Manic Street Preachers “Journal Plague Lovers”, 2009.
Dave Matthews Band “Big Whiskey And The Groogrux King”, 2009.
Autor: Piotr Gajda
Czy można zachować tych samych przyjaciół od matury do emerytury? Raczej nie sądzę, chociaż co innego twierdzi zespół Manic Street Preachers na swojej najnowszej płycie i przy tej okazji powraca na fali resentymentów do muzyki zagranej w duchu poprzedniej dekady. Na najnowszym krążku prezentuje muzykę wzbogaconą o literacką spuściznę zaginionego w niewyjaśnionych okolicznościach gitarzysty – Richey’a Edwardsa, i powraca do swoich lat młodzieńczych, do okresu, w którym ukazała się jedna z najlepszych płyt, „The Holy Bible”. W muzyce grupy widać wyraźny wkład Edwardsa (oficjalnie już uznanego za zmarłego), jego teksty odnalezione między notatkami zalegającymi gdzieś w ciemnej szufladzie. Jesteśmy świadkami powrotu do lat młodzieńczej frustracji i buntu, do tekstów skupionych wokół osobistych problemów artysty walczącego z uzależnieniami, podejmującego próby samobójcze, próbującego odnaleźć swoje miejsce w otaczającym go zgiełku świata. Znowu są lata dziewięćdziesiąte, a angielska klasa średnia kupuje płyty z britpopem. Znowu grają we czterech, mają świeże i energetyzujące brzmienie, a warstwa liryczna „Journal Plague Lovers” opanowana przez „duch” zaginionego przyjaciela znów podejmuje tematy konsupcjonizmu, egzystencji człowieka, nowoczesnych chorób oraz inspiruje się życiem sławnych ludzi takich jak Marlon Brando („Marlon J.D.”). Ponownie mamy rok 1994 oraz okładkę autorstwa Jenny Saville (tej od „The Holy Bible”), a Bratfield drze się częściej niż na kilku ostatnich płytach, nie bacząc na niczyje plany sprzedaży. Z takim „moralnym” wsparciem słychać, że gra sprawia im radochę, a energii mają tyle, że mogliby reklamować baterie. Płytę otwiera króciutki dialog na ledwo słyszalnym podkładzie dźwiękowym, po którym wjeżdża surowy, rockowy riff rozpoczynający ostre i jazgotliwe „Peeled Apples”. Zaraz po nim pojawia się „Jackie Collins Exsistential Question Time”, wzorcowe jeśli chcemy dowiedzieć się, co muzycy uważają za przebojową piosenkę. A dalej jest jeszcze bardziej melodyjnie, wręcz skocznie, gitary łoją, aby za chwilę zwolnić i wesprzeć swoim akompaniamentem delikatny refren w „Me And Stephen Hawking”. James Dean Bradfield nie stracił nic ze swojego charakterystycznego stylu wokalnego. Bez wysiłku śpiewa piękne melodie, takie jak te z balladowego „This Joke Sport Severed”. Za sprawą wyrazistego basu Nicka i walącego z pełną siłą w bębny Seana Moore’a ani przez chwilę nie wydaje się, że ktoś na tej płycie markuje granie, albo robi coś wbrew sobie. Bo przy tym podkładzie muzycznym wokalista brzmi wręcz organicznie, jakby partie gitar nagrał na setkę i śpiewał z głowy. I to słychać w utworze tytułowym jak i w pozostałych 14 kompozycjach z płyty. Mimo wszędobylskiego brudu, sporo na "Journal For Plague Lovers" ładnych melodii i przebojowych fragmentów, które są słyszalne zarówno w prawie, że punkowym „She Bathed Herself In A Bath Of Bleach”, jak i akustycznym „Facing Page: Top Left”, w którym to osobiście, jako zdeklarowany fan grupy Genesis odnalazłem gitarową wstawkę godną Steve’a Hacketta! A w dodatku na tej rockowej do bólu płycie pojawiają się jeszcze smyczki towarzyszące kilku łagodnym ślicznotkom. I trudno mi się będzie zdecydować czy najpiękniejszą z nich jest „William’s Last Words”, którą zaśpiewał Nick Wire, basista Manic Street Ptreachers i zrobił to z takim przekonaniem, że można mu wybaczyć jego łamiący się głos. To właśnie po wysłuchaniu tego utworu opisanego na okładce jako ostatni warto poczekać na naprawdę ostatni „Bag Lady”, równie zadziorny jak cała zawartość płyty, jakby przetworzony głos Bradfield chciał nam powiedzieć: „Może nie umiemy podróżować w czasie, ale wciąż nasza czwórka umie ostro szarpać struny i Wasze uszy”(przy tej okazji słodko wyśpiewując takie wersy; „If a married man / A married man fucks a Catholic / And his wife dies without knowing / Does it make him unfaithful people?").
Swojego przyjaciela stracił też Dave Matthews. Najnowszy album DMB jest swoistym hołdem oddanym zmarłemu rok temu saksofoniście LeRoiowi Moorowi, kluczowej postaci i współzałożycielowi zespołu. Saksofonowe solo rozpoczynające krążek („Grux”) wykonane zostało przez zmarłego tragicznie Moora. „Groogrux” to również jego przezwisko, stąd taki, a nie inny tytuł płyty; „Big Whiskey And The Groogrux King”. Chociaż krążek zawiera niezwykle radosną muzykę czuć na nim metafizyczną obecność utraconego przyjaciela. Bo członkowie zespołu w ten właśnie sposób dziękują LeRoiowi za to, że mogli być z nim razem tak długo i współtworzyć ich wspaniałą muzykę. Że nie jest to płyta żałobna świadczy już „Funny The Way It Is”, który powoli zdobywa listy przebojów nie tylko w USA, a także rewelacyjny groove w „Shake Me Like A Monkey”. Te trzy kawałki to wymarzone wejście w ten naprawdę dobry album, na którym po raz pierwszy w historii zespołu tak duże znaczenia ma gitara, a tak niewielkie instrumenty klawiszowe i saksofon (ze zrozumiałych względów). Ale to drobiazg, zwykłe przełożenie ciężaru na nieco inne akcenty, niczego to tak naprawdę nie zmienia, ani w delikatnym i wysmakowanym „Lying In The Hands Of God”, naprawdę rockowym (nieco „Coldplayowym”) „Dive In” czy typowym dla stylistyki DMB „Spaceman”. Jest na tej płycie jeszcze wiele nowego do odkrycia, na przykład mocne, gitarowe, zagrane z orkiestrowym rozmachem „Squirm”, „Alligator Pie” ze świetnym motywem zagranym na banjo, delikatna ballada „Baby Blue”, albo zagrane w stylu Johna Mayera „You And Me”. Wiadomo, że zespół Matthewsa to przede wszystkim niesamowity potencjał koncertowy. To niepowtarzalne, magiczne koncerty. Płytą „Big Whiskey And The Groogrux King” dołączyli do repertuaru koncertowego 13 utworów, które stworzyli z niewielką pomocą swoich nowych przyjaciół grupy – Jeffa Coffina, który wyznaczony został do zastąpienia Moora, (ale nie znalazł się w zespole), gitarzysty Tima Reynoldsa (starego przyjaciela lidera) oraz trębacza Rashawna Rossa. Ale duch tych starych wciąż się nad nimi unosi.