Autor: Piotr Gajda
Dzisiaj mamy 1 Maja. Z tej okazji, pomimo werbalnych protestów żony włączyłem „Artystów” Kazika. Poeta, to prawdopodobnie również artysta. W PRL-u bycie uznanym poetą niejako automatycznie wynosiło jednostkę do poziomu „twórców socjalistycznej kultury”. Każdy, kto uprawiał zamiast pracowniczej działki grafomanię, przy minimalnej dozie talentu oraz życiowej umiejętności ustawienia się jako twórca-działacz, mógł liczyć na życzliwość ówczesnej władzy. Czołowi „trubadurzy socjalizmu” otrzymywali dacze, talony na wartburga, robili zakupy w specjalnych sklepach za żółtymi firankami, tych samych, w których zaopatrywali się funkcjonariusze resortów siłowych. Ponadto „ludzie piór” w chwilach, gdy akurat nie unosili się na skrzydłach weny, o wiele łatwiej mogli przekraczać granice, leczyć się z alkoholizmu w sanatoriach (efekt zbyt częstego przyglądania się własnej twarzy w lustrze), po to, aby po powrocie do tzw. „domów pracy twórczej” dalej chlać wódę, uganiać się za panienkami i owszem…od czasu do czasu napisać porządną powieść albo wiersz. Kasa była. Państwo dotowało wszelkiego rodzaju stypendia twórcze, funkcjonowała nieoceniona w swym zamyśle idea tzw. „zaliczki”, a po jej zainkasowaniu, nie trzeba już było napisać książki. Na twórczym wysiłku „narodowych artystów” (jak na brudnych rękach) porastały kurzajki wszelkiej maści pism literackich, w których oprócz obowiązkowej partyjnej indoktrynacji znajdowały się rozbudowane działy poezji, dramatu i prozy. Nikt nie przejmował się czy to ktoś kupuje i czyta (kupowałem i czytałem), te szpalty zapisywane „równym pismem” krytyków, pomniejszej wagi autorów i wyróżniających się działaczy kultury. Większość nakładów szła na przemiał, ale także i tym nikt się nie przejmował, bo za wszystko płaciło jakieś ministerstwo. Dlaczego o tym wspominam? Mamy 1 Maja, a to pierwszy powód. Drugi – to data mojego urodzenia – jako urodzony w 1966 roku jestem człowiekiem „dwóch epok”. W 1981 roku miałem 15 lat, w 1989 – 23. W 1986 roku otrzymałem list od redakcji „Gromady –Rolnik Polski” (tak, tak, nawet tam był dział poezji) o następującej treści: „ Dziękujemy za nawiązanie kontaktu z „Gromadą Twórców”. Niestety, nadesłanych wierszy nie możemy przyjąć do druku. W „Poezji” mało tłumaczące się przez sam wiersz jest stwierdzenie, że autor cieplej wita muzę niż ludzi. „Ballada o przemijaniu” – też nie ma uzasadnienia tematu: kto zaś byli ci „pięciu”? „Burza”, dość świeża, zwłaszcza w wersie: ‘powietrze umiera z duszności – mruczenie leniwego kota…” kończy się, niestety, na opisywactwie. Ale to jest wiersz z przebłyskiem, dlatego zachowujemy go w archiwum, a Pana prosimy o dalszy kontakt”. Zachowałem ten list do dzisiaj. Szkoda, że nie mam gdzieś tych wierszy, ani ich już nie pamiętam – kilka lat później spaliłem przepastną teczkę moich wczesnych prób literackich. W roku 1980 „zerżnąłem” z jakiejś książki dwie strony tekstu i wysłałem do „Świata Młodych”, który zawsze we wtorek (pismo ukazywało się we wtorek, czwartek i sobotę) zawierał dział zatytułowany „Atomek”, w którym czytelnicy i redaktor prowadzący umieszczali artykuły o kosmosie, astronautyce, ale też o UFO i paleontologii. Mój tekst ukazał się tam pod tytułem „Kiedy człowiek pojawił się na Ziemi” i było to pierwsze moje „własne” słowo w druku. Szczęśliwie ów niechlubny wybryk (wycięty z gazety i archiwizowany jako powód do dumy, zwłaszcza dla mojej mamy), został ostatecznie zalany wodą, którą mama podlewała swoje paprotki. W roku 1987 LWP odkryło we mnie „twórcę”. Służyłem w Poznaniu, a do Wrocławia jeździłem na warsztaty literackie prowadzone przez śp. Marka Garbalę w klubie ŚOW „Oko”.. To były świetne imprezy. Najpierw jako podchorąży, potem jako kapral zasadniczej służby wojskowej mogłem pić wódkę nie obawiając się WSW, bo przy sąsiednim stole pili pułkownicy – „twórcy w mundurach”. I piszę to ze szczerym sercem – nie było mowy o jakiejkolwiek „reżimowej indoktrynacji” – liczył się tekst i praca nad nim. Wpływ wspomnianych wojskowych na moją twórczość polegał wyłącznie na tym, że pewnego razu jeden z nich postawił mi piwo, bo skończyły mi się skromne środki z żołnierskiego żołdu. Wspominam Bydgoszcz, Żagań, Wrocław, Biedrusko – co prawda w zielonym mundurze, ale nigdy nie czułem się tak bardzo poetą jak wtedy. Pamiętam wręcz „mistyczne momenty” – poznanie młodszego brata Rafała Wojaczka, moment, kiedy Marek Garbala przeczytał mój wiersz i stwierdził, że „oto narodził się nam poeta”. Wiem, że „Oko” wydało antologię wierszy „poetów w mundurach” i istnieje taka ewentualność, iż w tamtych czasach nastąpił mój właściwy debiut poetycki, ale nie mam na to dowodów na piśmie. Z tamtych czasów pozostało mi jedno zdjęcie i wiersz Jacka Rzepki, początkującego wówczas wrocławskiego prozaika i poety, kończący się słowami: „Więc kułem pięść/tak niby jak Ozyrys/budowniczy domu z proroctw?/A niech to szlak/Lecz równie jak/wrący barszcz/tak moje łzy gorące są”. Nie widziałem go od 20 lat…Ponownie jako poeta narodziłem się dopiero w roku 2002, kiedy wygrałem lokalny konkurs poetycki. W 2008 roku ukazał się mój debiut poetycki. Na jego wieczorze promocyjnym w Poleskim Ośrodku Sztuki w Łodzi, pewna pani, która łaskawie na spotkanie ze mną przybyła, zapytała, co robiłem jako poeta przez te 20 zmarnowanych lat? Nie potrafiłem rzeczowo na nie odpowiedzieć.