sobota, 27 marca 2021

Wszystkie morza. Dyndający nad szyją sznur

LIMBOSKI "Ucieczka Saula", Polskie Radio S.A. Agencja Muzyczna, 2019.


Słone jezioro Bonneville. To ono spłynęło w dół. Było prawie tak duże jak Michigan, a dziś po wyschniętym płaskim dnie, ludzie różnymi pojazdami biją rekordy prędkości. Wizualizuję sobie to miejsce.

Piosenka "Na statku", wykorzystująca metaforę odpływającego morza, ma swoje własne miejsce w mojej głowie. Gra sobie tam w różnych sytuacjach. Uzależniający bit, świetny surrealny tekst. Statek, śpiewający księżyc, zabawa nożem i wadzenie się z Bogiem. Piosenka powinna hulać po wszystkich radiach świata, a liczniki wyświetleń wariować.  

Równie wyjątkową zdaje mi się pieśń "Czy widziałeś już tę smugę?" O jakieś zadrze w sercu i utracie. Łajba jako ucieczka od świata w bezkres i bezmiar. Ten moment, gdy wchodzą chórki niosąc ukojenie jak budyń w salaterkach! Inspiracja powieścią Josepha Conrada "Smuga cienia", marlin z Hemingwaya (nie, nie Taco :D) i - mistrzowski wers o dyndającym nad szyją sznurze zmoczonym w morskiej pianie. 

Płyta z konceptem "wypłynięcia w nieznane" nie ma słabych punktów. Z pozoru zbyt patetyczny utwór "Prośba", wyjątkowo nie autorski - tylko do tekstu Zbigniewa Herberta, ma moc pokonania beznadziei. Przeszył mnie tym "gdy czaszkę w czułe palce weźmiesz". I wyszył wzorek gdzieś pod skórą. 

Bardzo lubię "Matce Ziemi" z pięknym chórem i fortepianem. To prawdziwy pocieszasz i nosidło do ukojenia, "Oddaj to matce Ziemi, dla której to jest jak słodki kwiat, dieta cud". Wyobrażam sobie blizny, którymi zarastają złamani, bo dr Limboski dobrze dobrał lekarstwa: zapisał pochylonym pismem przesłanie, by "przeboleć i iść dalej" - dwa razy dziennie, rano i wieczorem, a przykazanie "Kochaj i chroń, to co ci dane" - po każdym posiłku. Podpis i pieczątka. Następny proszę.

Inny nastrój mają "Chwile": luzackie i sztubackie: ("a ja zawyłem, gdy ją widziałem tyłem"), ale przecież z mądrym przekazem, by nie tracić czasu a "grać w najdziksze gry", wskakiwać na falę, a przecież "wszystko składa się z fal".

"W naszym nowym mieszkaniu" opisuje mękę życia, które nie jest takie jak się chciało. "Czarna noc duszy" tyka jak wielkie wahadło, co się porusza z niedowierzaniem jak głowa ze skrzywionym kącikiem ust. Poruszające "Kino nocne" pełne wyrzutu i westchnień, jest o życiowej porażce, o młodości, która tak nagle przeminęła, z czułym refrenem "Czy odjechał, czy to już? Jeszcze zdążę, tylko puść". Oto ból! Sącząca się do uszu, gorycz. Nie inaczej w "Gdzieś tam", gdy przemijanie ryje nam ogród jak kret. Rzewnie dość i niewesoło, plus radosny fortepianik wyjęty ze starego kina. "Idź przez rzekę" dobrze puentuje tę płytę. Niech głos jak dzwon - głos Limboskiego, będzie z Wami!






poniedziałek, 22 lutego 2021

XXIX Konkurs Poetycki o Nagrodę im. K.K. Baczyńskiego

Zachęcam do wzięcia udziału w konkursie poetyckim. Konkurs to prestiżowy, a jury zacne.

Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego ogłasza Ogólnopolski Konkurs na zestaw poetycki o łącznej objętości do stu wersów, stanowiący spójną warsztatowo propozycję. Jury będzie rozpatrywać jedynie utwory dotąd nienagradzane, niepublikowane i niezgłoszone do publikacji.
Po raz kolejny Stowarzyszenie Literackie wręczy Nagrodę TETIS
– za zestaw poetycki wyróżniający się nowatorstwem formalnym
lub niekonwencjonalnością. Nagroda TETIS zostanie przyznana przez Jury propozycji poetyckiej wybranej osobno spośród wszystkich nadesłanych na Konkurs.
Nadesłany zestaw poetycki należy oznaczyć godłem. Tym samym godłem prosimy oznaczyć także dołączoną do przesyłki zaklejoną kopertę zawierającą imię, nazwisko i adres Autora (z numerem telefonu, adresem e-mailowym) oraz potwierdzenie wpłaty 15 złotych na konto Stowarzyszenia: Volkswagen Bank Polska S.A., nr 62 2130 0004 2001 0645 1645 0001. Biorący udział w konkursie są zobowiązani również do dołączenia podpisanego przez siebie oświadczenia
o własnym autorstwie nadesłanych prac.
Jury będzie rozpatrywać jedynie prace nadesłane w pięciu egzemplarzach do dnia 28 lutego 2021 roku na adres: Dom Literatury w Łodzi, ul. Roosevelta 17, 90-056 Łódź, z dopiskiem: XXIX Konkurs Poetycki o Nagrodę im. K.K. Baczyńskiego.
Organizatorzy nie odsyłają nadesłanych prac. Stowarzyszenie zastrzega sobie prawo do publikacji nadesłanych tekstów w materiałach informacyjnych i promocyjnych.
Rozstrzygnięcie Konkursu nastąpi w Łodzi w kwietniu 2021 roku.
O dokładnym miejscu i czasie uroczystości laureaci będą powiadomieni indywidualnie, dane te zostaną także zamieszczone na stronie Stowarzyszenia: www.slkkb.org.pl. Decyzję o rozdziale nagród
i wyróżnień oraz o ich wysokości Jury podejmie na posiedzeniu zamykającym Konkurs. Werdykt Jury zostanie następnie opublikowany w prasie oraz na stronie internetowej Stowarzyszenia.

niedziela, 14 lutego 2021

Gęsto od strobo. Po to cały ten cwancyk.

Łona i Webber "Śpiewnik domowy" EP, Dobrze Wiesz, 2020.



Tak, to gadanie do beatu jest wybitne! To żonglowanie słowem, ten blask od słów, jak od śniegu, gdy słuchasz na spacerze w słuchawkach w tą słoneczną niedzielę. Zaczyna się od historyjki o układaniu z synem klocków Lego, błahej, ale z jakim ach! Od przeinaczenia Lagos/legos, do szafy grającej afrobeat i klockach wciskanych na chama do postnordyckiego mebla. Wybitne gadanie to jedno, muzycznie zdumiewający kalejdoskop to drugie: inspiracje afrykańskie, rosyjskie, brazylijskie, żydowskie, łemkowskie... Szacun dla tradycji i wielokulturowości, zrealizowany bez żadnego patosu, za to z kunsztem, swobodą i luzem. Te dźwięki np. początek i wyłaniający się z nich beat w "Echu", są niesamowite!

Łona poczyna sobie z językiem polskim lekko i frywolnie, sporo tu wulgaryzmów: chu%^w i k$%ew. Nic to, bo miało być potoczyście i mocno, więc jest. Łona jest rozpoznawalny, nie do pomylenia, jest prawdziwym klasykiem (np. ostatnio wystąpił na płycie Nosowskiej "Basta"). 

To króciutka płyta - zaledwie siedem utworów + jeden remix. Dzięki temu, że krótka - wyrazista. Ale chociaż krótka - gęsta, można się długo wgryzać w różne niuansiki. Zachwycam się nią od dłuższego czasu. Okazało się, że z racji szybkich beatów, świetnie nadaje się pod ćwiczenia fizyczne na orbitreku. 

Jest tu arcytekst o burzy, w której "gęsto od strobo / ale wreszcie jakieś pokrewieństwo z pogodą", w którym to, co się dzieje z doborem słów, akcentów to jest level hard, level master: "krzywo błyszczący horyzont", "iskrząca się iskra mocna", "suma mżawek" i "granie na kotłach pod ostry bój". Pytanie - "czy przyżarzy, czy przydżdży?", to złośliwość w stronę naszych polskich skłonności: np. do narzekania, czy słomianego zapału, pod płaszczykiem meteopatii.

"Hasztag Nikifor Szczeciński" wraz z obłędnym teledyskiem to hołd dla specyficznej ulicznej sztuki tzw. street artu. Zmyślna konstatacja, że taki kolaż rupieci, gazet, zabawek jest godny uwagi, że nie tylko lansowana w prestiżowych galeriach sztuka się liczy, zrobiona jest tu z dużą zręcznością, trochę z dystansu, ze wspomnieniem wszak łemkowskiego mistrza-amatora, który doczekał się miejsca w encyklopediach. "Istoty dotknął? Nie dotknął? Jedno licho. Miejski folklor. Szczeciński Nikifor."  

"Udostępniam ci playlistę" to wyliczanka tytułów piosenek lub niszowych wykonawców - zachęta do poszukiwania w muzyce nieznanego. Ta pogoń za wyjątkowymi nagraniami ma w sobie coś ze snobizmu, ale to poczucie docierania do absolutu jest piękne i ja go znam, gdy odkryję coś na własną rękę, coś co jest tylko własne. Wybitny refrenik "Może bym tak pomyślał? Pochodził, pomówił, potańczył? Tak jak lubię - po to cały ten cwancyk", można sobie podśpiewywać, w przypadku zapotrzebowania na ewakuację ze schematu.

"Echo" to już poważny tekst, o tragedii Żydów, którzy skazani byli na pogardę i zmuszeni do opuszczenia Polski w marcu 1968 roku. Czy szczeciński zespół jazzowy Następcy Tronów, "dla niektórych The Żydołs", zrobiłby karierę? Czy jego następcy to byliby polscy Beastie Boys? Nigdy się nie dowiemy. I o tym warto rapować.

Numer "Co tam mordo?" z tanecznym teledyskiem - jest pierwszorzędny już pierwszą zwrotką "Co tam mordo, jak leci? E, pomału; sporo wyrzeczeń niewiele szału. Pielęgnuję tu grunt, żeby mi nie zarósł;". A taki zwrocik to już z adnotacją, że "Wy tak nie umiecie, poeci!": "Plus ten banału szczery poryw, żeby mnie przeryć i poryć, i wejść w moje terytory."

Na koniec napiszę, że w przebojowym, singlowym, pijackim "Stop, Nadiu" Rosjanka polewa i polewa, a składnia słabnie. 

Składnia może i słabnie, ale nie mój entuzjam do Łony - rap, którym też się zajmuję, uczynił sztuką. I jeszcze ta niecodzienna oprawa graficzna - w roku Moniuszki otrzymujemy książeczkę i "cedećko", które - tak jak niegdyś książka słynnego kompozytora "Strasznego dworu" - powinny być w domach na różne okoliczności dnia codziennego i na pohybel tandecie.




"Kocham, więc jestem" zespołu Agnellus

Lutek Orenbach jako dziewiętnastolatek trafił do tomaszowskiego getta. Miał niespotykany talent teatralny, był świetnym karykaturzystą, ale też  niepoprawnym romantykiem, piszącym namiętnie listy do ukochanej Edith. Kochał, pomimo strasznych wojennych okoliczności. Zachowało się takich listów ich aż 100. To z nich pochodzi tekst piosenki "Amo ergo sum" zespołu Agnellus. Asolutnie polecam! "Kocham, więc jestem"!

Jest to fragment projektu „Sen o teatrze. Listy z tomaszowskiego getta – Lutek Orenbach do Edith Blau" A zespół Agnellus (śpiew – Agnieszka Kowalska-Owczarek; gitara akustyczna – Agnieszka Nowak; gitara basowa – Tomasz Kowalski; gitara elektryczna/ gitara akustyczna – Daniel Machoś; perkusja – na nagraniach Mateusz Joachimiak/ koncerty Paweł Zawierucha; puzon – Grzegorz Rogala; instrumenty klawiszowe – Rafał Hajdorowicz), przypomnę,  wcześniej nagrał bardzo dobrą płytę "Tribute to Tuwim".




 

czwartek, 14 stycznia 2021

Zastygłem w dziwnej pozie

 MACIEJ MELLER "ZENITH", Ambient Media House, 2020


Na okładce postać w mgle. Jak wyjęta z covidowej izolacji, przemykająca pospiesznie. To płyta z 2020 roku, prosto z zamknięcia, nie zagrana jeszcze na żywo. To pierwsze solowe dzieło Macieja Mellera gitarzysty, który współtworzył świetną płytę "Meller Gołyźniak Duda", a w międzyczasie dołączył do jednego z najlepszych polskich zespołów - Riverside.

Fajnie wydany ten album. Klimatyczne zdjęcia w środku - przyroda, pusty górski krajobraz (Islandia?), paproć, brzoza, sucha gałąź, kora, drabina położona w ściółce, alejka pokryta liśćmi.

Ach, każdy dźwięk tej płyty wydaje mi się doskonale na miejscu. Słucham jej od dobrych paru miesięcy, naśladuję solówki (brzdąkam na jednej strunie). Utożsamiam się z bohaterem z pierwszego utworu "Aside", który z uchem przy ścianie, z nosem w szybie, jest trochę oczekujący, trochę pogodzony. Ten kanister w ręku to zbyt gruba metafora, serce na rękawie - ok. Jest przyczajenie w czterech ścianach, mnóstwo wiary i odrobina frustracji, gdy "fuckin' destiny" wydaje się misją niemożliwą, wtedy przydaje się kaptur, samotność. Jest tu delikatność i pewna żarliwość. Ten ośmiominutowy utwór w połowie 5 minuty fajnie zwalnia. I wtedy 'muszę' zmienia się w 'mogę', gitara brzmi podniośle jak u Gilmoura, a potem jeszcze "porządny walec drogowy" prostuje ścieżki.

Najbardziej radiowy utwór to numer 5 - "Frozen". Użyję tu swojego ulubionego słowa: "genialny". Kocham to "zastyganie w dziwnej pozie". Co poradzę, że nie widzę tu nic zbędnego. Po prostu każdy dźwięk gitary, uderzenie perkusji, głos (ach, jak to jest zaśpiewane - na wokalu, autor tekstów - Krzysztof Borek) - wszystko. I tekst, o przekazywaniu pałeczki młodszemu, silniejszemu, o tym, że "przed tobą jeszcze tyle, ja już przegrałem". Piękne katharsis. Ja osobiście z każdym załamkowym refrenem tej piosenki czuję się pewniej. Niech mnie świdruje ta gitara na początku, niech we mnie wierci! 

Siódemka - "Trip", maczał w niej swoje palce lider Riverside - Mariusz Duda. Być może to on jest odpowiedzialny za te piski i pomruki. Może to ta szczypta geniuszu dała niesamowitą atmosferę sennego wieczoru? Jeśli nie uniesie Was to, co się dzieje pod koniec trzeciej minuty, spiłujcie sobie pięty! Te powtarzane dźwięki, pętle i łkania gitary, aż proszą się o zamknięcie oczu i odlot. 

"Knife", numer trzy na płycie, zaczyna się od pianinka, fajnych dudnień i wysoko z jakąś mistyczną ekstazą zaśpiewanych słów. No i jest tu trochę gitar, na które czekają fani progresywnej muzyki. W tekście - kupno noża, gdy wróg u bram i dużo miłosnych wyznań.

Czule brzmi "Plan B". To spokojna ballada o trudnej decyzji, smutna i piękna jednocześnie. "Plan B mi pasuje". Zgodnie z kanonem pojawiają się mocne gitary, a na koniec znów o pewności, że wyjście awaryjne to dobra decyzja.

"Halfway" zdaje się dał tytuł płycie. Połowa drogi, czyli Słońce w górowaniu (z tym zenitem, to chyba przesada, nie jesteśmy wszak w strefie międzyzwrotnikowej). Tak jakoś dramatycznie rozwija się ten utwór,  by w czwartej minucie pozwolić płynąć już spokojnie na falach gitarowego wywijania. Lubię to!

Pogwizdywaniem zaczyna się "Fox". Poetycki niejednoznaczny tekst interpretuję sobie jako historię radzenia sobie z życiowymi nieszczęściami. Domniemywam po radosnej solówce, że lisek już swoje włoski wkłada w inny kurnik.

Przyjemnie kończy się ta płyta - spokojem, wyznaniem, że to żadna magia, że to się dzieje naprawdę i jest pięknie. Choćby to była droga w mgłę wzdłuż samochodowych kolein, pójdę tą drogą.

 






sobota, 28 listopada 2020

Na kawałeczki, w pogorzelisko, w miraż

 GREG DULLI - "RANDOM DESIRE", 2020


Najpiękniejsze są smutne piosenki. Ze "znalazłem cię", znaczącym tyle, co że "jesteś w mojej głowie, w moim wspomnieniu, śnie". Zapisane, gdy przychodzi noc i falują w głowie stracone szanse, głupie strachy i marnacje. Taką piosenką jest "It Falls Apart". Ach, kiedy wchodzi ten dźwięk klaskania, snują się smyki, szepty, ma się ochotę zamknąć oczy i porozbijać się na kawałeczki.
 
Innym cudem jest "The Tide" o jakimś rozpadającym się związku, kłamstwach, wątpliwościach, niepewności. Żarliwie zaśpiewany, z brzęczącą gitarą w stylu The Edge'a z U2, aż do cody z cytatem z "Abbey Road" Beatlesów: "You're so heavy...". 

Pierwsza na płycie jest "Pantomima". Idealny początek - słowo "spustoszenie". O podniecie, która kieruje życiem, o pragnieniu upojenia i odlotu. W ciekawym teledysku reżyser tanecznego show niespodziewanie kończy w foliowym worku. W tekście złamane serca, sen na czerwono, high i "easy come and easy go". 

Udane są rozedrgane "Sempre" i spokojne "Scorpio". Szczególnie ten drugi, gdy przy dźwiękach fortepianu Greg wyznaje "Oddychaj ze mną", "Śpiewaj ze mną", "Śnij ze mną", "Śpij ze mną", brzmi to jak modlitwa do upadającego świata. Rozbrajające jest to błaganie faceta, który wierzy, że wszystko jest możliwe. Dla mnie mistrzostwo: te gitary i to cedzenie słów. 

W "Marry Me" jest rzewnie - on pozwala jej odejść. A w zaśpiewanym ściśniętym gardłem (wyobrażam sobie Elvisa) "Lockless" pojawiają się nagle trąbki jakby spadały na nas tysiące confetti.

Niezwykłą piosenką jest "The Ghost" - ewidentnie w stylu Nicka Cave'a (jak korespondencja z "Red Right Hand"). Miłość jak narkotyk, miłość jak pogorzelisko i żużel, a "diaboł" skacze przez dach. Smyki przygrywają jakby kpiły.  

"Black Moon" to jakieś nieszczęście i zanurzanie w czarnej nocy. Choć melodia niesie, tekst dołuje - no bo przecież "najpiękniejsze są smutne piosenki". A "Slow pan" jak spojrzenie z góry na świat, znów z niepewnością - czy wszystko to czasem nie miraż?  




niedziela, 15 listopada 2020

Bierzcie to, zakochańce


 VOO VOO - "Anawa 2020", Narodowe Centrum Kultury 2020.



Znam tę płytę Grechuty na pamięć. Może to właśnie od niej się zaczął mój poetycki flow? Pamiętam dobrze, kiedy ze sterty winylowych płyt, które posiadałem dzięki pasji zbierackiej mojego taty, zacząłem wybierać te z poezją: Grechuta, Niemen, Demarczyk... I wyobrażałem sobie, że jestem poetą.

Nie pamiętam za bardzo, by moi rówieśnicy tego słuchali. Raczej sam odkryłem to dla siebie. Ach, ten uśmiechnięty młodzieniec na okładce. Te czułe wersy o miłości, poustawiały mi wrażliwość, porozklejały mnie.

Gdy dziś słucham sobie "Wesela" pękam na pół przy słowach Wyspiańskiego: "jestem wtedy wszystkim bratem, i wszystko jest dla mnie swatem / w tym weselu, w tej radości / Bóg mi gości pozazdrości"... W tym roku przez koronawirusa odwoływano ceremonie ślubne i weselne, zespół Voo Voo też odwołał "Wesele" - nie dał rady nagrać swojej wersji. Szkoda...

Waglewski - lider Voo Voo, podkreśla w wywiadach, że cel miał taki - przypomnieć kultową płytę, która ma już 50 lat. Że nie miał w planach żadnej dekonstrukcji tych piosenek, ot przedstawić swoje wersje. Tylko trochę zmienione, na pewno unowocześnione.

Też uważam, że można poprawiać klasyków. Nowe życie starym piosenkom jest potrzebne. 

Płyta zaczyna się od ładnej introdukcji, tylko jakiejś mrocznej, nie kojarzącej mi się zupełnie z oryginałem. Potem jeszcze trochę niewyraźny głos poety recytujący krótki wiersz. Hmm... Przyznam, że dla mnie płyta zaczyna się dopiero od ciepłego głosu Nosowskiej. Ta wersja "Zadymki" jest właśnie idealnym przykładem, jak trzeba interpretować rzeczy znane. Płatki śniegu w każdym razie wirują, a ręce są zacierane z zimna. 

"Niepewność" zaczyna fajny nowoczesny beat. Przy "Czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie?" wyobrażam sobie jak Mickiewicz na Judahu skale, kiwa głową do rytmu, a dłoń formuje w lajk. A mi migają przed oczami wszystkie tysiąc pięćset odtworzeń tej piosenki z adapteru. Waglewski swoim charakterystycznym głosem wpasował się idealnie, jakby "grał żonie". Drugim głosem jest nieznana mi wcześniej, dziewczyna - Kasai (sprawdziłem i wiem, że udzielała się wokalnie na płytach np. Rojka, Brodki czy Ani Zalewskiej). Piosenka zgodnie z metodą zespołu Voo Voo jest z minuty na minutę fajnie "psuta". A ja lubię te psuje.

Czas na pana Zalewskiego. "W dzikie wino..." - świetna piosenka - i jakby idealna dla artysty od "Annuszki". Dęciaki w łatwym do rozpoznania stylu Pospieszalskiego. Jest luz, nie ma spiny. Jest jakiś czar dawnych czasów.

"Twoja postać" od razu mi przypadła do gustu, gdyż jestem fanem Spiętego. Jego melorecytacja jest taka, że od razu płaczę - trochę za Lao Che, trochę za czasem zakochań i odkochań. To chyba najlepszy dla mnie fragment płyty. Czuły, zwiewny, fajnie podany.

"Nie dokazuj" - figlarny, trochę jakby wolniejszy od oryginału. Też OK. Zalewski wydaje się idealnym wykonawcą Grechuty, tak jak genialnie interpretował Niemena (szczególnie pieśń "Pielgrzym" do słów Norwida, wydaje mi się mistrzowska).

"Będziesz moją panią" to duet Kasai i Spiętego. Lubię ten moment, gdy Spięty mówi "ptaki wszystkie", zmieniając trochę oryginalny akcent. Zatem znów jest tak, jak ma być. Zakochańce niech biorą tę pieśń, śpiewają ją patrząc sobie w oczy. Szacunek do kobiety i piękno jedynego uczucia - to pokazuje nam Grechuta. Bierzmy to, póki przestaniemy wierzyć w miłość, póki zohydzą ją nam ulice pełne wulgarności i złorzeczeń.

Z przybosiową "Piosenką" pełną jakichś rozterek i demonów, udanie zmierzył się znów mistrz ceremonii - Waglewski. A na koniec "Korowód", choć chce się spytać, a gdzie "Serce"? (o braku "Wesela" już pisałem). Przyznam, że chyba ten cover jest najsłabszy, zbyt rozlazły. Gdzieś uleciała hymniczność oryginału. No ale tak miało być, trochę inaczej. Zgodnie z tytułowym rokiem - 2020 - przez maskę, online, w izolacji.




                                               

 

niedziela, 11 października 2020

Coś więcej niż materia

 BOLEWSKI I TUBIS "Bez końca", Audio Cave, 2020.



Ach, jak potrzebne są takie dźwięki! By odpłynąć, puścić wodze. By być jak Tuwim "na przedniej platformie tramwaju", umieścić soczewkę, która wyostrza obraz na szczególe. Na tle wszechobecnego jęku, wygrażania światu pięścią i obrażania się na rzeczywistość, płyta "Bez końca" wydaje się bezczelnością. Oto dwóch młodych ludzi czuje moc, wierzy, że "jest coś więcej niż materia". 

To łódzki duet - Radosław Bolewski - śpiewający i grający na perkusji, oraz Maciej Tubis - mistrz fortepianu. Słyszę, że do nich należy świat. Jeden z nich ma głos, który nie wstydzi się czułości. Spod palców drugiego, wypływa idealnie dobrana porcja dźwięków lub szalona improwizacja, pełna buńczuczności i wirtuozerii. By tak grać, trzeba mieć Żelazową Wolę! Ich afirmacja świata to nie jego idealizacja, raczej zgoda na jego niedoskonałość, umiejętność znalezienia miejsc, w którym jest niepojęty: spojrzenie, tęczówka oka, zapach lasu, uczucie tętniącej krwi.

Płyta zaczyna się od empatii. Rozumiem Cię - zdaje się śpiewać Bolewski - "nie potrafisz zasnąć spokojnym snem", "kawa o poranku ma apokaliptyczny smak", "w twych zmęczonych oczach blask stopniał jak wieczny lód" - ale - posłuchaj - żyj dla dzieci, dla kruchej niesamowitości "naszego śladu", dbaj o Ziemię, drzewa, wodę - bądź odpowiedzialny dla przyszłych pokoleń. 

"Ocean" - to piosenka z olśnienia wielkością. Pięknie narastające dźwięki naśladujące wielką falującą taflę i syki flar. Spokój, pewność i otucha.

"Afirmacja" - jest jak hymn do cudu miłości. To nie grawitacja ciągnie w dół, tylko nasze głupie przeświadczenie, że świat jest płaski jak deska, na której dajemy się pokroić, i skończony jak kretyn. Jeśli nie umiesz poczuć doskonałości wymiarów świata, spróbuj "transplantacji myśli", spróbuj popatrzeć w kosmos drugiego człowieka. Zachęca do tego fortepianowe solo Tubisa, które świeci jak gwiazdy na niebie, Syriusze i Betelgezy!

Udziela mi się power utworu "Przyśnij się", przypominający delikatnością piosenkę "Wymyśliłem Ciebie" Andrzeja Zauchy. To uroczy erotyk w stylu Gałczyńskiego, a jego tekst skrzy się od zmyślnych zestawień: "Przyśnij się, jak tylko ty potrafisz, niech się obudzę rozczarowany", "Zajęta jesteś tym zajmowaniem".

"Zagęszczenie" ma jasny przekaz, by dobrze żyć, cytować klasyków każdym gestem. I ubierać świat w słowa. Jest moc we frazie: "Zagęszczenie myśli wokół ciebie, tak intensywne aż się zjawisz". Niech żyje myślenie życzeniowe! Wiara - tak! Nadzieja i miłość - oczywiście! I jeszcze jazz, jazzowa improwizacja, a jakże. Przepiękna aranżacja i to tajemnicze mruczando. Utwór idealny: piękno i dobro.

Dynamiczny, publicystyczny "Czas spokojny" o podziałach i społecznych niepokojach, ma nas zarazić przeświadczeniem, że nasze kłótnie są niemądre, bo przecież tyle nas łączy.

Fajnym pomysłem było dodanie sitcomowego śmiechu do "Walczyka". Klimatyczny utwór zyskał dodatkowy kontekst. To już nie tylko piosenka kpiąca z bezrozumnej pomnikomanii, ale i z duchowego kalectwa i braku wyczucia sporego fragmentu ludzkości. "Śmichy i chichy", które towarzyszą różnym fragmentom piosenki, to fajna metafora współczesności - dzisiaj ambitniejszy przekaz nie może się przebić przez kolejne kabaretowe festiwale. Inna sprawa, że ten pomysł wypuszcza trochę powietrza z cokolwiek patetycznego tekstu - wezwania do aktywności, do wywrócenia tej szajby-łajby: "Mogłem zrobić coś, chociaż mały gest", "ta krótka chwila dnia, gdy nie ma cienia, a potem wszystko zmierza do zaćmienia". 

"Bez końca" to wyciskacz i zadreszczacz. Delikatny, kruchy i dostojny, płynący jak rzeka miodu, frunący jak dmuchawiec. Jak okazanie pełnego zaufania, jak spoglądanie w horyzont, na którym wschodzi to, na co czekamy.

piątek, 4 września 2020

Skromny, pozbierany

ARTUR ROJEK - "KUNDEL", KAYAX, 2020.

 

Udało się Rojkowi wymyśleć siebie na nowo - tańczącego w teledysku do "Bez końca"! Taką specyficzną choreografię - introwertyczną, na przekór światu, widziałem chyba tylko u Michaela Stipe'a z R.E.M. w "Losing My Religion". Tyle, że Stipe, tam gubił swoją "religię", a tu Rojek znajduje "właściwą stronę". Drobi swoje kroczki we własnym dobrym miejscu, bo znalazł powód, który unieważnia siedemnaście pretekstów do dołów i załamek.


Jest na tej płycie hymn zmęczonych i wyjałowionych: "A miało być jak we śnie". Ach, jakaż piękna katastrofa tu jest wyśpiewana (teksty napisał Radek Łukaszewicz - z Pustek i Bisz/Radex)! Jakaż niewiara w siebie i w ludzkość - jaka totalna deprecha i odzierka ze złudzeń! Jak celne uderzenie w przeponę. Niezwykle brzmi ta bezradność pocieszycielskiego "doceń". Moc tej piosenki zwiększa jeszcze bluzg - podany w podobny sposób jak w "Beksie" na poprzedniej płycie, co naprawdę "odcina tlen".

Pomiędzy znalezieniem odpowiedzi na pytanie "Jak się trzymać w pionie kiedy wieje?", a leżeniu na betonie przy "I tak stracisz wszystko" jest pochwała skromności, zwyczajności: "jestem lepszy, wrzucam wsteczny". Jest też myśl, że sami sobie wymyślamy "końce świata". A puenta to zwyczajna, nierasowa piosenka z fortepianem o pozbieraniu się dla miłości. Płyta "Kundel" przynosi sporą satysfakcję. 

 

Zobacz też recenzję płyty Artura Rojka ""SKŁADAM SIĘ Z CIĄGŁYCH POWTÓRZEŃ"


środa, 19 sierpnia 2020

Śliniąc kredkę, liżąc wargi

Łukasz Jarosz "Dzień Liczby Pi", Fundacja Kultury AFRONT, Bukowno 2020

 

"Każdy wiersz powinien być miłosny" - pisze Łukasz. Nie pamiętam książki poetyckiej, w której o miłości pisało się z taką intensywnością.

Dziś słowo "miłość" włóczy się końmi. Zohydza się je w piosenkach pop i disco-polo, obtacza w panierce jak schab, polewa lukrem i czekoladą, obkłada pokruszonymi ciasteczkami oreo. Dlatego możliwe, że na niektórych nie robi już żadnego wrażenia. Miłość, ta małżeńska, wyśmiewana jest skutecznie w kabaretach, filmach, portalach internetowych: "mąż i żona to przecież dwa pokurcze trzymające się razem z powodów ekonomicznych, znudzone sobą do cna". Miłość - nazwijmy ją "love" - utożsamia się z wolnością, luzem, z braniem egoistycznej przyjemności, z "funem". Ta "patomiłość" z telewizyjnych show to sączenie drinka, skok do basenu i już! Patocelebryci umieją tym czymś kupczyć, wyeksponować na insta. No właśnie, właśnie, chcę powiedzieć, że Jarosz - nie o tym, nie o tym...

"Bo miłość..." - zacznę jak Piotr Szczepanik  - "...miłość nigdy nie ustaje" - cytując List do Koryntian. A obiekt tego uczucia - jak pisze Jarosz - jest znakiem istnienia. Pragnął jej: "Rysowałem dom, śliniąc kredkę liżąc wargi.", "nie mogłem się doczekać, kiedy to w końcu ja / podejdę do niej i przełamię się opłatkiem." i stała się jego definicją piękna: "rozgarniałem krzaki jaśminu, by cię zobaczyć.", ale też stała się trwogą, strachem, wyrokiem, chorobą, więzieniem, wariactwem.

Bo z miłości, nie można wyjść, tak jak nie można wyjść z siebie. Ta czułość i pewność zaciska nam krtań, gdy wspominamy jej początki: gdy "śmialiśmy się z tego, kto kasował bilet". I niszczy, gdy staje się prozą życia - "I nie było słychać musicalowej piosenki, / bo lektor głośno i wyraźnie czytał jej słowa."

Autor pisze na klęczkach, jakby chciał wyznać swoje przewiny. Nie wstydzi się intymnych wyznań. Spowiada ze swoich występków: "Będę się streszczał: kochałem, nienawidziłem.". Wie, że sknocił to i owo: "Żyłem w idealnym świecie, skończonym czasie"; "Nie potrafiłem Cię kochać, jak chciałaś", "było sobie serce, zaprzepaściłem je", "znalezionego Chrystusika / podrzucam nieznanym żołnierzom." Żyje trochę w letargu: "Dzwonek nad drzwiami sklepu przypominający, że żyję". Był już w poradni kardiologicznej po diagnozę - (wizyjny wiersz "Wyspy nonsensu").

Pamięć steruje jego sercem. Błahe wydarzenia urosły do rangi wielkich - godnych wpisania w tablicę stratygraficzną. Teraz są równie ważne co wielkie wymierania, zalewy morskie i zlodowacenia: "Za chwilę ona stanie na brzegu / opłucze twarz, wytrze się koszulą. Podejdzie kalecząc stopy o muszle ślimaków."

I jest gorzko, bo przyszło mu kochać kogoś, kto od niego odszedł. Kogoś, kogo nie może dotknąć, a miłość jeszcze bardziej jest. Opisując to, zbliża się do fraz charakterystycznych dla Jana Twardowskiego (u niego: "ta straszna pustka, co graniczy z Bogiem", "mózg jak tulipan chyli się zmęczony", "że w jarzębinach wisisz / dzwońce cię podziobały").

I czuje się chory i obcy: "Na ziemi, na którą nikt nie chciał przyjść". Samotny jak Thom Yorke z teledysku Radiohead, w którym przechodzi przez dziesiątki drzwi, by udać się do jaskini: "płomień wspina się wysoko, oświetlając / namalowane przeze mnie na skałach postacie." Zrozpaczony jak facet z teledysku Stereophonics, który każe się zakopać na plaży przed nadejściem przypływu: "Śpię na deskach, obok głuchych fal. / A wyżej biel morza, a wyżej wapno nieba."

Został ze smutną konstatacją, że miłość to straszny trud i ból, rana - dlatego, gdyby był Bogiem, oszczędziłby nam jej (wiersz "Rzut"). Dlatego z lubością układa swoje charakterystyczne frazy: "ciemne jak wątroba miasto", "siniak słońca", "szyja sępa".

Czy można się bardziej otworzyć, niż tu: "Wczoraj płakałem. To wszystko." , uderzyć w wyższe tony? W książce uśmiechniemy się tylko raz, gdy opisuje matkę: "Po niej odziedziczyłem piegi, a kto wołał na mnie / "indycze jajo" - dostawał wpierdol."

Tylko w trzech wersach znalazłem wiarę i nadzieję - w wezwaniach do prostych czynności: "wstańcie, podejdźcie do szyb, by zobaczyć niebo." i "Otwórzcie drzwi, a wpłynie do was morze." 

I choć do opisu miłości posłużyć może poecie, i maszyna do szycia, i latawiec, choć, gdy je "pomidora jak jabłko", jakby grał w grę "pomidor" i znał tylko jedną odpowiedź, to gdy znajduję w ostatnim wierszu "nieczynny popękany młyn" - wyczuwam w tym niezdolność do czerpania siły. Zostaje mu serce, które "mocno uderza o materac", "ciało (...) Nerwowe, czujne jak starzec / mieszkający w domu przy szosie, w który co jakiś czas uderza samochód.".

Opisał nieuchronność losu rekinem, który "Podobno potrafi / wyczuć kroplę krwi w stu litrach wody.", bluźnierczo opisał zwątpienie ("bóg zjada człowieka / szpadlem klepie ziemię nad trumną"), jak kocha i cierpi, być może i śmieszny, może i infantylny. Ale na pewno nie brzęczy jak miedź, nie brzmi jak cymbał. 

 

Przeczytaj też inne recenzje książek Łukasza Jarosza:

Recenzja książki "Kardonia i Faber" 

Recenzja książki "Świat fizyczny" 

Recenzja książki "Spoza"

Recenzja książki "Biały tydzień"