The Cure - „Songs of a Lost World”, 2024.
Robert Smith ma dziś 65 lat. Po 16 latach od ukazania się ostatniej płyty, prezentuje nam znajomą melancholię i rozpad. Słowa na okładce łamią się jak głos, gdy mówię o tej płycie. Należę do armii nadwrażliwców, która lubi taki wylew kojącego smutku. Te dźwięki pozwalają uwierzyć, że nie jesteśmy jedyni z kosmosem żalu, samotności, niepewności.
W „Alone” po 3 minutach długiego wstępu, czyli tam gdzie niejedna piosenka radiowa, by się kończyła - słyszymy czuły, przejmujący lament. Jest: popiół, zimno, strach - ptaki spadają z naszego nieba, słowa wypadają z umysłu... Od tego bólu, piękniejszy jest tylko zjawiskowo melodyjny "A Fragile Thing" o tym, że długie rozstania nie służą miłości; że miłość to krucha rzecz, i czasem można już tylko patrzeć jak nieodwracalnie ją zmieniła samotność.
W „And Nothing Is Forever” jest przygnębiająco, gdy słowa „however far away” z kultowego „Love Song” sprzed 30 lat, odnajdujemy w obietnicy wytrwania przy umierającym.
„Warsong” przytłacza jak „The Kiss” z „Kiss Me Kiss Me Kiss Me” - ludzie mają truciznę we krwi i są gotowi się pozabijać.
W„Drone:No drone” z cięższą gitarą i trochę szybszym rytmem, Robert śpiewa o tym jak stracił kontrolę nad sobą, gdy zobaczył drona w ogrodzie.
Piękny „I Can Never Say Good Bye” o pogodzeniu się ze śmiercią brata, brzmi krzepiąco, gdy zaczynając się od błyskawicy, kończy się dźwiękiem pianina.
Świetnie brzmi „All I Ever Am” o tym, że niepotrzebnie zjada nas rozmyślanie o przeszłości.
W majestatycznym „Endsong” wydaje się, że jest już tylko rezygnacja i refleksja, że „wszystko odeszło”, „chłopiec się zestarzał”, a coraz bardziej obcy świat zmienia się w nicość. Ale gdy Smith cedzi zbolałe „nothing, nothing” wśród ponuro dudniących powtarzalnych uderzeń perkusji, wcale nie czytam tego jako złowieszczy nihilizm, tylko jako motyw marności (vanitas), który w obliczu końca, tylko nas utwierdza, w tym co ważne.