Autor: Piotr Gajda
DEPECHE MODE, "Sounds Of The Universe", 2009
„Sound Of the Universe" to 12 płyta zespołu, którego muzykę zaakceptowałem dopiero od płyty „Song Of Faith And Devotion”. Depeche Mode (bo o nim mowa) wcześniej kojarzył mi się z grzywą a la „poppers” i syntetycznymi beatami tandetnych klawiszy. Nagrywając najnowsze dzieło, muzycy powrócili do używania old schoolowych instrumentów począwszy od analogowych syntezatorów po perkusję, a wszystko po to, aby powrócić do wydobywania plastykowych plumkań z ebonitowych korpusów. Tłuści, szemrani „biznesmeni” z Santa Barbara i Nowego Yorku w uwalanych keczupem podkoszulku i sygnetem na paluchu, gorączkowo odkurzali urządzenia do produkcji dźwięków z epoki Atari i Commodore wycofane z second handów, wystawiali je na internetowych aukcjach i robili kokosowy interes. A czy muzycy też taki interes zrobili? Wątpię, ale z pewnością do niego nie dołożyli. „Sond Of the Universe” to linia pozioma na planszy wzlotów i upadków. Monotonny głos Dave’a Gahana i głośnie beaty to, co prawda klasyczne Depeche Mode, ale na najnowszym albumie brakuje mi przebojowych melodii, zamiast których dominuje na nim muzyczna monotonia. I nie zmieni tego refren w stylu poddanego praniu mózgu zespołu Duran Duran w „In Chains”, czy trochę „żywszy” rytm w „Hole To Feed” (z refrenem w tak pożądanym stylu znanym z „Exitera”). Ale to trochę za mało, za mało bólu w głosie Gahana, który mógłby rozłożyć się i w moim ciele przy okazji absorpcji muzycznej lektury. „Wrong” – a może mylę się, krzywdzę zespół swoją opinią, może jestem nieodpowiednią osobą, by ten album oceniać? Nachodzą mnie wątpliwości, bo odsłuchując ten album po raz czwarty zaczynam łapać się na tym, że wyczuwam płynącą z niego „gdzieś spod spodu” melodię (akurat leci „Fragile Trension”). Ok., rozpocznijmy od nowa – „Little Soul” – a jednak są przebłyski, które trzeba wydobyć z nie narzucającego się w sposób nachalny, muzycznego tła, tak jak tu – ciekawy, gitarowy motyw na samym końcu tego wydawałoby się, że przeciętnego utworu przenosi go do klasy średniej. „In Symphaty” – za bardzo przypomina mi dokonania New Order czy Pet Shop Boys, aby mógł mi się spodobać jako potencjalny przebój, tym bardziej, że tutaj jakąś ciekawą melodię ma zastępować wyłącznie rytm. „Peace”, który i mnie przyprawia o refleksyjność – no dobra, wykroją z tej płyty przebój! A zaraz po nim „Come Back”, fajnie interpretowany przez Ghana na tle „odhumanizowanego” akompaniamentu instrumentów. Natomiast instrumentalny „Space Walker” to muzyczka z jakiegoś pudełka nafaszerowanego diodami – taki numer już kiedyś zrobili muzycy Queen na płycie „Made in Heaven” – Mercury umarł, a oni włączyli syntezator i wyszli ze studia, a potem wydobywające się z klawisza buczenie nazwali suitą. Na szczęście muzycy powracają do studia, aby nagrać coś takiego jak „Perfect” (według mnie, drugi potencjalny przebój – a właściwie trzeci po „Wrong” i „Peace”). O „Miles Away” napiszę tylko tyle, że chociaż zalatuje mi „mcdonaldem” przekonuje mnie do niego fajny wokal, bo szybko chcę przejść do „Jezebel”, w którym Gahana skutecznie zastępuje przy mikrofonie Martina Gore, który od razu epatuje wszystkich swoim smutkiem i tęsknotą (wylewającymi się przy przesłuchaniu z mojego stereo). Płytę kończy „Corrupt”, mocny i klasyczny, ale znów ciut odrobinę za mało melodyjny. Ponieważ jestem „na rozdrożu” (a może za 6 odsłuchaniem zakrzyknę” genialne?!) – zamiast podsumowania pozwolę sobie zacytować fragment z „Wrong” (tam być może ukrywa się odpowiedź – jaki na miłość boską to album?!):
„Maszerowałem do rytmu złych bębnów
Ze złymi szumowinami
Trwoniąc złą energię
Używając złych słów
Ze złymi znakami
Ze złą intensywnością
Byłem na złej stronie złej książki
Ze złym wykonaniem (?)
Każdej złej nocy wykonując złe czyny
Ze złą melodią, aż zaczęła grać dobrze, yeah!”