niedziela, 3 listopada 2019

Kołatkę zamieniła na szczekaczkę

JOANNA ŁAŃCUCKA i JOANNA MUELLER "WARUJ", Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2019.

Kobiety „w bieda-trybie”, to o was, dla was! Niech przebudzi się wasza samoświadomość. Bo „w głaskach trosk, się zastarasz na szrot”, zasługujesz na szacunek, równię praw.
Mężczyźni - za wasze grzechy, za wasz seksizm, upokarzanie kobiet - przyjmijcie te ciosy na otrzeźwienie: „(czółko!)(...)(łokieć!)(...) (główka!) (…) (kolanko!)”. Za dużo sobie pozwalacie!

To książka feministyczna, interwencyjna. Ale żadne tam machanie czarną parasolką. Jest źle, napsuło się wiele, zatem ktoś się musi wziąć za naprawianie pęknięć złotem (na tym polega japońska sztuka kintsugi) czyli słowem. Są tu słowa zachęty do boju o swoje, jest radykalna agitka „będziemy pisać wiersze z mamy tego dosyć”, „idźmy na melanż na noże, a nie na wersale”, „nie chcę odwetu / ale stawiam weto: libidalnym bitom / fetom i laudesom”.

Książkę firmują dwie Joanny - Łańcucka to autorka interesujących ilustracji, Mueller to autorka wierszy. Joanna Mueller – wydała w tym roku „Piratów dobrej roboty”. Tamte wiersze matki pięciorga dzieci nie dziwiły, tematyka feministyczna "Waruj" może zaskakiwać.

"Jednakie mamy losy" - czytamy w motcie, które precyzuje tematykę książki. Poetka zdaje się mówić - współodczuwam, czuję każdy kobiecy ból, ustawiam się po stronie słabych, skrzywdzonych. Empatia każe jej zaprząc machinę słowotwórczą do słusznej sprawy. Niech mąci, kłębi sensy, wzmacnia je, dodaje im siły. Zdaje się iść na całość, odrzuca asekurację. To ten sam power, który pozwolił jej tak świadomie pisać o trudach bycia matką.

Joanna Mueller ma rozpoznawalny styl. To zestawianie słów o podobnych znaczeniach, szukanie ich zaskakujących wnętrz. Słowa są przez „cyzelatorkę” lepione, słowa są gniecione (jak - sam to wymyśliłem - gumowa zabawka wypełniona mąką). Nadaje się im inne znaczenia, wymyśla się je na nowo, naprawia, modyfikuje. Skoro zużyte słowa nic już nie znaczą, a wyświechtane tylko świszczą, trzeba sięgać po mało znane. Tak, wyszukiwarka Google będzie przydatna!

Dla mnie to co się dzieje w tych frazach, to zderzanie się słów - to absolutna maestria! Zachwycałem się „Wylinkami”, podziwiałem „Intima thule”, teraz ekscytuję się „Waruj”. Uważam, że to co się tu wyprawia w języku, zasługuje na największy szacunek. I laur. I pean. I dużo PLN-ów! 

Książka jest wyjątkowa, wyjątkowe są też: jej format – przypominający komiksy, i forma – przeplot wierszy oraz komiksowych okienek. Powstało novum - poemiks. Poemiks, który nie ma zbędnego wiersza.

W pierwszym - wyciszona kobieta "wmotana w kokoning", w wieczne usuwanie się w cień, tworzy "punkt przywracania"; jej smorzando (wyciszanie głosu aż do zera), to gotowanie się do boju. W drugim - życie kobiet porównuje się do losu kur niosek, którym przycina się dla ich dobra dzioby - rozpoczyna się właściwe „oburzenie Mueller”.

Skąd ta chęć do walki? Oto trop: "Nowa wspaniała szujnia - język zdążył zbrunatnieć”. Obserwacja orgii drętwych mów - nie pozwala milczeć, każe się otrząsać. "Przeszły przez nią wiece stronnictw", "kołatkę odsprzedała za szczekaczkę", wściekła się. Dotąd grzeczna, odpala aplikację „Kick the buddy!” i rozprawia się z "chłopcami grającymi w pikuty". Obrywają gnoje!

W wierszu dedykowanym Urszuli Zajączkowskiej wykorzystana jest botaniczna metaforyka. Czytamy o potrzebie otrząsania się ze stadionowego chamstwa, które dziś depcze wrażliwość. "Try me traumo, zrań dłoń, gdy mnie złamiesz / trzciną czującą najwątlejszą w przyrodzie / wbrew twardzicy zwartej darni murawy".

"Stara kontynentka wysiaduje" - to brutalna diagnoza współczesności pełnej nacjonalizmów, braku współczucia dla innego człowieka: "nie w taki weszłam mariaż rewanżów / nie takim matkowałam demarkacjom" - zdaje się mówić ta, która zawodzi się na własnych dzieciach.

"bezwarunkowa" to ckliwe, przejmujące wyznanie matki, która poświęciła się dla swojej pociechy: "dla ciała które czule ciułałam / w nagłych swatach ze światem wy / bita z wycia spowita w całun / suczych sukienczyn: (...)" Zapada w pamięć - obraz świata spowitego śniegiem - spokojem.

W "Autoodzysku (Widka szapoba)" autorka chce przestać się zatracać, zanikać, chce wziąć się za siebie. O! Takich wierszy potrzeba tysiącom kobiet, które pokornie służą, a którym przecież należy się świat. Trafiają w sedno te frazy o mikrych apanażach, "to nie majak, że masz nijak", "co ci spłonęło w domowym ognisku?", itd.

W dziesiątkę trafia - "dobermanka" - pięknie sportretowana przez Joannę Łańcucką - wielka psina ubrana w fatalną falbaniastość, metafora kobiety ściśniętej gorsetem konwenansu. To trzeba zobaczyć, to trzeba przeczytać!

W cyklu pt. "Brzuchy (rewia trzewiowa)" jest zaskakujące olśnienie, że ciąża ("piąta infantiada") i kroczenie w demonstracji ulicznej "pod czarną banderą bioder" to podobny bój i ból. Swoje rany zadaje wiersz "Bracha" z wcieleniem się w kobietę, która poroniła - z określeniami: "zachłanne zapadlisko", "dóbr w bród ale nie dla mnie"...
Brzmiący trochę hiphopowo (rymy) wiersz o brzuchu - pełnym dziwnych szamańskich zaklęć - jest o buńczucznym cznianiu złych myśli o swoim ciele, o tym, by zamiast kompleksów, obnosić się dumnie i tańczyć.

W przepisanym z poprzedniej książki wierszu "To nie tak jak myślisz, siostro" - jest o uważnym wsłuchiwaniu się w opowieści "sióstr". Są tu filozoficzne wskazówki: "mówiących od czapy, nie potępiaj w czambuł", "obejmij mnie narracją, która nie wyklucza" i okrzyki: "viva urawniłowka, brygada roszczeniówka!".

W kolejnych wierszach są groźne nawoływania do działania (zabrzmiało mi to jak RATM): "będziemy pisać wiersze z mamy tego dosyć", "idźmy w melanż na noże, a nie na wersale", "nie chcę odwetu / ale stawiam weto: libidalnym bitom / fetom i laudesom", "bądź usadzona na bujanym tronie" i są prowokacyjne  do pań, czy aby są wojowniczkami, czy aby są pewne siebie?

Zaskakującą - glacjalną metaforykę ma wiersz "Gdzie nas nie ma w wyobrażeniu góry lodowej", to reprymenda dla kobiecej bojaźni i życzenie, by kobiety były niepodzielne, twarde jak kwarc.

"Myto" to już spojrzenie w oczy prześladowcy. Niżne Potulice zmieniają nazwę. Nikt tam już nie będzie potulny.

Bardzo lubię "Krio" - wiersz o głodzie uczuć, który czai się w wyblakłym zdjęciu ślubnym. Automatyczne skojarzył mi się z wierszami "Anoreksja" i "Wielki chłód" Piotra Gajdy z tomu "Hostel". Tam było spojrzenie z męskiej strony: "Chcesz być Ewą, bo po domu / krąży mit o zamrożonej w lodówce paczce / owoców "Rajski ogród" ”; "Wokół tylko lód, jedzenie lodu, kruszenie lodu."
„Krio” jest specyficznie zapisane: tekst raz wyrównany do lewej, raz do prawej, jak głosy z różnych światów. A wszystko to, zakończone takim dystychem: „to głód tak wielki że w zastygłej kuchni / zgrabiałymi palcami wyżerasz mrożonki”.

Sięgający do japońskich skojarzeń „takotsubo (Krakenka i jej krach)”, uzupełniony niesamowitym portretem poetki oświetlonej ekranem, która jest jednocześnie ośmiornicą plującą czarnym tuszem, to maestria uderzania w poetyckie struny.

„Blednica dziewczęca, oczar wirginijski” to zakręcona wizja matriksu, w którym jak na dłoni widać labirynt świata kobiet – pełen pułapek, porażek. Wszędzie „zgnioty”, „zgłuchy po szamot”, „kraina rozczarów”...

„Stygmy (dreszczowa piosenka)” to zapis rytuału oczyszczenia się z głosów świdrujących głowę. To jest przymus, by „wybić szczelny szpunt”.

Ciekawym pomysłem są dwa wiersze inspirowane dramatem Eurypidesa „Trojanki” w tłumaczeniu Jana Kasprowicza. Wers „przez koltan w waszych tabletach rudę niobu i tantalu” wysyła nas z czasów starożytnych do współczesności. Idąc za tropem frazy z wiersza, łatwo znaleźć w sieci artykuł o tragedii kobiet w Kongo i zrozumieć sens pisania takiej książki!

Czy chcemy aż tak dużo? - zdaje się pytać autorka. I odpowiada: „Chcemy pisać się wreszcie godnie”, i sięga po grube działa - w wierszu „lico / mizdra” opisuje horror kobiet, porównując je do oskórowania zwierzęcia, co dosadnie podkreśla grafika z Wenus, której rozpruto brzuch.
W wierszu „artemizje” sięga po los Artemizji Gentileschi, włoskiej malarki, która była gwałcona przez swojego nauczyciela Agostino Tassiego, potem jeszcze torturowana w czasie procesu sądowego, co zaowocowało potem słynnymi obrazami z motywem Judyty i Holofernesa.

Kończący książkę wiersz „asie-niteczki” jeszcze raz podkreśla konieczność wspólnoty.

„Waruj” to wyrzut możliwości języka, fajerwerk, który zachwyca. „Waruj” to wyrzut - żal skierowany do niegodziwego świata. Jeśli autorka za patrona miała np. Józefa Czechowicza – (pierwsze skojarzenie: „zwija się zaułek zawiły zagubiony we własnych załomach”), to do perfekcji dopracowała, co tamten wypróbowywał. Ten gruby bas słów, niech trzęsie. Te "brzmienia brzemienne w sens" niech wprawiają w drżenie, niech przejmują. Niech szyby drżą!






Spotkanie z Joanną Mueller

26 października 2019 r. na Festiwalu Fala Poprzeczna w Gdańsku poprowadziłem spotkanie autorskie z Joanną Mueller, autorką książek poetyckich m.in."Waruj", "Intima thule", "Wylinki".
Fotografie: Wiesław Leszczyński















niedziela, 13 października 2019

Zrób przebój ze swojego przegrywu!

NAGROBKI "Pod Ziemią", thisisnotarecord 2019


Żyję, czy tylko się śnię? Któż nie zna dziwnego uczucia nieobecności, utraty kontroli nad sobą - bycia nieżywym ze zmęczenia, z uwikłania, z przepracowania, z wgmatwania się w coś? Ach, te daremne próby uszczypnięcia się, to zapadanie się w czarną jaźń! Jeśli ośrodek decyzyjny wyemigrował z twojej głowy, jeśli nagle czujesz się marionetką, której wdrukowano w głowę tylko jakieś fizjologiczne "jeść / spać / pracować / oglądać tv", jeśli masz poczucie bezsensu... tak! to płyta for you! Zrób przebój ze swojego przegrywu!

Czy jej funkcją jest wyzwolenie się z tego stanu? Przełamanie? Przez katharsis, odbicie się od dna? Zapewne tak, bo czy można w ogóle brać na serio "kładzenie się do głębokiego dołu"? Ale z drugiej strony: skoro w każdych zawodach jest jeden zwycięzca i tysiąc przegranych, to oto płyta dla tysięcy, którzy chcą swą porażkę oswoić, głaskać ją jak ulubione zwierzę. 

Senna mara zaprasza w tango. "Mój dół" to niesamowity utwór o tajemniczym planie położenia się gdzieś w lesie, w jakiejś mrocznej osobni. Te dźwięki robią nam blady makijaż. Muzyczny trans i beznamiętny głos, gloryfikujący deprechę. Piękne pochody basu i senne dźwięki pianina - pełne rezygnacji. Wymsknięte "jutro przyjdą ci debile" zdaje się wskazywać na przyczynę wypalenia. W świecie zdominowanym przez głupotę, naturalną potrzebą jest - nie dołączać.

Uwielbiam brzmienia saksofonu i klarnetu pana Mikołaja Trzaski (był np. na poprzedniej płycie Nagrobków "Granit", na płycie zespołu Drekoty, na płycie ze Świetlickim). W piosence "Nie uwierzysz skąd dzwonię" jego dźwięki robią piękny, nierealny klimat. Są jeszcze jakieś plumkania zegarów w tle i to wyznanie: "Bardzo zimne mam dłonie, długo stałem na mrozie". Nakręcana zabaweczka tańczy przy turpicznym podkładzie.

Trzeci utwór zaczyna się jak piosenka Alphaville z lat osiemdziesiątych. Tu gra się metaforą "spalania się", jej absurdem. Te dosłowności "Pył na twoich włosach to właśnie ja / Przyklejam się do wszystkich jak rzep do psa", "Roznosi mnie wiatr po nowych terenach / To co masz dziś w nosie to właśnie ja", mogą wywołać ekstazę własną "marnością nad marnościami".

"Idę do Ciebie mój Ojcze" wydaje mi się najmniej wyrazisty w zestawie. Za to rozedrgana "Spowiedź umarłego" ma w sobie sporo życia (hehe). Zatem jesteśmy jak Umma Thurman u Tarantino - w trumnie. Tu dodatkowo: w trumnie uwolnieni z traumy. Spod ziemi płynie radość, że już sobie nie zaszkodzimy, i że to "Na zawsze".  

"Chciałbym nie wierzyć w nic" - przekształca cytaty z Raz Dwa Trzy ("Trudno nie wierzyć w nic") i Tadeusza Woźniaka ("Zegarmistrz światła"). Piosenka ciężka jak kowadło, powolna jak walec drogowy, pod koniec staje się zaskakująco eteryczna jak motylek.

Przerażająca "Ile wziąć" straszy nas autostradą do piekła. Tu inspiracją było "Remedium" Maryli Rodowicz. Tam się uciekało od jesieni w nieznane pociągiem byle jakim, tu - czmycha się w zaświaty.

"Matka jedyna ciąg dalszy" - kłuje bólem matki po śmierci syna.

"Nigdy już nie wróci" - zaczyna się marszowo. Jest tu przeróbka słów Władysława Bełzy "Kto ty jesteś?". Brzmi to tak: "Kto ty jesteś? / Jestem nikt / Co tam niesiesz? / Niosę krzyż / A w co wierzysz? / Wierzę w nic..." Chłodne dźwięki zimne jak u The Cure w "Seventeen Seconds", przechodzą w ciekawą jazzującą codę, prowadzącą aż do... (nie chcę spoilerować, tym trzeba się zaskoczyć).
Specyficzna to rzecz. Dla tych, którzy lubią przewrotność, nie boją się przekraczania granic.
Poskromienie śmierci? Żarty z odchodzenia na drugą stronę? Z ironią o agonii? W każdym razie, pójdźmy boso w ten tan.

niedziela, 29 września 2019

Koncert Agnellus. Tuwim w Tomaszowie



Piątek warto zarezerwować sobie dla koncertu zespołu Agnellus. Grają Tuwima i to jak grają!
Premiera ich płyty "Bal dla ubogich" odbyła się niedawno w łódzkim Domu Literatury. Teraz zagrają w Tomaszowie, w Tkaczu na Niebrowie. Polecam!















piątek, 20 września 2019

Cztery pory skóry

NIGEL KENNEDY "THE FOUR ELEMENTS", 2011.

Nigel Kennedy to ekscentryk, mistrz, znany z wykonania "Czterech pór roku" Vivaldiego. Po tym jak mając już bilet  koncert w Tomaszowie w ramach Love Polish Jazz Festival, nie mogłem go zobaczyć, postanowiłem wsłuchać się w jego "Cztery Elementy". I była to świetna decyzja. To nowoczesne granie bez strachu co ludzie powiedzą.

"Overture". Po krótkim wstępie - od 56 sekundy zaczyna się - piękno i dobro - ożywcze popisy skrzypcowego wirtuoza. Płyniemy, grzejemy, rozpadamy się na atomy, marniejemy, śnimy. 

Czuję tu kondensację inspiracji. Nigel z różnych tygielków wkłada nam na talerz różne przysmaki. Na przykład trąbka. Wchodzi sobie znienacka koło szóstej minuty i łaskocze nas w piętę. Ani to klasyka, ani jazz, ani pop, wszystkiego tu.

Air. Wdech i wydech. Sam rzewny smyk na początek i delikatne mazy pianina. Brzmienie skrzypiec ma swój specyficzny urok. Zaskoczenie - damski głos i popowa, nieco rozwlekła melodia. Zaraz potem sprzężenia jak u Hendrixa, przetworzenia, przepoczwarzania. Momenty klasycznego grania, mrugnięcie w stronę fanów Vivaldiego, uspokojenie i urocza nostalgia.

Earth. Taneczny pop. Wszyscy ortodoksi w tym momencie wyłączają płytę. Skrzypce przejmują stery dopiero potem. Skrzypce jak gitara, smyczek jak szybkie palce Joe Bonamassy, Steve'a Vaia...

Fire. Płoniemy, znów, w nowoczesnym anturażu. Czuć dorzucanie do pieca, czuć porządny podmuch tlenu. Fajne narastanie. Czy potrzebne są te gadki, fałszujące głosy, chichoty? Dodają luzu, ujmują patosu.

Water. Spokojnie... lekko smętnie. Z żeńskimi wokalami. Pop z nutą klasyki. Od 4:27 z nagłym improwizowanym szaleństwem skrzypcowo/gitarowym.

Osiemnastominutowy finał. Klasyczny wstęp, by znów flirtować z różnymi gatunkami. Eklektyzm. Skrzypce jako mieszadełko. Trochę pretensjonalnych szeptów, chórków. Niemożliwe, by nie docenić  - pozwolę sobie zrymować - skocznej cody wyjątkowej urody. Smyczek biega sobie bez smyczy. I choć na koniec ("It's Plucking Elemental") jest (zupełnie zbędna) głupawka, to jakoś tam uwznioślony, wychodzę z tej płyty przez cztery pory skóry, gdzieś pomiędzy cztery żywioły.




 

sobota, 31 sierpnia 2019

Ten trujący, biały, rozsypujący się wiersz. Narwal, naparstnica, narcyz, nocna sowa

INGER CHRISTENSEN "alfabet"; przekład: Bogusława Sochańska, Wydawnictwo Lokator, Kraków 2018.





Pomysł poematu jest wyjątkowy. Pokazać za pomocą możliwości języka niezwykłość świata. 

Każdą częścią rządzi inna litera. Każda część jest dłuższa od poprzedniej zgodnie z matematyczną regułą ciągu Fibonacciego. Część z literą a ma jeden prosty wers, kolejna - 2 wersy,3,5,8,13... itd I dopiero część z literą n, n jak nieskończoność, wyłamuje się już z tej bujności formy...

Czytałem to jak się chodzi po ogrodzie botanicznym, po arboretum jakimś, tak jak wertowałem kiedyś zieloną Encyklopedię PWN z mapą świata i flagami na końcu, albo niesamowity ilustrowany słownik. Czytałem tę książkę jakbym był na rauszu. "Antonówki istnieją, antonówki istnieją" - mówi ktoś, kto ocalał, kto nagle zrozumiał, kto przejrzał na oczy, ktoś, komu dano szansę, kto ma życie przed sobą, kto nagle poczuł więcej, kto się nawrócił, komu już nic nie potrzebne, bo ma wszystko.

Dziecięca radość odkrywania, prostota! Rozrasta się ilość wersów, ilość haseł-zaklęć. Im dalej w las tym pojawia się oprócz piękna, jakaś zadra i fałszywa nuta.

"dioksyna i dni; istnieją / dni; dni i śmierć; i wiersze / istnieją; wiersze, dni, śmierć" Te frazy trzeba poczuć. Jak jazz, jak dobrą muzykę. Mnie te "wymienianki" zatykały gardło (jeśli czytałem na głos), przeszywało mnie ich brzmienie. Ten słownikowy ład, porządek, robił mi dziwny niepokój, jakby kolejna kawa wprawiała mi serce w łomot.

"elegia jesieni istnieje; istnieją zaduma i / posmak; i erem istnieje;" jakby mnie zamknęło w pustelni! Jakby mi kazano milczeć!
"fruwająca czapla istnieje, szaroniebieski / łukowaty grzbiet, czarny czub / i ogon z jasnymi piórami; istnieje / w koloniach; (...) falowanie traw i barwy fagasów; istnieją produkty rozszczepienia atomu i figowce; istnieją błędy, fatalne, powtarzane, przypadkowe; istnieją flamingi i fale zdalnego sterowania; i fijołki, fijołki w sadzie w którym / istnieją antonówki (...)" - czytam to w uniesieniu, jakbym skakał w studnie, jakby moim okiem była kamera drona, jakbym znów wzruszał się na filmie "Makrokosmos" słuchając piosenki Nicka Cave'a, jakbym czytał "Naukę o ptakach" Michała Książka, albo o roślinach u Urszuli Zajączkowskiej...

Słowa czasem zgrzytają, uderzają tłumikiem o asfalt: "istnieją też / gorzki płacz, gorczyca i grad, / istnieją zakładnicy, gęgawa i młode gęgawy; // i granaty, i tajemniczy ogród, zarośnięty, dziki, ozdobiony tylko agrestem (...)" - zestawianie dobra i zła, ukazanie tej przedziwnej, niesprawiedliwej loterii świata, naprawdę przeszywa.

Przebija swoją marnością, dotyka "ten trujący, biały, rozsypujący się wiersz". Czasem dobija: "hojność żniw i kometa // Halleya; istnieją hordy, hufce wojsk / hegemoni".

Czytelnicze skojarzenia zapewne mogą być różne. Każde kolejne odczytania będą się od siebie różnić. Wycięte z tego ciągu fragmenty też działają jakby słowa przeglądały się sobie w zdumieniu: "istnieją heban i horyzont / i cała ta heliocentryczna mgła, której się śniły / oddane mózgi".

Pojawia się "istnienie warunkowe": "zawrotne nurkowanie zimorodka w zamarzniętych / marcowych strumykach istnieje, o ile istnieją strumyki", pojawia się "istnienie szczegółowe": "dźwięki "i" wydawane przez cykady, zwłaszcza tam gdzie / istnieje niebo koloru cykorii, jak rozpuszczony w wodzie // krochmal, słońce barwy chromowej żółci, (...)" i "upewnianie się w istnieniu": "(...) tlen zwłaszcza tlen; na pewno będzie istniał, na pewno będziemy istnieli, tlen, który wdychamy istnieje, / irysy i irga istnieją i niebiańska / głębia jeziora;"

W tym morzu możliwości zaczynamy się topić. Dostrzegać swoją małość, śmieszność, bezradność, słabość, śmiertelność, "Ikar otulony skrzydłami w których topi się wosk / istnieje, Ikar blady jak trup / w zwykłym ubraniu, (...)", wyobrażać sobie inne życie, przemianę.

Raz zachwyt:  "nigdy przechylenie globu nie było tak cudowne" - pamiętam podobną frazę w książce Krzysztofa Bielenia: "Słońce jest ściśle widoczne na równiku niebieskim, i tyle czasu spędza nad horyzontem, ile pod nim. Ilekroć o tym myślę, mam tremę”; raz trwoga: "dolina płaczu cicha, tak cicha, i płacz, co jak wody gruntowe na powrót wsiąkł / w ziemię;"; "Ziemia w drodze z bagażem jaśminów, jaspisu i żelaza, żelaznych / kurtyn, znaków i wiwatów, Judaszowych pocałunków rozdawanych na prawo i lewo (...)", a gdy w poemacie pojawia się Hiroszima - apokalipsa, to zaraz po niej jest nasza ludzka obojętność: "obieram / kartofle".

Część jedenasta z literą K zaczynająca się tak słodko od "kochanie istnieje, miłość istnieje / twoja dłoń wtulona bez pamięci w moją (...)", nagle przeraża obrazem, mrocznym jak u Beksińskiego: "księżyc nazbyt rozświetlony i Wielki Wóz / wraca tak samo pusty, jak pusty był gdy tu przyjechał;". I poraża nam zmysł smaku: "oddłubujesz trochę kory z drzewa i zjadasz".

Pojawia się senny koszmar: "ogród w którym znikam / lśni wylizany przez ślimaki; płynę / skokami jak ptak, a gdy ziemia // jest już zjedzona i rabarbar więdnie /  pierwszy raz, lato poddaje się, a / miasto w którym znikam jest // powolne i czarne;" Jest tam marna antonówka, mozół jej kwitnienia "mimo wszystko", mus z antonówki.

Fragment 12 o lekkości - cudowny, do nauczenia się na pamięć: "Lekkość istnieje, łatwość, równość we wszystkim, (...)" Po nim następuje część, która mnie nie przekonuje, pojawiają się tu zbyt proste
rymy; brzmi to jak jakaś bajka. Zabieg ten powtarza się jeszcze później.

Za to fragment 13 znów wydaje mi się perfekcyjny. Ktoś prosi o kłamstwa, ktoś prosi o wskrzeszenie (wystarczy: "powiedz!") wymarłego ptaka moa. Jest tu też zdradzony "powód, dla którego żyjemy".

I jeszcze ta cudna ekscytacja - część ze strony 64: "alfabety istnieją", zachłyśnięcie się światem. Kto umie tak sławić: "współbycie słońca i oka": "piszę w powietrzu / jak piszą rośliny / łodygami i liśćmi lub // dokolnie kwiatami / koliście i bujnie / kropkami nitkami"?

Ten mętlik w głowie: "że nazwy istnieją", "że nicość ma nazwę"! To jest po prostu wspaniałe! Kaligrafuję sobie każde słowo. I przypominam sobie opowiadanie z "Cyberiady" Stanisława Lema pt. "Jak ocalał świat", gdzie kocham każde zdanie: "Nie ma tak dobrze. Nie mogę zrobić więcej niż to wymyśliłeś. Sodu nie będzie." ; "Stój! Stój! Cofam to, co powiedziałem! Przestań! Nie rób Niebytu!! (...) znikły jeszcze graszaki, plukwy, filidrony i zamry. (...) ani śladu prześlicznych gryzmaków i gwajdolnic, które tak dotąd upiększały nieboskłon! (...) A gdzież kambuzele? Gdzie moje murkwie ulubione? Gdzie pćmy łagodne?!".

I gdy czytam u Christensen / u Sochańskiej: "że nazwy istnieją, nazwy takie jak narwal / naparstnica, narcyz, nocna sowa...", to czuję przez moc języka i moc literatury, że żyję.


czwartek, 29 sierpnia 2019

Borowanie. Hymn własnego ogródka.

THE RACONTEURS  "Help Us Stranger", 2019.

Jack White - gitarzysta polskiego pochodzenia to szalony dentysta, który czyści kanał lewy i prawy. Brzmienie jego wiertła to kwintesencja rocka. Jego riff z piosenki  "Seven Nation Army" podbił świat, a solowe płyty: "Lazaretto" i "Blunderbuss" są dziełami absolutnie genialnymi. The Raconteurs to nie tylko on - na równych prawach są też: Brendan Benson - gitara, wokal, Jack Lawrence - bas , Patrick Keeler - perkusja. 
Zacznijmy słuchanie od numeru 3: pozornie zwyczajne akustyczne gitary (jeszcze tylko ogniska brakuje!). Piękna melodia, jakby ktoś cię przytulał i po raz kolejny wybaczał. Jack wyśpiewujący frazę "Jedyne dziecko, syn marnotrawny / wraca do domu po swoje pranie". A gdy w 3 minucie zaczyna się "borowanie", wiesz już, że wszystko będzie dobrze!

Czwórka. Wnerwiający, szalony początek - jakby mucha latała nam koło nosa. Z gitarowego dudnienia, które mogło się znaleźć, na którejś z jego ostatnich solowych płyt, wyłania się piękna klasyczna zagrywka. Właśnie tak ferment przerabia się na cement w workach po 25kg!

"Shine the Light on Me" - pianinko i harmonie przywołują zespół Queen. Powstał hymn własnego państwa, własnego ogródka. Nieważne, że szukamy w ciemnościach, bo przecież jesteśmy ślepi. Miłość nadchodzi, bezradność nasza i dziury między palcami! I ogród oblepiony kwiatami, których nie umiemy nazwać, wywąchać, opisać.

Sześć. Balon z piosenką country przebijany mocarnym riffem. O tym, że się płaciło i płakało, i już wystarczy. Sufler podpowiada: "I'm not dead, yet!" Śpiewasz i śpiewa z tobą cały świat, podnosi się po drzemce, załamce.

Cover piosenki Donovana "Hey Gyb (Dig the Slowness)" jest OK. Warto posłuchać oryginału i zobaczyć ile przypraw dodano, by potrawka była świeża.

"Sunday Driver" - piosenka o niedzielnym kierowcy, który przyjechał do siostry. ("Nie mogę uwierzyć, że go pocałowała!")  Utwór nie ma jakiegoś przesłania, jest po prostu: "Woo!" i dobrze buja. 

"Now That You're Gone" - rzewna melodia o rozterkach po rozstaniu. Te wszystkie "co ja zrobię teraz, gdy cię nie ma" i "nigdy nie myślałem, że tak będzie"... Bębny biją jak w puste serce. Drewniany piórnik świdruje kornik z gitarą! Coda jest jak wzbierająca złość.
No i koniecznie trzeba zobaczyć teledysk. Zespół odbity w lustrach, dziewczyna czmycha z walizką, cienie przesuwają się na ścianach, zasłonka rwie się z prysznica jak ta z filmu "Psychoza", rozmazany tusz i szalona demolka z wulgaryzmem na ustach!

Piosenkę "Live a Lie" o tym, że wolimy kłamstwa, można sobie śpiewać przed oglądaniem ulubionej stacji TV. Jest riff, jest solówka, jest refren!

Wujek Dobra Rada nadaje w piosence nr 11. Może to o tym, że Jack gra, a słuchający przebiera palcami po nieistniejącej gitarze. 

Chyba wolałem końcowe utwory na dwóch wcześniejszych płytach The Raconteurs. "Carolina Drama" o jakiejś krwawej jatce z niesamowitym lalalala, albo "Blue Vains" zaczynający się od cofanej taśmy, to są utwory nie do zapomnienia. "Thoughts and Prayers" niestety im nie podskoczy. Skrzypki grają, robi się tylko sielsko i anielsko.

Na szczęście można wrócić do dwóch numerów początkowych. "Bored and Razed" zaczyna się powolutku od prostej melodii. I już się chce powiedzieć, że nie jest tak mocny jak "Steady as She Goes" - numer 1 z pierwszej płyty sprzed "stu" lat (dokładnie sprzed czternastu). Ale robi się podobnie zadziornie, aż się chce uderzyć w pogo i potrącić kogoś ramieniem. Utwór można zapętlić i się huśtać nań.

No i utwór tytułowy (dokładnie: "Help Me Stranger"). Gitary pompują tlen. To o tym, żeby przybiegać i pomagać. O tym, żeby się wzajemnie nakręcać.

poniedziałek, 19 sierpnia 2019

"Bal dla ubogich. Tribute to Tuwim." Agnellus

 "Bal dla ubogich. Tribute to Tuwim." AGNELLUS

 

Zachęcam do zapoznania się z materiałami promocyjnymi płyty zespołu Agnellus, będącej hołdem dla Juliana Tuwima.



Program został w całości stworzony z autorskich kompozycji do tekstów Juliana Tuwima. Wybrane teksty przepełnia z jednej strony niepokojący obraz wnętrza człowieka, a z drugiej pewien rodzaj nadziei, którą najlepiej wyraża metafizyka i niepogodzenie. Melancholia Tuwimowskich tekstów to piękne królestwo słów o samotności, miłości i wierze.

W projekcie graficznym albumu wykorzystano grafikę Kosmy Woźniarskiego z klipu Kamienice – promującego album, którego artystyczne tworzywo idealnie ukazuje istotę poezji Tuwima i jego związek z Łodzią.



Tytułowe „Kamienice” opisują ludzkie wnętrze, jego nędzę i ograniczenia, których metaforą jest tunel – zamknięta przestrzeń widoczna, kiedy spoglądamy z okna budynku wychodzącego na podwórze. Tunel, który widzimy w animacji złożony z obrazów tak dobrze znanych z łódzkiego pejzażu jest z jednej strony zamknięty przez obskurne podwórko i z drugiej strony przez milczące niebo.

Tożsamość wyraża się w języku, zatem wielka poezja ma zdolność jej przechowywania. Dlatego twórczości Tuwima nie można zrozumieć bez Łodzi i jej ciemnych obrazów. Poeta pisał o nędzy robotników w najlepszych czasach rozkwitu miasta, bo tak naprawdę to oni tworzyli fortuny fabrykantów. Pisał o kamienicach i ponurych podwórkach. Pisał jako łodzianin, Polak rozkochany w polskim języku i w muzyczności języka rosyjskiego, doskonale pojmujący, niczym żydowski kabalista, substancjalność słów. Jest kimś, kto sam stanowił granicę między światami, wówczas, gdy Łódź też określano jako pogranicze kultur. Dzisiaj miasto jest granicą między utopią a krachem, stara się uporać ze skutkami transformacji, która okazała się dla łódzkiego przemysłu wręcz mordercza. Utwory Tuwima są więc wyznacznikiem tak trudno definiowanej tożsamości miasta-medium, „Łodzi” płynącej do wyśnionego portu ponownej prosperity.

Wydawnictwo zostało objęte honorowym patronatem Domu Literatury w Łodzi. Agnellus jest wielokrotnie nagradzanym zespołem. Instytut Adama Mickiewicza w Warszawie uznał, że projekt tuwimowski jest istotny dla promocji polskiej kultury za granicą i przyznał dofinansowanie wyjazdu zespołu na festiwal poświęcony Tuwimowi w Szkocji w roku 2013 w programie "Kultura polska na świecie". Agnellus działa w materii piosenki wysokoartystycznej. Zespół Agnellus uczestniczy w ważnych projektach związanych z regionem współpracując z Domem Literatury w Łodzi oraz z Fundacją Pasaże Pamięci w Tomaszowie Mazowiecki.

Zespół Agnellus:

śpiew – Agnieszka Kowalska-Owczarek; gitara akustyczna – Agnieszka Nowak; gitara basowa – Tomasz Kowalski; gitara elektryczna – Daniel Machoś; perkusja – Paweł Zawierucha

gościnnie: puzon – Grzegorz Rogala; instrumenty klawiszowe – Rafał Hajdorowicz.


Nagrań dokonano w Robak Studio w Łodzi.

Realizacja i mastering: Zbigniew Piotrowski
Projekt graficzny: Agnieszka Kowalska-Owczarek
W projekcie okładki i książki wykorzystano grafikę Kosmy Woźniarskiego z klipu Kamienice.

1. Dzień 3:29
2. Burza 4:07
3. Kamienice 3:40
4. Rozmyślania 2:49
5. Słowisień 2:18
6. Właściwie 3:33
7. Solenizanci 3:54
8. Malarz 4:00
9. Śmierć 2:07
10. Storm 4:07
+ Kamienice (klip) 3:40

Wizualizacja profesjonalnie przygotowanej do druku okładki i książeczki (wg specyfikacji TAKTU):https://www.facebook.com/agnellus.zespol/photos/a.1933861826680697.1073741837.188150537918510/1933863070013906/?type=3&theater

AGNELLUS – zespół w swojej kreacji wychodzi poza ramy piosenki poetyckiej, wnikając w przestrzeń muzyczno-teatralną. Porusza się pomiędzy piosenką literacką a poetyckim rockiem, niekiedy z elementami jazzu lub folkowym kolorytem. Ze względu na specyfikę zespołu można go usłyszeć na festiwalach muzycznych, teatralnych i poetyckich. Utwory autorów Agnellusa znalazły się na płycie Macieja Zembatego pt. „Piosenki z trumienki” (Canto, 2002). W październiku 2012 w Polskim Radio Łódź odbyła się premiera albumu „Ballady i transe”, (Dalmafon). Znajdują się na nim zarówno utwory poezji modernistycznej, jak również współcześnie tworzących autorów, szczególnie łódzkich poetów. Kolejnym muzycznym projektem grupy w formie mini-widowiska są „Wyliczanki, igry, fiki” – muzyczna interpretacja znanych dziecięcych zabaw słownych dla widza dorosłego oraz oprawiony plastycznie program „Dwoje Ludzieńków. Tribute to Leśmian.”

Więcej: http://agnellus.art.pl/o-nas/

Przez wiele lat perkusistą zespołu oraz współtwórcą muzyki był Paweł Zawierucha. Jest on współtwórcą muzyki do projektu „Wyliczanki, igry, fiki”.

https://www.facebook.com/agnellus.zespol/app/2405167945/ – inne utwory i teledyski

https://www.youtube.com/user/TheAgnellus/videos?view=0&sort=dd&shelf_id=0 – profil youtube




sobota, 17 sierpnia 2019

Trąby uchylają rąby tajemnicy

BLACK PUMAS "BLACK PUMAS", 2019

 

Jakieś niezwykłe "dary losu" spłynęły na struny głosowe wokalisty Black Pumas -
tajemniczego, nieznanego mi do niedawna, zespołu z Austin w Teksasie.
Czarnoskóry Eric Burton ma świetny wibrujący, ciepły, pełen emocji głos. Wyciąga "góry", po których można się przechadzać. I gdy w - najlepszym na płycie - "Fire" śpiewa "Jest pożar, zadzwoń do strażaka / jeśli odczuwasz ból, kochanie, wezwij lekarza / Nie bój się powiedzieć „potrzebuję cię” - zrozumiem", wcale nie myślę, że to banał, tylko myślę o tym jak to zostało zaśpiewane. Gorączka pożądania! Upał! Słonie wycięte z sawann! Olśnienie, tarzan na lianie, tarzanie się w piaszczystej plaży!

Ta muzyka jest podszyta jakąś wężową skórą, spływa po brodzie jak sok z egzotycznego owocu, pachnie nocnym jeziorem. Jej puls mogłem już gdzieś słyszeć. Może na płytach Morcheeby sprzed kilkunastu lat, a może na płycie The Black Keys z tym dziwnym samochodem? Zapewne tak się grało w wytwórni Motown, nie wiem, nie było mnie wtedy na świecie. Można się nieźle zakręcić na zębatkach tych piosenek. Trąby uchylają jakieś rąby tajemnicy, odkrywają jakieś zakorkowane butle.

Cóż rzec? Że przy nr 1 - "Black Moon Rising" chciałoby się tańczyć? Poddać się, spłonąć, zniknąć? Już w pierwszym wersie Burton cedzi słowo "ogień", jakby parzył się, ale lazł w gorący ukrop. Wyśpiewuje peany na rzecz ukochanej ubranej w czarną sukienkę, prosi o celny strzał i złamanie serca.

Numer dwa na płycie - "Colors" można uznać za hymn. Śpiewany w uniesieniu, zachwycie, w jakieś czułej epifanii. Tańczony boso na trawie? Wygapiony na błękitnym niebie? O szczęściu, dobrym dniu, chwili, która została nam dana i możemy sobie do niej popłakać, zatańczyć i podziękować za nią. "Wszystkie moje ulubione kolory!" (Ja to pamiętam jak o kolory pytał, równie nieziemskim głosem, wokalista Living Colour na płycie "Vivid", ale to było wieki temu - 1988r.). Ciarki, wstążeczki, czerwone porzeczki!

"Know You Better" - utwór dostojny jak ślubny garniak. Wyznanie, że musimy się jeszcze lepiej poznać, zrozumieć i że wszystko jest proste. Za każdym razem gdy słyszę te "get it together!" czuję jakby ktoś unieważniał wszystkie nieszczęścia świata. I że jedną pewnością można umeblować niejeden niepokój.

Te cztery utwory są do zakochania. Z pozostałych wyróżnię jeszcze - smutny, pęknięty "OCT 33", o samotności. Podobnie "Stay Gold" - rzewny, o tym, że "lato robi się chłodniejsze"...
"Touch The Sky" chciał być smutnym bluesem w stylu Finka, ale rozmyślił się i stał się kazaniem. Odmów krótką modlitwę i upij się myślą, że nie potrzebne są żadne piedestały, żeby dotknąć nieba. Piosenka z prostą zagrywką na gitarze, trochę trąbek i chropawe solo. W sam raz, by zrobić hop do czarodziejskiego świata czułości.





sobota, 3 sierpnia 2019

Ponakładane na siebie doły. Jęki i skrobanie.

THOM YORKE "Anima", 2019.


Rytm jak bicie się w pierś. Oto łkanie, odgłosy z otchłani. "Traffic" - tak mogłyby brzmieć pulsujące neony, gdyby były instrumentami. Stęka przed nami rozbitek, który wyrzuca z siebie złowieszcze frazy. Niczym Pirx z opowiadania Lema, zanurza się w wodzie. Próbuje nie czuć ciała, pozbyć się jakichkolwiek bodźców, chcenia, czegokolwiek. Tak postrzega wolność. Ale i tak dopadają go wyrzuty sumienia za imprezowanie z "bogatym zombie". Ma omamy o braku wody i powietrza. Czuje się jak gęś, której ktoś pompuje do gardła karmę. 

Taka to płyta. Rozjeżdżająca jak walec, wprawiająca w stupor. Doceni ją fan Radiohead, odtrąci nieprzygotowany na dygocące rytmy.

Drugi utwór to ponakładane na siebie doły. Soundtrack do gry Space Invaders, w której strzela się do ludzi z teczkami idących z pracy. Tak sobie to wizualizuję. Postacie są wielkości szczurów. A wielkie miasto połyka zestrzelonych.

"Twist" - falsetem, płaczliwym głosem, jako tło mając własne powtarzane słowa albo bezczelny beat. Słuchając wpada się w morskie fale, w stan hipnozy. Przez chwilę prowadzi nas za rękę dziecięcy chórek, czasem postraszy jakaś Godzilla.

Czwarty - "Dawn Chorus" - gdzie Thom zamiast śpiewu recytuje. Wyrzuca sobie. Ślepa uliczka, niemoc. Oto i cała jego miłość - wiatr poruszył sadzę z komina w spiralne wzory. A co by było, gdyby się miało jeszcze jedną szansę? Wszystko w rytmie łapania oddechu. Z trudem, z bólem w klatce. Poruszające.

W "I'm a Very Rude Person" - Thom przeciera oczy, formułuje zaklęcia. Wypowiada to, co musi. I pojawia się anielski chór.

Promowany w radio "Not The News" - zaczyna się bajkowo, ale szybko zrzuca nas na ziemię: "Jestem w czarnej melasie", "Skrzypce ze współczuciem". Plumkanie, szumy i zgrzyty, żaden rock. Jesteśmy w załamce, miotamy się. "Kim są ci ludzie?".
 
"The Axe" - z wyznaniem: "Pewnego dnia wezmę siekierę". Obiektem złości jest tu zapewne jakaś nowoczesna technika, media społecznościowe? "Myślałem, że mamy umowę?" A może zawód wobec kogoś, z kim porozumiewamy się przez sieć. Przeklina się złudę przyjaźni, zaufania. Emotikon - żaden uśmiech. Interesująco wykorzystano w utworze klaskanie.

"Impossible Knots" - osacza nas jękami i skrobaniem. A ostatni na płycie "Runwayaway" zaczyna się radioheadowo, a potem generator mowy i chłód, duża porcja chłodu a la Kraftwerk, sprawiają, że po odsłuchu jest się porozbijanym na kawałki. Jakby się było w strefie zgniotu, obudzonym znienacka w chwili, gdy ktoś nas próbuje obrysować kredą.