KRZYSZTOF BIELEŃ "Błystki wahadłowe", Wydawnictwo Mamiko, Nowa Ruda 2015.
Różne miejsca akcji.
Autor to jeden z tych, co „od dziecka mają dryg do roboty”,
pracuje za granicą, to jako
hydraulik, to przy budowie dachów. I podróżuje. Gdzie go nie było: Włochy,
Damaszek, Niger, Hiszpania.
Ale powraca w rodzinne
Podkarpacie, tu gdzie, jak pisze: „los się do mnie uśmiechnął:
wylosowałem prowincję, gdzie grabię liście w ogrodzie (resztki po
zeszłym roku) grabiami, którym brak zębów (...)”
To słowo „wylosowałem” przypomniało mi frazę z wiersza Piotra
Macierzyńskiego: „wylosowałem Polskę / w pokerze po
takim rozdaniu / mówi się pas”. Doceniam
sarkazm łódzkiego poety, ale to przy lekturze wierszy poety, który
wziął się za bary ze światem, "zdjąłem czapkę z głowy". Ileż
frajdy dała mi lektura „Błystek...”! Oto spokój, oto światło.
Żadnego użalania się nad sobą, jeśli już to ironia...
(„uparty matoł”,
bo „błogosławieni,
którzy umieją śmiać się sami z siebie”).
Proste życie – w podróży, pełne pracy i lektur. Czerpanie z
niego pełną garścią.
Trudno
nie zauważyć erudycji i mądrości. Nie pozazdrościć. Dużo uwagi
poświęca się tu szczegółom: nazwom gatunków roślin - jakby to one same już były poezją (bagno
górne, wiązówka błotna, wierzba mandżurska, irga, żywotnik),
nazwom zwierząt, nazwom własnym miejscowości (np. Kłapówka,
Siepietnica nad Olszynką), nazwiska twórców: (Proust, Leonardo,
Heraklit, Platon), postaci historycznych (papież Damazy), nazwiska
miejscowych (zdun Sychta), postaci z powieści, obrazy znane z
muzeów... Wszystko to pojawia się od niechcenia, nagle wśród z pozoru błahych
rozmyślań. Jakby autor miał w ręku klucze do wszystkich furtek
świata. Ileż szczęścia wynika ze świadomości!
Autor
czasem aż upaja się tym co widzi: „słońce zachodząc
właśnie, czyli tuż nad ziemią wisząc, ma odcień lekko
przypalonej skórki chleba bez kwasu”, „A dzień dziś
bezsłoneczny, zaczyna mżyć, więc tym żywiej z dziedzińca /
wchodzę do podziemi (niby z dzieła w czerwieni / do dzieła w
czerni) (…)”
Inteligent
spędza czas na gospodarskich czynnościach, które mu nie tylko nie
uwłaczają, ale dostarczają mu pretekstów do przemyśleń: np.
giętkie języki płomienia zaczynają mu przypominać żebra łodzi.
Wszystko jest smakiem, cudem: „Płaskowyż, jak pod Kolbuszową,
nade mną księżyc, jakby zrobiony z tłustego sera, z niebieską
pleśnią;”. Liczy się dobrze wykonana praca. Dostarczyć radości może choćby rozłożenie parasola („w pańskim
geście, podszytym wdzięcznością / za to, że wciąż jeszcze się
jest pionkiem w tej grze.”)
Filozof,
erudyta tka frazy skojarzeniami: „Tutejszy wiatr niczym świst
miecza nad głową (...)”, utknięcie
na lotnisku kojarzy mu się z oczekiwaniem nomadów na koniec
zamieci. To
wiersze wynikłe z tułaczek po świecie: „Ten syk, zmieszany z
wiatrem, przypomina mi tutejszy język, pełen przydechów,
chrząknięć, zwarć krtaniowych i ciągłych zadławień przy
łykaniu słów (...)” Są bliskie prozie poetyckiej. Mają
własny sznyt. Zmuszają do refleksji, uśmiechu, gdy widzi się
Szekspira- „jeszcze ranek nie tak blisko” na wędkowaniu.
Dwanaście ostatnich ma formę listów, zaczynających się od słów
„Bracie, ...”. Uważny czytelnik odnajdzie takie frazy-cymesy:
„czuję się tu jak młody bóg, gdy krzątam się po
podwórzu, / koszę kosą osty i pokrzywy w sadzie, zbieram upadłe /
jabłka pod jabłonią (…) choć coraz gorzej widzę, i to z
bliska, / zwłaszcza rządki drobnych liter, ucho igły, koniec i
początek / nitki, dziurki guzików, lecz póki co starczy zwiększyć
dystans, / by znowu wszystko stało się przejrzyste.”