „Dark Side Of The Moon” grupy Dream Theater. Odegrany na koncercie nuta w nutę, tak jak piosenki na oryginalnej płycie. Wykonawczo majstersztyk, artystycznie kulą w płot. Z tych samych pobudek nigdy nie kupiłbym biletu na koncert The Australian Pink Floyd, jak i płyty, na której utwory U2 wykonuje zespół The Soundalikes. Żyjemy w świecie emocjonalnych podróbek stąd pragnę, aby moje artystyczne przeżycia były przynajmniej prawdziwe. Czasem się to udaje i napotykam na „cover”, który dorównuje oryginałowi, a niekiedy (lecz niezwykle rzadko) oryginał ten przewyższa. Na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć takie przypadki: Cake „I Will Surrvive” (Gloria Gaynor), Cake „War Pigs” (Black Sabbath), Goldbug „Whotte Lotta Love” (Led Zeppelin), Jimi Hendrix „All Along The Watchtower” (Bob Dylan), Judas Priest „Diamond And Rust” (Joan Baez), pewien utwór na płycie „Tribute To Genesis (nie pamiętam w tej chwili, o jaką kompozycję Genesis chodziło i przez kogo była ona wykonywana, ale choć w tej chwili zatarła się w mojej pamięci wciąż jestem przekonany, że była genialna i jest warta tego, aby odszukać ją w stercie płyt) – i ostatnio Lussi In The Sky. Co znamienne, cudze utwory nagrywane we własnych wersjach przez zespoły, które zrobiły światową karierę, w mentalności fanów kojarzone są odtąd jako ich „rdzenne” piosenki, a te nagrywane przez wykonawców wciąż mało znanych traktowane są jako lepsze lub gorsze wersje tamtych, klasycznych kompozycji. Myślę, że istota sprawy tkwi przede wszystkim w tym, że oto niemożliwe staje się nagle możliwe. Piosenka, której przez całe lata towarzyszyły nasze najintymniejsze uczucia, która po latach jest nadal czymś radosnym, ale w warstwie emocjonalnej jednak już czymś o wiele bardziej stonowanym, powraca do nas z tą samą siłą, co i za pierwszym razem, ponieważ znalazł się genialny artysta, który dał jej „drugie życie”. Ach, jak to oszałamia…




(p)

sobota, 6 sierpnia 2011

Nie ma czasu na postoje




Najdroższą i najbardziej ekskluzywną kawą na świecie jest kopi luwak z Indonezji. Kilogram tego specjału kosztuje około czterech tysięcy złotych, zaś filiżanka naparu zamówiona w wybranych restauracjach angielskich, aż 60 funtów. Dlaczego tak drogo? Bo roczne zbiory kopi luwak wynoszą przeciętnie od 300 do 400 kg (a w roku „nieurodzaju” zebrano jej zaledwie 40 kilo!). Uwaga! Ziarna tej kawy wydobywa się z odchodów zwierzęcia z rodziny łaszowatych (przypominającego trochę naszego lisa, a trochę kunę), które zjada najlepsze owoce kawowca, potem je trawi i wydala (miąższ owoców zostaje strawiony, ale ziarna pozostają nienaruszone). Kawa z łajna? Przypuszczam, że filiżanka takiej kawy potrafi pobudzić do życia nawet umarłego (jest skuteczniejsza niż żołnierska pobudka w koszarach austro-węgierskich). Podobnie jak zespół Heap Of Ashes, który płytą „Kopi Luwak” skutecznie obudzi śpiących twardym snem sąsiadów z bloku, choćby właśnie śnili o podróżach, pięknych kobietach i fortunie.

Czy wspomniana fortuna uśmiechnęła się do zespołu? Trudno to jednoznacznie stwierdzić, niby coś tam się dzieje, niby zdarzają się nagrody i udane koncerty, ale jego „marka” nadal jest mało rozpoznawalna, zwłaszcza na tle innych „przyciężkawych” grup – takich jak Ocean, Illusion, czy ostatnio Luxtorpeda. Nic to, wszystko wciąż jeszcze przed nimi, nam pozostaje wierzyć w to, że nie dostaną zadyszki i że od mocnej kawy nie stanie im serce (do grania).

A tu, jeśli chodzi o motorykę jest naprawdę nieźle. Oktany zapożyczone od Korna, Soufly i Machine Head skutecznie napędzają maszynerię grupy, która pędzi do przodu na złamanie karku („Friendshit”, „Gwóźdź”, „Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica”). Po drodze nie ma czasu na postoje, redukcję biegów i uzupełnianie oleju. Momentowi zadumy nad rodzimym „showbizem” towarzyszy „zimny łokieć”(„Ostatni rozbiór sztuki”).

Na „Kopi Luwak” nie uświadczymy zatykających oddech w piersi solówek, nieczęsto zdarzają się fragmenty, w których HOA zwalnia lub wkracza w domeny stricte balladowe („Morning Coffee”). Zespół jest uparty, gra ciężko i donośnie („Jajecznica”, „Faceless”). Oczywiście, nie jest to żaden zarzut, ot, do głosu dochodzą osobiste upodobania recenzenta, który co prawda lubi „jazdę bez trzymanki”, ale raczej w zapiętych pasach. Cenię sobie po prostu jak nawet „metalurgicznemu” graniu towarzyszą elementy liryczne.

Takie też odnajduję w „Toxic”, który choć motorycznie nie odbiega od pozostałych kompozycji, wyróżnia się „podprogową” melodią sprytnie ukrytą za rozpędzonymi riffami gitar i partią perkusji. Podobnie w „Delusion’s Land”, gdzie na plan pierwszy ewidentnie wysuwa się melodyczne frazowanie, któremu towarzyszy mocny wokal oparty na akcentach przeciwstawiających się nagromadzonemu w tym utworze „ładunkowi liryczności”. Bez obaw, już następna kompozycja ponownie przywołuje słuchacza do przysłowiowego „pionu” („Chapeau Bas”). Chcesz odpocząć od jazdy? Jedyna szansa na odpoczynek, to skorzystanie z „kibelka” na stacji benzynowej…

W nieuchronnej porze podsumowania nie pozostaje mi nic innego, jak (w ramach serwisu) posłużyć się cytatem: „W stolicy Dolnego Śląska (dla niezorientowanych geograficznie – we Wrocławiu – przypis aut.), pośród z wolna płynących wód Odry, z perfekcyjnie wyselekcjonowanych ziaren guana wściekłych cywet (dla niezorientowanych zoologicznie – cyweta to nazwa wspomnianego zwierzaka, „producenta” kawy kopi luwak – przypis aut.), powstają aromatyczne i pełne energii dźwięki Heap Of Ashes. Nuta najwyższej jakości core'n'rollowego brzmienia pobudzająca zmysły i pragnienia”. (W ramach bonusu) zapraszamy na morning coffee…

Heap Of Ashes, „Kopi Luwak”. Produkcja HOA.

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach internetowej gazety codziennej NaszTomaszow.pl


(p)

niedziela, 31 lipca 2011

Łyko i drewno







Autor: Krzysztof Kleszcz


Robert Miniak „Drzewostany”, Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2011


Tegoroczny lipiec okazał się dobrym czasem dla percepcji tej książki. Zwykle pewni swego ludzie, chowali się w domach. Waliły błyskawice, jakby chciały przywołać ten znikający świat, który opisuje Robert. Uświadamiałem sobie jego istnienie, gdy elektrownia wyłączała prąd, a ja zamiast gapić się w monitor, patrzyłem na żywioł, który szarpie gałęzie, kładzie zboże, otwiera niebo. I zerkałem do książki.

Z początku byłem nieufny do tego poetyckiego rustykalizmu. Ile można o tej wsi? Wiem, wiem: Kapela ze Wsi Warszawa, filmy Kolskiego, Grzegorz z Ciechowa – wszystko OK., ale... Ta galeria postaci: stary Maciaszczyk, bat’ko Kostia... te miejsca: za lasem, za stodołą, tej wsi już nie ma, na mokradłach, na strychu... Co oprócz uśmiechu, przywołania zapachu niesamowitości, dadzą mi te poetyckie wyprawy na głęboką prowincję? Albo ta erotyka np. podglądactwo w „zaćmie”...

Czy posłuchałem Radiohead „There There”, czy Irka Dudka „Mowę drzew”, że nagle ten „drzewostanowy koncept” zaczął mi się podobać? Może genialne (nie boję się tego słowa) ilustracje Anny Marii Jurewicz zadziałały? Może uwierzyłem, że ludzkie ciało to, z grubsza, łyko i drewno?

Nikt nie odmówi Robertowi poetyckiego ucha, daru układania ciekawych metafor. W najlepszym wierszu z książki „matka Rosemary” – wybierając banalny w sumie topos – przeprowadzkę na wieś, udało mu się celnie opisać zacieranie się dawnego świata i to, że „nowe” nie ucieknie od „starego”, choćby je miało w pogardzie. Jest tu Grochowiakowy turpizm („pozwólcie, by we włosy wplótł się rozchodnik”) i piękna fraza dobrze tłumaczącą pochylenie się nad tym wiejskim – autentycznym światem: „przestrzeń traci pion, krzywi się pod płotem jak pordzewiała damka”. No i puenta!

Kontrowersyjny pomysł pomieszania poezji (część I książki pt. Strużyny, część III książki pt. Pędy) z opowiadaniem (część II Mowa lasu) broni się dzięki ciekawemu przeniesieniu bohaterów z opowiadania do poezji. Ośmiostronicowe opowiadanie zaczyna się zwyczajnie, wydaje nam się, że to zwykła retrospekcja, dopóki nie okazuje się kim jest główny bohater. Język opowiadania przesycony jest poetycką aurą. Znajdziemy tu np. taki fragment: „każde drzewo to litera, zupełnie jak hieroglif albo znak stawiany chińskim pędzelkiem. To czyste znaki, słowa.”; albo „Mechanicznie zrobiłem krok, potem drugi. Wyciągałem nogi z błota, a ono zasysało mnie jakby chciało zatrzymać – tu w tym lesie, w tym parowie z daleka od naszej rzeki i ciebie. Ale miałeś rację – zmartwychwstanę, tylko muszę złapać powietrze, zatrzymać, zupełnie jakbym się zanurzał. O, właśnie tak.”

Często pomysłem, który „robi wiersz” bywa obserwacja z dzieciństwa: „straszenie cmentarzem”, „zakopywanie misia”, „rzucanie klątwy”, obserwacja modlących się... Robert układa z tych wspomnień swój poetycki świat, takiej bajki dla dorosłych. O wierszach: „dym”, „blue”, „włosy. pędzle”, ”darń”, „znamię”, „różdżkarz”, „drewno wie pierwsze” mogę powiedzieć, że są wysokimi drzewami, które dają czytelnikowi tlen.

Z zastrzeżeń: - nie wiem dlaczego w wierszu „dworzec w Łomży” Robert świadomie zburzył jego rytmikę dwunastozgłoskowca? Czy wiersz tak silnie zrytmizowany nie pasowałby do całości? Powstałby (wystarczy skasować może i wyśniłem zamienić na śniłem) magiczny wiersz w klimacie Dariusza Suski. A tak jest po prostu dziwnie.
Jeśli zdarzają się chybione puenty (często krótkie, jakieś takie zawieszone), albo frazy np.„wilgoć wyłazi z kanałów jakby ziemia była rastamanem, ćmiła skręty” (dopowiedzenie wg mnie zbędne), to i tak dla takich fragmentów:„Przecież konfesjonał też kiedyś był drzewem. razem bawiliśmy się w Indian. liczyłem, że mnie pamięta. odpuka.”, „patyki w wirze są wskazówkami”, wraca się do książki, jak do arboretum.