ŁUKASZ JAROSZ „Kardonia i Faber”, Biuro Literackie, Wrocław 2015.
Książkę rozpoczyna
fragment „Baśni” Andersena o tym, że marzeniem Małej Syrenki
była nieśmiertelna dusza. Po śmierci wszystkie syreny zmieniają
się w pianę morską i nie mają nawet grobu tu, pomiędzy bliskimi.
Jeśli śmierć budzi w nas strach, przypomnienie sobie tej baśniowej tęsknoty może być oczyszczające. I nagle ta "shonetyzowana" okładka pięknieje.
Jeśli śmierć budzi w nas strach, przypomnienie sobie tej baśniowej tęsknoty może być oczyszczające. I nagle ta "shonetyzowana" okładka pięknieje.
To ósma książka
Łukasza. Autor od wydania „Somy” w 2006r. wykształcił swój
rozpoznawalny styl. Ciągle z przyjemnością zaglądam do jego książek np. do
„Białego tygodnia”, do „Świata fizycznego”. Zasłużenie doczekał się uznania (Nagroda im.Szymborskiej) i... naśladowców, którzy w surowym, prostym opisie, dostrzegli główny środek wyrazu.
Najpierw wątpliwości. To kolejna
książka pisana w podobny sposób: krótkimi zdaniami, czasem i równoważnikami - np. czy takie otwarcie: "Zimna góra, chłopak z rzeźbioną ciupagą." (s.11) to nie jest czasem literacka łatwizna? Rozpoznaję tu nadmierną egzaltację: "Pisałem, ale to nie była moja ręka, mówiłem, ale nie swoimi ustami." i zbyt duże podobieństwo wierszy do siebie. Fotograficzny opis, skupienie na
szczególe, zwierzęcy albo wiejski rekwizyt. Aż powstaje pokusa, by
ponaśladować autora (pomyśleć - ja też bym tak umiał!).
A jednak po lekturze zostałem przekonany. Wystarczyło mi obrazowanie, w którym Łukasz jest naprawdę dobry. Bez nadmiernej metaforyzacji, bez gier językowych. Prosty zapis przesuwających się kadrów pod powiekami tuż przed zaśnięciem. Albo inaczej: efekt kontemplacji „przeżytego”, pisany na tle zachodu słońca. Powierzany pstrokatemu niebu? Tak. Wszak opisy nieba to w tym tomie bardzo natarczywy motyw.
A jednak po lekturze zostałem przekonany. Wystarczyło mi obrazowanie, w którym Łukasz jest naprawdę dobry. Bez nadmiernej metaforyzacji, bez gier językowych. Prosty zapis przesuwających się kadrów pod powiekami tuż przed zaśnięciem. Albo inaczej: efekt kontemplacji „przeżytego”, pisany na tle zachodu słońca. Powierzany pstrokatemu niebu? Tak. Wszak opisy nieba to w tym tomie bardzo natarczywy motyw.
To tom o śmierci. Najczęstszy
poetycki temat. Marność. Pierwszy kadr - popiół, w który zmienia się nasza
przygoda, nasze uniesienie, zostaje nam - resztka prądu w radio,
zasikiwanie ogniska, czaszki, robaki... Przepracowanie tematu prowadzi do wyparcia się strachu, wzięcia go za dobrą monetę: "Niebo ma kolor psiego podniebienia", "Z otwartymi ustami patrzę w światło lampy, słucham jak w ustach piszczy wiertło. Rurka aparatu siorbie gorzką ślinę". Przewartościowanie: "Nie jestem sobie potrzebny, naplułem na patyk i rzuciłem psu." Kto nas olśni jak nie pijak obok podpartego pustakami domu: "Piękna! Nie opuszczaj jej! Nie opuszczaj jej!"
Bardzo cenię sobie
puenty Jarosza: kręcenie kluczem w otwartych drzwiach (s.43), twarde kolano na plecach (s.57). Jest w tym
wizyjność, epifania. Piękny jest wiersz
„Królestwa” z frazą „Potem spisałem tę miłość,
przestały mnie bawić żarty, że ktoś przewraca się na skórze
owocu lub ruchomej bieżni.” i „wróciłem,
rozdarłem krzaki, by wyjść na łąkę, na której stały topola i
zamek.”
Niebo
połykające naszą absurdalność, cały nasz teatrzyk codzienności.
Łopata w kształcie serca. Wizyta w szpitalu, w którym „Tamten
kisi się w brudnych betach, ten wciąż wkłada sobie monety w usta,
wciska dzwonek na pomoc.” Obcy własny oddech „jak
ostrzenie kosy lub noża”. Ale i to, że „na tle ściany
miesza się zimne i ciepłe powietrze”. Że jest duch, coś więcej, dużo więcej niż nam się wydaje.