środa, 21 października 2015

Piękna! Nie opuszczaj jej! Nie opuszczaj!

ŁUKASZ JAROSZ „Kardonia i Faber”, Biuro Literackie, Wrocław 2015.


Książkę rozpoczyna fragment „Baśni” Andersena o tym, że marzeniem Małej Syrenki była nieśmiertelna dusza. Po śmierci wszystkie syreny zmieniają się w pianę morską i nie mają nawet grobu tu, pomiędzy bliskimi.
Jeśli śmierć budzi w nas strach, przypomnienie sobie tej baśniowej tęsknoty może być oczyszczające. I nagle ta "shonetyzowana" okładka pięknieje.

To ósma książka Łukasza. Autor od wydania „Somy” w 2006r. wykształcił swój rozpoznawalny styl. Ciągle z przyjemnością zaglądam do jego książek np. do „Białego tygodnia”, do „Świata fizycznego”. Zasłużenie doczekał się uznania (Nagroda im.Szymborskiej) i... naśladowców, którzy w surowym, prostym opisie, dostrzegli główny środek wyrazu.

Najpierw wątpliwości. To kolejna książka pisana w podobny sposób: krótkimi zdaniami, czasem i równoważnikami - np. czy takie otwarcie: "Zimna góra, chłopak z rzeźbioną ciupagą." (s.11) to nie jest czasem literacka łatwizna? Rozpoznaję tu nadmierną egzaltację: "Pisałem, ale to nie była moja ręka, mówiłem, ale nie swoimi ustami." i zbyt duże podobieństwo wierszy do siebie. Fotograficzny opis, skupienie na szczególe, zwierzęcy albo wiejski rekwizyt. Aż powstaje pokusa, by ponaśladować autora (pomyśleć - ja też bym tak umiał!).

A jednak po lekturze zostałem przekonany. Wystarczyło mi  obrazowanie, w którym Łukasz jest naprawdę dobry. Bez nadmiernej metaforyzacji, bez gier językowych. Prosty zapis przesuwających się kadrów pod powiekami tuż przed zaśnięciem. Albo inaczej:  efekt kontemplacji „przeżytego”, pisany na tle zachodu słońca. Powierzany pstrokatemu niebu? Tak. Wszak opisy nieba to w tym tomie bardzo natarczywy motyw.
To tom o śmierci. Najczęstszy poetycki temat. Marność. Pierwszy kadr - popiół, w który zmienia się nasza przygoda, nasze uniesienie, zostaje nam - resztka prądu w radio, zasikiwanie ogniska, czaszki, robaki... Przepracowanie tematu prowadzi do wyparcia się strachu, wzięcia go za dobrą monetę: "Niebo ma kolor psiego podniebienia", "Z otwartymi ustami patrzę w światło lampy, słucham jak w ustach piszczy wiertło. Rurka aparatu siorbie gorzką ślinę". Przewartościowanie: "Nie jestem sobie potrzebny, naplułem na patyk i rzuciłem psu."  Kto nas olśni jak nie pijak obok podpartego pustakami domu: "Piękna! Nie opuszczaj jej! Nie opuszczaj jej!"
Bardzo cenię sobie puenty Jarosza: kręcenie kluczem w otwartych drzwiach (s.43), twarde kolano na plecach (s.57). Jest w tym wizyjność, epifania. Piękny jest wiersz „Królestwa” z frazą „Potem spisałem tę miłość, przestały mnie bawić żarty, że ktoś przewraca się na skórze owocu lub ruchomej bieżni.” i „wróciłem, rozdarłem krzaki, by wyjść na łąkę, na której stały topola i zamek.

Niebo połykające naszą absurdalność, cały nasz teatrzyk codzienności. Łopata w kształcie serca. Wizyta w szpitalu, w którym „Tamten kisi się w brudnych betach, ten wciąż wkłada sobie monety w usta, wciska dzwonek na pomoc.” Obcy własny oddech „jak ostrzenie kosy lub noża”. Ale i to, że „na tle ściany miesza się zimne i ciepłe powietrze”. Że jest duch, coś więcej, dużo więcej niż nam się wydaje.


piątek, 25 września 2015

Widzę Elvisa. Nikt i nic nie przemija.

THE WATERBOYS - "Modern Blues", 2015


Że niby Waterboysi są dziś zespołem drugoligowym? Zatem w drugiej lidze bywa ciekawiej niż w pierwszej, zostawmy listy przebojów i listy sprzedaży. Warto posłuchać weteranów, którzy zaczynali 32 lata temu, dać się unieść.

Hmm... Kiedy to było... Za górami, za lasami, w czasach przegrywalni płyt kompaktowych. Wtedy to zachwyciłem się ich zestawem przebojów z "Whole of The Moon" i "Fisherman's Blues". Dziś, 58-letni Mike Scoot wznosi się znów na wyżyny. Ma w głosie to co uwielbiam: jakiś rodzaj duchowości, żarliwości, coś niewyrażalnego - wielkiego.

Już pierwszy utwór "Destinies Entwined" mnie zachwycił. Po prostu cud. Te przestworza, ta wycinanka gitar, ten Hammond. Mistyczny tekst o przeznaczeniu. Przepiękny refren, do wielokrotnego słuchania.

Drugi - "November Tale", wzrusza. Oto spotkanie dawnej miłości, po 27-latach. W szalu na szyi i z dwudziestoma dolarami w kieszeni. On - stworzenie drogi, dziecko kurzu i smutku, buntownik, ona - z broszurką z kościoła - wydaje mu się nawiedzona. Niepasujący do siebie, obcy.

W "Still a Freak" dostajemy dobry stary rock, szalone skrzypce. Mike zapewnia, że z nim wszystko w porządku, że wciąż jest szaleńcem i wariatem. Przecież słyszę.

W lekko przyczajonym - moim ulubionym - "I Can See Elvis" jesteśmy w wehikule czasu. To chyba niebo. Elvis jest szczupły jak w pięćdziesiątym siódmym. Ma włosy w czubek i bokobrody, ćmi, to co się ćmiło w wtedy, dyskutuje o filozofii i prawie z Joanną d'Arc i Platonem! Tańczy "mashed potato". Są na jednej scenie wszyscy naraz: Elvis i jego kocie ruchy, John Lennon, James Dean, Bob Marley, Jimi Hendrix, Keith Moon, Marvin Gaye. Nikt i nic nie przemija!

Może się podobać, refleksyjny, poetycki "The Girl Who Slept For Scotland", a kawałek "Rosalind (You Married a Wrong Guy)" ma coś z Deep Purple. Prosty przekaz: Rosalindo wyszłaś za złego faceta, powinnaś poślubić mnie.

"Beautiful Now" jest wielkim hymnem na rzecz ukochanej. Zakochany po uszy facet wyśpiewuje swoją bezradność wobec piękna.

"Nearest Thing To Hip" - to wspominki starych dobrych czasów, sklepów z płytami, gdzie snuł się jazz, skrzypiała drewniana podłoga. Po staromodnym barze, w którym staromodny barman miał staromodne ubrania, jeździ sobie teraz buldożer. Bywa.

Ostatni utwór - długi, trochę Dylanowski, przynosi puentę, że "wszystko jest zaszyfrowane". Znaczenie jednak wyczuwa się jakoś intuicyjnie.

piątek, 18 września 2015

Nowa płyta Armii pt. "Toń" - już wkrótce

Nowa płyta Armii - jednego z moich ulubionych zespołów - ukaże się 16.października. Poprzednie dwie: "Der Prozess" i "Freak" oceniłem jako genialne. Zwyczajnie nie mogę się doczekać.

niedziela, 6 września 2015

Powrót na solidnym kacu

TACO HEMINGWAY - "Umowa o dzieło", Asfalt Records, 2015.


Objawił mi się świetny artysta: Taco Hemingway. Dotąd raczej wyjątkowo rym mnie łapał za szyję. A tu: widzę i opisuję, czasem splunę, hip-hopowa poezja!
25-latek Filip Szcześniak, który wybrał ten dziwny pseudonim z pewnością niejedno jeszcze nagra, ale już teraz zaświadczam o jego zdolności do portretowania "nudnego miasta" i żyjącego w nim pokolenia, którego doświadczeniem jest brak perspektyw.

Już po wysłuchaniu kilku zdań - wiedziałem, że to jest to! Hit - "Następna stacja". Jaka piękna metafora: dwudziestolatek z pokolenia umów śmieciowych wraca do domu nowym metrem. Wraca na solidnym kacu.

Z prostego pomysłu rymowania do nazw stacji, powstał utwór, który staje się klasyką. Choć są to luźne obserwacje ze zwykłej podróży wagonem, przerywane utyskiwaniem na ból głowy, na skurcze żołądka, światłowstręt czy brak powietrza, to słucha się tego absolutnie genialnie, jak najlepszych fraz z Kazika. Zresztą wers "Koniec lipca, za chwilę już znów zima" - to prawie "Polacy są tak agresywni, a to dlatego, że nie ma słońca..."  Jakaż siła prostego rytmu na dwa!
A znacie innego rymotwórcę, który wplecie w piosenkę takie słowa: "Ratusz Arsenał / przedniojęzykowe ł"? (dla niewtajemniczonych: lektor z metra - pan Jasieński charakterystycznie wymawia "ł"). Świetny jest też fragment, w którym kac uruchamia wcześniej odrzuconą duchowość: "Jakbym był religijny, to bym poszedł na spowiedź / Ale mam kłopoty z Bogiem, myślę widząc Słodowiec". 

Ile na tej niedługiej płycie celnych fraz! Ile krytycznego podejścia do "sprawiedliwego świata" z przemówień aktualnej elity i uległej jej czwartej władzy.
Warszawa zatem tylko "udaje Narnię", to "miasto jak mąż - miękki szept, potem twardy dotyk". Miasto goryczy i rozczarowań. Cytat: "Zobaczyłem już wszystko, teraz chyba się spać położę" - w sedno.
Noc wśród powtykanych za wycieraczki ulotek z agencji, tekstów zasłyszanych w barach porażających prostą wizją świata. Taki to postęp i rozwój.

Ten portret miasta ma coś z obserwacji Pablopavo, coś z obserwacji Lesława z zespołu Komety, gdzie topografia ustawia nam tło do odbioru trafnych sentencji.

Powstał niewesoły obraz sfrustrowanego pokolenia, któremu wbito do głowy, że jest super. Mają szybką informację, lajki na Facebooku, ale wciąż "tańczą z Mieszkiem i Chrobrym". Bez szans na kredyt, zostało im żyć marzeniami o kumulacjach. ("Chciałbym kiedyś zrobić sześć zer"). Zmuszeni do oszczędzania na każdym kroku, by szpanować, wciąż uzależnieni od mamy i taty: "Jak początek miesiąca to Grolsche, koniec miesiąca to Łomżę / Mama pyta czy chcę jakiś przelew. Mówię: ‘bardzo proszę’".  Podoba mi się celność tych słów: "Mam dwadzieścia parę lat, moje plany giną" albo "W tym pokoleniu na umowie zleceniu, / Nie gada się o ZUS-ie, ubezpieczeniu, / Ci ludzie nie chcą gadać o wpłatach na lokatach premium, / i polityce, tych pozycji raczej nie mamy w menu"
Są tu wersy o pozerach z siłki, pustakach z Facebooka, fanach diety z obsesją liczenia kalorii, o weekendowych zgonach, o narkomanach. Wreszcie o systemie, który uciska, bombarduje  tysiącem ponagleń (dobry refren: "Wracam i widzę awizo").
Choć nic tu nie jest wesołe: "Połowa ludzi to gif-y, w kółko powtarza swe błędy / Druga połowa stoi w miejscu, to kraj jpg-ów.", polecam to gadanie. 

Te kilka bluzgów musiało być, bo to hip-hop. Tłumaczę sobie, że gdyby Mickiewicz żył, też by trzeba było go wypikać. 

sobota, 5 września 2015

Gdynia dla Piotra Janickiego



Piotr Wierzbicki, Michał Cichy, Piotr Janicki i Wiktor Dłuski zostali laureatami tegorocznej – dziesiątej – edycji Nagrody Literackiej GDYNIA. Laureatów ogłoszono w sobotę podczas uroczystej gali w hotelu Courtyard by Marriott.
W kategorii eseistyka otrzymał ją Piotr Wierzbicki za esej „Boski Bach” (Wydawnictwo Sic!, Warszawa). 
W kategorii poezja uhonorowano Piotra Janickiego za tom poetycki „Wyrazy uznania” (Wydawnictwo Fundacja Na Rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław).
W kategorii proza Nagrodę wręczono Michałowi Cichemu za prozatorski zbiór „Zawsze jest dzisiaj” (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec). 
W kategorii przekład na język polski Nagroda przypadła Wiktorowi Dłuskiemu za nowe tłumaczenie „Martwych dusz” Mikołaja Gogola (Wydawnictwo Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków).

W niedzielę zdobywcy Kostek Literackich spotkają się z czytelnikami w Muzeum Miasta Gdyni. Laureata w kategorii poezja przybliży Joanna Mueller. 

 Piotr Janicki (drugi z lewej).

czwartek, 27 sierpnia 2015

Powiedz: żegnam

THE JEFFREY LEE PIERCE SESSIONS PROJECT– „AXELS & SOCKETS”, Glitterhouse Records 2014.


Jeffrey Lee Pierce? Kompletnie nie znałem człowieka. Dowiedziałem się, że stał na czele formacji The Gun Club i żył życiem rockowego szaleńca. Narkotyki i alkohol zniszczyły go i w wieku 37 lat był już ciężko chory. Zmarł w 1996 roku na udar mózgu.

Nie zdobył popularności, ale musiał zdobyć sporo szacunku, skoro do dziś wielu rozwija jego pomysły, nagrywa swoje wersje jego kompozycji. To trzeci już album-hołd. Jeśli gdzieś Jeffrey Lee Pierce pluje sobie w brodę, że zrujnował swe życie, to  z zaplutą brodą trzyma w ręku tę płytę i jest bardzo  dumny. Na „Axels & Sockets” mamy tylu wykonawców, każdy położył swoją cegłę, a powstało coś naprawdę spójnego! Dzieło.

Utwory są dosyć zróżnicowane: od punkowej jazdy do spokojnych ballad. Zatem po kolei. Zaczyna się od zapowiedzi "Jeffrey Lee Pierce!" Zestawienie Popa z Cave'm zaskakujące! Świetny prosty riff. I wyjątkowy sposób cedzenia słów przez Iggy'ego (po wysłuchaniu tego kawałka chce się od razu przypomnieć sobie najlepsze jego utwory np. z płyty „American Ceasar”). Za chwilę dołącza Nick Cave. Petarda, adrenalina. Dopiero tacy wokaliści czynią utwór klasyką!

Numerowi 2 coś brakuje. Jest hej do przodu, ale nic poza tym. Za to trójka (Black Moth i "Just Like a Mexican Love") ma niepokojący wstęp, a potem pięknie dudniącą gitarę. Mocny drapieżny damski wokal uczynił z tej piosenki - prawdziwą pieśń. Ta "meksykańska miłość" to na pewno nie jest podlewanie kwiatków, raczej smak ostrej papryki.
Numer 4 - hmm... brzmienie z soundtracków do filmów Tarantino. Numer przyjemnie buja, pani śpiewa cokolwiek dramatycznie. Mandoliny i dziki zachód. Dalej jest trzy-cztero minutowe wariactwo: "Ain't my problem Baby" przypominający mi płytę Marianne Faithful "Before The Poison" (kto nie zna, niech koniecznie sięgnie). Zostają w głowie te wrzaski, pokrzykiwania, pohukiwania i turpiczny chórek. Nie wiem czy nie najlepszy na płycie - numer 6: "Constant Limbo" - niezwykły, pełen rezygnacji, smutku, oparty na marszowym rytmie, zaśpiewany przez Julie Christensen z pretensją "no love mmm no true love"... Kilka razy zacytowany standard gospel "John the Revelator" wzmacnia przekaz: Gdzie jesteś Panie? Czemu nie nadchodzisz?
Piosenka nr 7 - lśniąca jak diament - duet Nicka Cave'a z Debbie Harry "Into The Fire". Jeffrey szalał podobno swego czasu za piękną blondynką. To nostalgiczna ballada. Piękny wstęp, znakomite uzupełnienie się głosów. Po duetach Cave'a z Kylie czy PJ Harvey, ten duet robi równie silne wrażenie.
Punk is not dead! Numer 8 - Kris Needs Presents... Honey - "Thunderhead", zupełnie nie wiem co i jak, ani kto komu, ale słucham tego namiętnie. Zapraszamy do pogo!
Dziewiątka - Mark Lanegan (wiadomo, mistrz) i Bertrand Cantat (wokalista Noir Desire z mroczną przeszłością) w "Desire by Blue River". Wyszedł im spokojny numer, rozlany jak mleko.
Dziesięć - The Amber Lights With Xanthe Waite - "Kitty Ina Moonlight". Ona mu śpiewa, że jest dla niej za stary. Dobra rockowa piosenka, która pod koniec szaleńczo przyspiesza. Damsko-męski czuły duecik, z uroczą panią na teledysku. Jedenastka - zaśpiewana przez Ruby Throat z delikatnością. W oryginale fałszujący niemożebnie Lee Pierce starał się brzmieć jak Bob Dylan, tu mamy kobiecy głos, w folkowym sennym klimacie... Dwanaście - Andrea Schroeder - "Kisses for My President"... fajnie zamruczany, z pięknymi smykami w środku. Cacuszko. Jakbym to gdzieś słyszał na płytach The Walkabouts. Trzynaście - "Body And Soul" – James Johnston - rasowy numer przypominający trochę Edwyna Collinsa.
Czternastka. Pijany numer z elektronicznym beatem. Primal Scream zmiksowani. Powtarzane „Good bye Johny...” - stanowczo za długo, siedem minut turlania się po pustynnych wydmach. Piętnaście - niezła, mroczna opowiastka: "Break ‘Em Down".
Uff... to jeszcze nie koniec, ale ja nie wytrzymuję, wracam do Popa, bo to tam jest Say: bye bye...

piątek, 7 sierpnia 2015

Gwiżdżemy, bębnimy, mamy czapkę z daszkiem

PABLOPAVO i LUDZIKI "POLOR", 2014

Trafiony znienacka. Rok temu słyszałem jeden numer w Trójce, ktoś polecał na FB, ale nie złapałem przynęty. Teraz, choć jest już nowy materiał, chcę polecić album "Polor" sprzed 1,5 roku, gdzie jest elegancko, z grzebykiem w tylnej kieszeni spodni, gorzko i wesoło.

W skwarny dzień podróż Tomaszów-Łódź i z powrotem, miałem klimatyzację i płytę Pablopavo. Wyjątkowo przypasowała mi żonglerka słowami. Można zamieszkać w tym języku!

Zacznijmy od numeru 5. Oto najlepszy na płycie: "Mikołaj". Piękne intro: "Zimno jak martwa cholera"... Świetna produkcja, głos, tekst. Uzależniająca gęstwina zdań. Plątanina znaczeń. Gadana poezja! "On nie jest stąd / jak połowa tego miasta". Jakąś niewidzialną nitkę nanizuje się tu na samogłoskę o. Ponury alkoholowy tekst, podany w niezwykły sposób: "zamiast worka pcha przed sobą dziecięcy wózek / kłąb pary z ust zamiast elfów i wróżek."

Najbardziej przebojowy jest utwór "Koty". Gwiżdżemy, bębnimy, mamy czapkę z daszkiem. Warszawkowa piosenka. Skojarzenie z równie genialnym zespołem Komety. Refren do śpiewania, a nawet do darcia się: "Wyłażą z piwnic koty / Wyłażą z ciemności dni". Czar takich sformułowań: "Jakieś badyle", "Będą se latać nad sukienką Twoją, różni faceci do Szarm el-Szejk", "patrzeć jak ludzie chodzą jak ludzie, bo im na chwilę Google obrzydło".

Siódemka to "Idę przez mgłę" i jej tłusty beat. Zakręcone frazy o bojach, Bajmach, o kaszy, w którą ktoś dmucha. Melodyjka na jakimś dmuchanym instrumencie. Jest ok.

Przerzućmy na "Wenecję" (numer 12) - niewesoła opowieść o romansie Anki - dziewczyny z pizzerii
w mieście małym jak pinezka, z draniem, co miał dwójkę dzieci. Udany nostalgiczny refren wyśpiewany żeńskim głosem, piękne trąbki: "Coś w czym nie ma nadziei / Coś w czym piękna ciut / Marna dyskoteka, noc ucieka jak ścigacz / Szczęścia tajny łut". Ta tragiczna historia przypomina nastrojem trochę piosenkę "Carolina Drama" śpiewaną przez Jacka White'a z zespołem The Racounters. Brylant!
   
"Nemeczek" - historia handlarzy narkotykami, muzycznie coś a' la Beck. "Krzysiek" - od którego płyta się zaczyna - żeni dziwny tekst o niedorozwiniętym chłopcu z wesołą melodią. Nieźle uszyty refren: "Krzysiek jest trochę z nikim, trochę z tobą i ze mną".

Podobnie jak radiowa "Prosta piosenka dancingowa" zaśpiewana, w stylu Maleńczuka, którego znielubiłem, więc fajnie, że jest zastępca! Fragmencik "z prozaiczną Chorwacją" kładzie mnie na łopatki. A jak się nie uśmiechnąć przy zwrotce:
"Nie umiem śpiewać jak Leadbelly / Oddałbym za to prócz ciebie wszystko / Lecz kiedyś będę stary tak jak jego głos / I powiem ci coś niepotrzebnego nisko." Albo nie zacząć klaskać przy: "I choć to nie ma znaczenia bo nic go w końcu nie ma / Będę sobie stał i na Ciebie patrzył / Zupełnie jak wtedy pierwszego dnia / Dojadę tak do siwej Nic-Stacji".

W piosence "Piątek" brawurowo Pablopavo wokalnie zbliża się do Atrakcyjnego Kazimierza.  "Piątek nadaremny i piękny. Jest środek lata tajny i ponętny. Miasto wywaliło kamienno-betonowy brzuch..." Bardzo aktualne dziś przy trzydziestu paru stopniach, wręcz wizyjne!

W "Eleganckich pesymistach" pierwszorzędnie brzmi flet. Pablopavo nawija tu tekst z prędkością światła.

Wymieniłem 9 piosenek. Choć trzy są słabsze: "Pablo i Pavo", "Bulaj" i "Patrz jak się stara wiatr", Pablopavo dopisany do listy prywatnych ulubieńców.

piątek, 17 lipca 2015

Z oddechem - ogonem komety

ARTUR NOWACZEWSKI "Kutabuk", Biblioteka Toposu, Sopot 2015.


Najpierw - trochę obaw: przecież znam już te wiersze, te kluczowe. Drukowane były w "Arteriach". Osłuchałem je z  płyty, o której pisałem w samych superlatywach. Artur dopieścił tomik ze starych tekstów. Sam napisał o swojej książce: "Wydałem zbiorek wierszy, które pisałem dawno, czasem tak dawno, że trochę już obcy jestem dla siebie."

Powstał concept-album. Być może idealny, by wziąć go w góry, na prywatny Everest.

Gdy byłem w Trójmieście, nie udało się nam spotkać. Nasze drogi się nie przecięły.  Artur wybrał osobliwą, niezrozumiałą dla mnie - prowadzącego raczej siedzący tryb życia. "Moja droga wąska, drzewo rozłożyste. Chorągiew na wietrze, księżyc wśród gwiazd" - wyobrażam go sobie śpiewającego piosenkę Armii, opętanego drogą, owiniętego szosą.

Rozstań nie da się przeboleć. "Nie możesz jej zatrzymać / nie możesz zatrzymać siebie, // wstań i idź."
Można zacząć wiersz jak Świetlicki: "Wyjechać [ręce wytrzeć o liście. Cały kurz, tłuszcz miasta]". Rozstanie zdejmuje z oczu jakąś zasłonę i małomiasteczkowość zaczyna się jawić jako koszmar, kicz. Wszyscy wydają się fanami disco-polo. Jezus Miłosierny, Matka Boska z Fatimy i Papież patrzą z obrazków w kiczowatych ramach na alkohol, haszysz, amfetaminę, wpadki z ciążą. Patrzą na nienaruszone grzbiety przygód Hucka i baśni Andersena, tu "nigdy nie będzie "takiego lata", tylko kolejne sezony w czarnym korowodzie słońc. Zatem iść, emigrować, robić wypad z niedorozwoju.

W sedno ta smutna metafora - "miasto spada po szczeblach lig". W sedno ten smutek puenty: "bezkształt, który pochłonie wasze życie, tak / to właśnie będzie babilon i jego atrakcyjna oferta."

Ten szczupły tomik spodoba się tym, którzy lubią poezję konfesyjną. Taką, gdzie czuć przyspieszone tętno autora albo bystry wzrok: starsze panie pytające o wiersz to "małe dziewczynki pod portretem Stalina".
Zaraz na początku znajdziemy idealny, piękny wiersz miłosny ("na skrzydłach motyli"):
Czuje motyle w brzuchu. one są najpewniejsze -
najpełniejsze jak każde z naczyń, które można czuć.
Wiersz bez tytułu ze strony 11 opisuje odwrotny stan porzucenia. Splątane rozedrgane frazy:
sama niepodzielna noc. bez żadnych
ogrójców, zmartwychwstań ani rewolucji.
W wierszu "34" autor stosując metaforykę piłkarską znęca się nad swoją starością.
nie można przecież wyjść z tej baśni,
do której weszło się będąc chłopcem
i zawsze się już nim będzie
czy to podczas EURO 2012,
czy podczas mundialu w Meksyku.
Tu pozwolę sobie na prywatną refleksję. Ja wypisałem się z bajki piłkarskiej. Życie dopisało do tego smutną metaforę. Przejeżdżałem kilka dni temu obok stadionu Widzewa, którego... nie ma. Ja, który rozgrywałem mecze Surlitem, Wragą, Tłokińskim i Bońkiem, który przechowuję w pamięci taniec Smolarka przy linii w meczu z ZSRR i bramki Bońka z meczu w Belgią, który wklejałem do zeszytów relacje z "Głosu Robotniczego", "Trybuny Ludu" i "Przeglądu Sportowego" z meczów Widzewa z Juventusem, Borussią, Liverpoolem, relacje z mundialu w Hiszpanii, czuję dziś do futbolu jakiś rodzaj wstrętu. Owszem - obejrzę mecz Polski, ale to już dla mnie tylko muzyka z Radia Zet, nie ukochany winyl.

Kilka stron dalej jest jeszcze jeszcze jeden wiersz  - o futbolowej mitologii:
niewysoki, szopa włosów nad czołem, bardzo silne uderzenie
z dystansu. te strzały nazywano spadającymi liśćmi dębu.
piłka szybowała wysoko, by nagle spaść do bramki.
bramkarze zawsze byli pewni, że wyjdzie na aut, a ta
nagle wpadała im za kołnierz. Ryszard Tarasiewicz -

piłkarz straconego pokolenia. ten, który w meczu z Brazylią
trafił w słupek.)
Na osobną uwagę zasługują dwa ciekawe wiersze o zdobywcach Everestu: "Hillary" i "Tenzing".
Dopiero potem spojrzenie w dół, na północne zbocze góry niewidzialne jak druga strona księżyca. radość, zdjęcia, uściski.

Ale tak jak pisałem na początku - najważniejszy jest: "Taniec ducha" i tytułowy poemat.
Pierwszy - to natchnione frazy, które jeszcze zyskują w recytacji autora. Nowaczewski "uświęca przestrzeń", odprawia szamański obrzęd. Modlitwa jego litanii skierowana jest do: zgarbionych kobiet, szklaneczki chlebowego kwasu, błota Ukrainy, domu Celana, "Sklepów cynamonowych”, schodów Odessy, Orląt...

O poemacie tytułowym pisałem recenzując płytę "Kutabuk". Ileż tu nazw miejsc, ileż bólu łydek! "szedłem przed siebie / z oddechem - ogonem komety / rozpalającym ciało. żadnych morałów z tego chodzenia - tylko pamięć oczu, mięśni, szczęśliwe godziny, / że lekko się szło i nie dolegało nic."; "i kilometry w próżni, kilometry w leśnych wiatach / kilometry w krzakach, ślepych ścieżkach, bagnach". Mistyczna wędrówka, nawiedzenie podróżnika!

Wkrótce jadę w góry. Po kilkunastu latach, tym razem z synem, planuję wejść na najwyższy szczyt Sudetów. Czy po wędrówce przeczytam: "i szedłem i szedłem i szedłem. i nie zatrzymywałem się - w Karkonosze pojechałem i Śnieżkę poznałem od północy, wschodu i zachodu. i również moje ślady na Szrenicy, koło Śnieżnych Kotłów, i na przedgórzu, w zamku Chojnik za zasłoną deszczu. i szedłem przez Kowary, ich ciemne ulice." A może uda mi się, ze swoją prywatną emfazą, przekłuć wędrówkę, w równie udany własny wers? Pytanie tylko czy chcę oszaleć, leźć, aż zmęczenie mnie wyciśnie jak tubkę, gdy "Wiatr jest szary / a księżyc zielony / zło jest złe."?

sobota, 11 lipca 2015

Budowanie od dymu z komina, przecieranie oczu.

Wojciech Albiński "Oświęcimki", Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2014 (książka ukazała się w styczniu 2015).

Tyle jest rzeczy, nad którymi nie powinniśmy przejść do porządku dziennego. Sama świadomość tego, że obok nas ludzie cierpią, umierają, płyną gdzieś na łajbach, ktoś obcina im głowy, powinna nas zamrozić. Świadomość niesprawiedliwości społecznej, cynizmu władzy, fałszu dziennikarzy. Ale nauczyliśmy się bezradności, doskonałej obojętności, niepamięci, zdolności do przechodzenia obok. Także obok Oświęcimia.
Moja babcia była w Oświęcimiu, był dziadek mojej żony. Ale nie rozmyślam o tym. Może raz, gdy zastanawiałem się jak o tym opowiedzieć dziecku. Jak wytłumaczyć, że zabijano, torturowano, mordowano, gazowano?

Oświęcim trwa nadal. Nie odstanie się. Albiński napisał o tym w taki sposób, że "byłem w książce" bardzo długo. Słowa trawiły mnie.

Zaciekawia oryginalna forma książki: złamanie tekstu, niezjustowanie go, nieco grubsza czcionka, akapity oddzielone wyraźnie od siebie.
Lubię skondensowaną treść. Dziś takie książki są rzadkością. Nie lubię książek-cegieł, przez które trzeba brnąć. Tu jest ekstrakt treści. 90 stron prozy, która momentami przechodzi w prozę poetycką, czasem w poezję. Autor stosuje kolokwializmy, nawet wulgaryzmy, ale umiejętnie, zasadnie, przekonująco.
Przekaz słowny uzupełniają świetne grafiki inspirowane cyklem obrazów Wróblewskiego "Rozstrzelanie" autorstwa Anny Niesterowicz.

Już w pierwszym tekście - "Ikea" otrzymujemy najważniejsze słowa, które "stworzyły" książkę. Autora olśnił powidok obozu koncentracyjnego. Tłum ludzi przesuwający się między regałami sklepu szwedzkiego koncernu.  
"Rampa. Idą przez nią ludzie, ja jestem z nimi, (...) Dochodzi do mnie, że chociaż wcześniej byliśmy w Ikea (to się nie odmienia) - w jej większej, kolorowej części - to teraz, idąc tak do przodu, do kas, przez magazyny, przypominamy inną sytuację. (...) Że Oświęcim dzisiaj, co już zostało powiedziane tysiąc razy w uczonych książkach, jest metaforą wszystkiego. I że aby tego skojarzenia nie zgubić, ja też powinienem je wypowiedzieć. Zapisywać, gdy ciało czuje dotyk tamtych wydarzeń. Tylko wtedy. Ciało nie kłamie nigdy."

To nie jest może nic nowego w literaturze. Przypomniałem sobie na szybko: wiersz "Rodzinne strony" Krzysztofa Bielenia z tomu "Wiciokrzew przewiercień" (2009r.)
Mijaliśmy po drodze i dęby, i terebinty;
ktoś podnosił na mnie to głos, to piętę.
Pociąg to mknął, to wlókł się do stacji
docelowej tak monotonnie i jednostronnie,
jakby mnie nie wieziono w rodzinne
strony, ale na bezpowrotne zesłanie
w głąb nieznanego mi zupełnie imperium.
Było lato, upalnie; tłok, pora urlopów.
Przeciskając się wąskim korytarzem,
niby miastem ludnym, widziałem ludzi
pokrzywionych, czytających, patrzących
w okno, drzemiących w różnych pozach,
jakby wciąż czekających na swoją kolej
w jakiejś poczekalni, barze czy łagrze.
A potem jeszcze jeden wiersz: "Jestem świnią" Kazimierza Brakonieckiego (z tomu "Chiazma" z 2012 r.)
Autobus, którym jadę do pracy,
zatrzymuje się na czerwonym świetle.
Podjeżdża i staje obok ciężarówka,
wioząca ciepłe świnie do rzeźni.
Autobus wiezie zimnych ludzi do pracy,
ciężarówka wiezie świnie do ubojni.
Kto jest większą świnią,
kto jest bardziej ciepły,
żywy i kto wie, dokąd jedzie?
Między kraty wkłada ryj świnia,
węszy w smogu i na mnie patrzy.
Otwieram okno, aby ją dotknąć,
nie sięgnę, wydłuża pysk świnia,
porusza nosem, czuje, że ją czuję.
Patrzymy sobie w oczy,
nie mówimy sobie prawdy.
Odjeżdża ciężarówka,
odjeżdża autobus.
Mamy zielone światło.
Do rzeźni, do pracy, do grobu.

Zatem Albiński nie wymyślił "powidoku Oświęcimia", ale przekierował rozważania na jakiś wyższy poziom. Oto pomysł, by dać się przewiercić wojenną traumą w sytuacjach współczesnych. Zobaczyć ją w krzyku na dzieci, w otumanianiu ich środkami uspokajającymi, w przemocy domowej, w odczuwaniu głodu, w zabieraniu jedzenia, w pracy na fermie kur, w zabawie w chowanego, w cierpieniach u dentysty, w dzieleniu spadku, w posiadaniu broni, w obserwowaniu powodzian, w widoku ubrań na plaży itd.
Autor założył sobie cel. I opisał jego realizację. Żeby ciało doświadczyło, zbudowało od dymu z komina.

Myślę, że to książka ważna. Albiński przekłuwa na wskroś, kiedy nagle bywa cyniczny: "Jestem dojmująco nieżywy. Jest w tym ogromna lekkość, dryf wiosennych pyłków w wiosennym wietrze, może nawet wolność", kiedy bagatelizuje swoje złe wspomnienia: "Bicie. A tak, było coś takiego", gdy pisze, że jego gniew się wypalił.

Oprócz tekstu o Ikei najmocniejszy wydaje się ten o "Schowku", o znalezieniu "pustki architektonicznej" o wymiarach dwieście na sto osiemdziesiąt w poziomie. Mamy tu dialog z budowlańcem, reakcję na prośby by zagospodarować tę przestrzeń dla Żyda.

Ale i w tych mniej "mocnych" mamy dawki, którymi możemy własne ciało wystawić na reakcję: np. opis przepracowania zwolnienia z pracy koleżanki czyli przejście do porządku dziennego nad jej tragedią. Albo taki cytat:
"W pracy trzyma mnie przyzwyczajenie do strachu. Poczucie, że w zasadzie trzeba się bać, że lęk jest tym, czego oczekuję od życia. Że patrzę na innych, że próbuję ich wyczuć i czuję, że dla nich jestem do zagospodarowania - pudło kartonowe, które jakoś muszą upchnąć, zmieścić."
A tekst pt. "Światło"? On też jest znaczący. Gasnące nagle światło w restauracji, przeżyte jak nagła egzekucja. Świetnie opisane zostało kolekcjonowanie, potrzeba trzymania czegoś na ciężkie czasy. Podszyci jesteśmy tym, że "nad horyzontem słychać szczęk żelaza", wszyscy.
Jeszcze przytoczę taki fragment:
"Rozmawiam z sąsiadem, a przez Warszawę idzie fala powodziowa. Coś tam zalewa, podtapia, przerywa wały przed Górą Kalwarią, jakieś miasteczko musi być ewakuowane - i to jest bardzo fajne, bo coś się w końcu dzieje, jest high, jest podniecenie, jest whoa."

Bardzo podoba mi się tekst pt. "Miłość", szczególnie jego puenta. Po lekturze "Getta" wyobraziłem sobie labirynt wąskich korytarzy, mieszkań. Niezwykłe to, jakieś schulzowskie! Zaglądam do tej książki od paru miesięcy, przecieram oczy.

------------------
Tu można przeczytać fragmenty książki

środa, 8 lipca 2015

Topienie Atlantydy, solo na ukulele

BECK - "Morning Phase", 2014 


Płyta spowalniacz. Wszędzie sprzedają energetyki, a tu mamy 11 piosenek wołających "Idiot! Slow Down!" (plus dwa kawałki instrumentalne).
Polubiłem muzykę Becka. Przegapiłem chyba tylko "Modern Guilt", w pozostałych się zasłuchiwałem po wielokroć. Od "Mellow Gold" - bałaganiarskiej płyty z hitem "Looser" (1994), Beck jak wąż zmieniał skórę - nagrywał płyty różnorodne, kipiące pomysłami, zwariowane. Chyba najlepsze były "Odelay" i "Midnite Voltures", ale i na "Guero" - pamiętam - były piosenki, które zapętlałem w odtwarzaczu.
Ma też na koncie dwie zupełnie inne: "Mutations" i "Sea Change", gdzie był smutnym bardem.
W dużym uproszczeniu "Morning Phase" jest dopełnieniem tamtych.

Ta płyta przeleżała u mnie na półce. Przyszedł jej czas w upalne dni "nicnierobienia". Idealne, by snuła się ta muzyka przez cały dzień. Nienachalnie, spokojnie, do śniadania, do kawy. Godot przyjdzie albo i nie. Wiersz się napisze, albo nie.

W "Morning" statyka, aż uderza. Leniwe akordy, jakieś cymbałki brzdąkają. "Czy możemy dziś rano zacząć od nowa?" - pyta jakby z głupia frant. Gloryfikacja "nowego początku" przyjmuje w refrenie wręcz patetyczny charakter. Pogodzenie się, zwolnienie, przyznanie się do bezbronności.

"Heart is a Drum" zagłusza ranę. Twoje serce to bęben. Dojść tak daleko, żeby zobaczyć jak zamykają bramy? 
W ulubionym "Say Goodbye"  Hansen cedzi słowa przez zęby. Powtarza "Goodbye", a gitarka odgrywa śmieszne solo. Pękają kości i spada kurtyna, a tu solo na ukulele.
"Blue Moon" (pierwszy singiel z płyty) to spowiedź samotnika, wędrowca, który ma już dość tułaczki. Zdrajca na kolanach prosi naprawdę przejmująco.

W "Unforgiven" znów wolne tempo, wołania: "Niewybaczony czas będzie czekał na ciebie gdzieś". Senna piosenka, takie niby-nic. Przepracowywacz zmartwienia.

Siódmy utwór - "Wave" od razu przypomina "Pyramid Song" Radiohead - jedną z najpiękniejszych piosenek świata. Gapimy się w toń. Topimy Atlantydę, patrzymy w zmarszczki na wodzie. Doskonale samotni w monotonnie powtarzanym Isolation.

"Don't Let It Go" z zaklinaniem, by nie pozwolić. Trochę bez wiary.

Weselej jest w "Blackbird Chain" gdzie Hansen ze słowa "Never" robi sobie jojo. I naprawdę nieźle nim wywija. Oczyma duszy widzę, że na głowie ma kapelusz i wreszcie dopija małe espresso, które dobrze robi muzyce, która nagle robi się pełna niespotykanych barw. 

W "Turn Away" - Beck czaruje głosem, czuję w tym naśladownictwo duetu Simon and Garfunkel. Odwróć się od ciężarów swojej przeszłości - naucza. To magia dla diabła. Odwróć się od dźwięku własnego głosu.

"Contry Down" to znów samo piękno i dobro. Powrót na wieś, harmonijka, droga na Ostrołękę, gospodarstwo agroturystyczne, mleko prosto od krowy.

No i coda: "Waking Light", która każe otworzyć oczy z budzącym się światłem. Łudzę się, że Beck czytał moją książkę, a może tylko motto do niej, które brzmi "Budzę się na dobre i dobre przychodzi".