poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Bitwa o nasze mroczne dusze



Placebo, „Battle For the Sun”, 2009


Autor: Piotr Gajda

Placebo to grupa, która nie udaje wielkiego zespołu, to rzeczywiście wielki zespół grający to, co potrafi najlepiej – emocjonalny, mroczny i podniosły rock. „Battle for the Sun”, ich najnowszy album zaskakuje pasją z jaką Brian Molko maluje na oczach milionowej publiczności swoją ikonę – nowego wcielenia Dawida Bowie’go i Marca Bolana w jednym. I nic tu nie zmieni nowy pałker i produkcja faceta od Toola i Muse, bo Placebo to Molko – facet o dwuznacznych preferencjach seksualnych, niezapomnianym, melancholijnym głosie oraz zamiłowaniu do komponowania depresyjnych piosenek. Tym razem jest ich 13, ale akurat w tym przypadku jest to szczęśliwa liczba na złotej monecie waluty rocka alternatywnego. Ale nie o „szmal” tu przede wszystkim chodzi (ten pojawia się jakby „przy okazji”), ale o uczucia. Jeśli spodziewacie się po najnowszej płycie grupy uderzenia w topowe miejsca na listach przebojów, to raczej spotka was zawód (nawet jeśli zespół w poszczególnych kompozycjach ociera się o pop, to i tak jest on zbyt „skomplikowany”). Jeżeli czekacie na odkrywcze granie, zawiedziecie się, to nie jest drugie "Without You I'm Nothing". Jeżeli liczycie na niebanalne teksty, posłuchajcie raczej, ile jest emocji w „Happy You’re Gone”, bo Placebo od swojej pierwszej płyty przyzwyczaiło nas do nagrań spowitych gitarowym mrokiem, piosenek melodramatycznych i wewnętrznego rozdarcia samego lidera zespołu. Mimo powyższego „Battle for the Sun” to album różnorodny, odcinający się od nijakości „Meds”, poprzedniej propozycji grupy. Mamy tu kilka kawałków z „pałerem”, które z pewnością sprawdzą się na wypełnionych publicznością stadionach, choćby singlowy „For What It’s Worth”, energetyczny „The Never-Ending Wy”, „Kitty Litter”, który brzmi jak nieznany kawałek PJ Harvey, czy „Breathe Underwather”. Ale są na płycie także piosenki w wolnych tempach, ewidentnie melancholijne jak „Devil In the Details”, chyba najjaśniejszy obok utworu tytułowego punkt albumu, „Come Undone”, albo „pseudo-folkowy”, balladowy „Kings of Medicine”. Słychać, że Placebo „pełnymi garściami” czerpie z możliwości studia dodając do zarejestrowanych na taśmie-matce ścieżek instrumenty smyczkowe („Battle For The Sun”), mroczny „elektro-wstęp” w „Julien”, „dziwne” klawisze w „Speak In Tongues”, czy big-bandowe dęciaki we wspomnianym już wcześniej „The Never-Ending Wy”. I cóż z tego, że zespół po drodze brzmi jak Muse („Bright Lights”), w najnowszej propozycji Placebo nie wyczujemy wyrachowania, ani emocjonalnej stagnacji. Na nowej płycie muzycznie jest może i o wiele gorzej, niż na pierwszych albumach, zespół zatracił sporo ze swojego młodzieńczego autentyzmu, jednak i tutaj można przy odpowiednich okolicznościach solidnie się nałykać niezdrowej „empatii”. Molko wypluwa z siebie kolejne wersy z prawdziwą bezradnością i autentycznym zmęczeniem w głosie przechodzącym powoli w gniew. Jeśli to nie są autentyczne emocje, to znowu dałem się nabrać.

czwartek, 13 sierpnia 2009

A Little Help From My Friend




Manic Street Preachers “Journal Plague Lovers”, 2009.
Dave Matthews Band “Big Whiskey And The Groogrux King”, 2009.

Autor: Piotr Gajda

Czy można zachować tych samych przyjaciół od matury do emerytury? Raczej nie sądzę, chociaż co innego twierdzi zespół Manic Street Preachers na swojej najnowszej płycie i przy tej okazji powraca na fali resentymentów do muzyki zagranej w duchu poprzedniej dekady. Na najnowszym krążku prezentuje muzykę wzbogaconą o literacką spuściznę zaginionego w niewyjaśnionych okolicznościach gitarzysty – Richey’a Edwardsa, i powraca do swoich lat młodzieńczych, do okresu, w którym ukazała się jedna z najlepszych płyt, „The Holy Bible”. W muzyce grupy widać wyraźny wkład Edwardsa (oficjalnie już uznanego za zmarłego), jego teksty odnalezione między notatkami zalegającymi gdzieś w ciemnej szufladzie. Jesteśmy świadkami powrotu do lat młodzieńczej frustracji i buntu, do tekstów skupionych wokół osobistych problemów artysty walczącego z uzależnieniami, podejmującego próby samobójcze, próbującego odnaleźć swoje miejsce w otaczającym go zgiełku świata. Znowu są lata dziewięćdziesiąte, a angielska klasa średnia kupuje płyty z britpopem. Znowu grają we czterech, mają świeże i energetyzujące brzmienie, a warstwa liryczna „Journal Plague Lovers” opanowana przez „duch” zaginionego przyjaciela znów podejmuje tematy konsupcjonizmu, egzystencji człowieka, nowoczesnych chorób oraz inspiruje się życiem sławnych ludzi takich jak Marlon Brando („Marlon J.D.”). Ponownie mamy rok 1994 oraz okładkę autorstwa Jenny Saville (tej od „The Holy Bible”), a Bratfield drze się częściej niż na kilku ostatnich płytach, nie bacząc na niczyje plany sprzedaży. Z takim „moralnym” wsparciem słychać, że gra sprawia im radochę, a energii mają tyle, że mogliby reklamować baterie. Płytę otwiera króciutki dialog na ledwo słyszalnym podkładzie dźwiękowym, po którym wjeżdża surowy, rockowy riff rozpoczynający ostre i jazgotliwe „Peeled Apples”. Zaraz po nim pojawia się „Jackie Collins Exsistential Question Time”, wzorcowe jeśli chcemy dowiedzieć się, co muzycy uważają za przebojową piosenkę. A dalej jest jeszcze bardziej melodyjnie, wręcz skocznie, gitary łoją, aby za chwilę zwolnić i wesprzeć swoim akompaniamentem delikatny refren w „Me And Stephen Hawking”. James Dean Bradfield nie stracił nic ze swojego charakterystycznego stylu wokalnego. Bez wysiłku śpiewa piękne melodie, takie jak te z balladowego „This Joke Sport Severed”. Za sprawą wyrazistego basu Nicka i walącego z pełną siłą w bębny Seana Moore’a ani przez chwilę nie wydaje się, że ktoś na tej płycie markuje granie, albo robi coś wbrew sobie. Bo przy tym podkładzie muzycznym wokalista brzmi wręcz organicznie, jakby partie gitar nagrał na setkę i śpiewał z głowy. I to słychać w utworze tytułowym jak i w pozostałych 14 kompozycjach z płyty. Mimo wszędobylskiego brudu, sporo na "Journal For Plague Lovers" ładnych melodii i przebojowych fragmentów, które są słyszalne zarówno w prawie, że punkowym „She Bathed Herself In A Bath Of Bleach”, jak i akustycznym „Facing Page: Top Left”, w którym to osobiście, jako zdeklarowany fan grupy Genesis odnalazłem gitarową wstawkę godną Steve’a Hacketta! A w dodatku na tej rockowej do bólu płycie pojawiają się jeszcze smyczki towarzyszące kilku łagodnym ślicznotkom. I trudno mi się będzie zdecydować czy najpiękniejszą z nich jest „William’s Last Words”, którą zaśpiewał Nick Wire, basista Manic Street Ptreachers i zrobił to z takim przekonaniem, że można mu wybaczyć jego łamiący się głos. To właśnie po wysłuchaniu tego utworu opisanego na okładce jako ostatni warto poczekać na naprawdę ostatni „Bag Lady”, równie zadziorny jak cała zawartość płyty, jakby przetworzony głos Bradfield chciał nam powiedzieć: „Może nie umiemy podróżować w czasie, ale wciąż nasza czwórka umie ostro szarpać struny i Wasze uszy”(przy tej okazji słodko wyśpiewując takie wersy; „If a married man / A married man fucks a Catholic / And his wife dies without knowing / Does it make him unfaithful people?").

Swojego przyjaciela stracił też Dave Matthews. Najnowszy album DMB jest swoistym hołdem oddanym zmarłemu rok temu saksofoniście LeRoiowi Moorowi, kluczowej postaci i współzałożycielowi zespołu. Saksofonowe solo rozpoczynające krążek („Grux”) wykonane zostało przez zmarłego tragicznie Moora. „Groogrux” to również jego przezwisko, stąd taki, a nie inny tytuł płyty; „Big Whiskey And The Groogrux King”. Chociaż krążek zawiera niezwykle radosną muzykę czuć na nim metafizyczną obecność utraconego przyjaciela. Bo członkowie zespołu w ten właśnie sposób dziękują LeRoiowi za to, że mogli być z nim razem tak długo i współtworzyć ich wspaniałą muzykę. Że nie jest to płyta żałobna świadczy już „Funny The Way It Is”, który powoli zdobywa listy przebojów nie tylko w USA, a także rewelacyjny groove w „Shake Me Like A Monkey”. Te trzy kawałki to wymarzone wejście w ten naprawdę dobry album, na którym po raz pierwszy w historii zespołu tak duże znaczenia ma gitara, a tak niewielkie instrumenty klawiszowe i saksofon (ze zrozumiałych względów). Ale to drobiazg, zwykłe przełożenie ciężaru na nieco inne akcenty, niczego to tak naprawdę nie zmienia, ani w delikatnym i wysmakowanym „Lying In The Hands Of God”, naprawdę rockowym (nieco „Coldplayowym”) „Dive In” czy typowym dla stylistyki DMB „Spaceman”. Jest na tej płycie jeszcze wiele nowego do odkrycia, na przykład mocne, gitarowe, zagrane z orkiestrowym rozmachem „Squirm”, „Alligator Pie” ze świetnym motywem zagranym na banjo, delikatna ballada „Baby Blue”, albo zagrane w stylu Johna Mayera „You And Me”. Wiadomo, że zespół Matthewsa to przede wszystkim niesamowity potencjał koncertowy. To niepowtarzalne, magiczne koncerty. Płytą „Big Whiskey And The Groogrux King” dołączyli do repertuaru koncertowego 13 utworów, które stworzyli z niewielką pomocą swoich nowych przyjaciół grupy – Jeffa Coffina, który wyznaczony został do zastąpienia Moora, (ale nie znalazł się w zespole), gitarzysty Tima Reynoldsa (starego przyjaciela lidera) oraz trębacza Rashawna Rossa. Ale duch tych starych wciąż się nad nimi unosi.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Owczarek i jego rower w "Gazecie"


Autor: Piotr Gajda

Pomimo tego, że „sezon ogórkowy” w pełni wokół „łódzkiego środowiska” wciąż jest „czujnie”. Po artykule na temat najnowszego numeru „Arterii” w łódzkim wydaniu „GW” w tej samej gazecie przyszedł czas na omówienie „Cyklista” Przemysława Owczarka, który ukazał się w tym roku w łódzkim wydawnictwie „Kwadratura” – wydawcy książek Macieja Roberta „Puste pola”, Roberta Miniaka „Czarne wesele”, Michała Kędzierskiego „Kot w hipermarkecie”, Krzysztofa Kleszcza „Ę”, a ostatnio Doroty Bachmann „Opatrunek z piasku”. Redaktorem serii poetyckiej „Kwadratury” jest Piotr Grobliński, któremu udało się w krótkim czasie stworzyć prestiż tego wydawnictwa (krążą plotki, że na wydanie się w serii czeka około 40 poetów. Piotr, proszę, zarezerwuj mi numer 44, ok.?). Autorem artykułu o książce Przemka (i nie tylko) jest Katarzyna Rakowska.

http://miasta.gazeta.pl/lodz/1,35135,6911901,Rower_dyktuje_tempo_poezji.html

niedziela, 9 sierpnia 2009

Wesele Tuwima - jeszcze raz po 90 latach



Autor: Piotr Gajda
8 sierpnia o godzinie 16.00 przy wejściu do synagogi w Inowłodzu rozpoczęła się kolejna impreza w ramach projektu „Okolice Tuwima – integracja malowana wrażliwością i słowem poety”, tym razem pod hasłem „Wesele Tuwima – Miłość Ci wszystko wybaczy”, który jest współfinansowany przez UE i realizowany pod auspicjami Stowarzyszenia Doliny Pilicy. Niezmordowany Zbyszek Milczarek, bibliofil i prawdziwy fan tuwimowskiej twórczości postanowił odtworzyć wesele Juliana Tuwima z tomaszowianką Stefanią Marchew, które odbyło się w Inowłodzu 30 kwietnia 1919 roku, a więc w tym roku przypadła 90 rocznica tego wydarzenia. Warto wspomnieć, że Julian Tuwim debiutował w roku 1913 wierszem pt. „Prośba”, który był opublikowany w „Kurierze Warszawskim”i podpisany inicjałami „St. M.”, a więc inicjałami swojej przyszłej żony. Stefania Marchew urodziła się w Tomaszowie Mazowieckim w rodzinie żydowskiej, jako córka handlowca i śpiewaczki. W 1912 poznała w Łodzi rówieśnika Juliana Tuwima. Poeta poświęcił jej liczne wiersze, m.in."Przy okrągłym stole" A może byśmy tak, jedyna, / Wpadli na dzień do Tomaszowa? / Może tam jeszcze zmierzchem złotym / Ta sama cisza trwa wrześniowa (który rozpropagowała w piosence niezapomniana Ewa Demarczyk).
W 1919 Stefania poślubiła Tuwima i odtąd stale mu towarzyszyła. Wraz nim udała się na obczyznę po wybuchu II wojny światowej. Lata 1939-1946 przeżyła na obczyźnie. Po wojnie powróciła z mężem do Polski. Pochowana jest obok męża na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie. Pomysł Zbyszka Milczarka opierał się nie tylko na samej inscenizacji wesela, ale również na idei, aby tym razem przedstawić Tuwima nie tylko jako wybitnego poetę, ale również kabareciarza, autora tekstów piosenek i zapamiętanego kolekcjonera przeróżnych rzeczy. Imprezę rozpoczęła piosenka Agnieszki Osieckiej „Chwalmy Pana” w wykonaniu Katarzyny Tomczyk. Po przedstawieniu zgromadzonej przed synagogą licznej publiczności historii ślubu Juliana Tuwima ze Stefanią państwo młodzi wsiedli do dorożki, której towarzyszył liczny orszak gości i udali się do Nowego Dworu w Zakościelu na przyjęcie weselne, podczas którego pomysłodawca całego przedsięwzięcia i towarzysząca mu Dorota Bill-Skorupa z tomaszowskiego muzeum przybliżali „weselnikom” twórczość i biografię Juliana Tuwima, aby zgromadzeni goście mogli potem wspominać, że i oni tam byli, miód i wino pili, i się dziwili, że wokół nich poeci żyli…Chwała Ci Zbyszku!
W ogóle ten weekend w Tomaszowie i okolicach upłynął pod znakiem Tuwima i poezji. W Parku Miejskim „Solidarność” o tej samej porze, kiedy w Inowłodzu rozpoczynało się „tuwimowskie wesele” rozpoczynały się „Letnie Tuwimki”, plenerowa zabawa dla dzieci, którą poprowadzili aktorzy Teatru „Pinokio” z Łodzi. Była to ciekawa podróż po cudownej i zabawnej krainie najpiękniejszych wierszy Juliana Tuwima dla dzieci, gdzie… Grześ ciągle kłamie, Michały tańcują, Zosia wszystko robi sama, Słoń Trąbalski ma wszystko słoniowe oprócz pamięci, ptaki mają własne radio, a obłoki zmieniają się w lody waniliowe. Imprezę przygotował Wydział Kultury, Sportu i Rekreacji Urzędu Miasta w Tomaszowie Mazowieckim.

Liczni goście weselni

Odjazd dorożką do Nowego Dworu w Zakościelu

Państwo młodzi, Katarzyna Tomczyk, Zbigniew Milczarek i Dorota Bill-Skorupa


Synagoga w Inowłodzu

Zbigniew Milczarek w orszaku weselnym

piątek, 7 sierpnia 2009

Wesele Tuwima


Stowarzyszenie Doliny Pilicy zaprasza:
Do matecznika poetyckiej wyobraźni i uczuć Juliana Tuwima, gdzie Nowy Dwór góruje nad okolicą z szumiącą w dolinie Pilicą, gdzie po inowłodzkiej łące "świeżości płyną parujące", zapraszamy na WESELE TUWIMA"Miłość Ci wszystko wybaczy". Spotkanie rozpocznie się 8 sierpnia 2009 r. o godz. 16.00 przy synagodze w Inowłodzu, a następnie wraz z orszakiem weselnym goście udadzą się do Nowego Dworu w Zakościelu.
Wesele Tuwima jest częścią projektu "Okolice Tuwima" - integracja malowana wrażliwością i słowem poety..." współfinansowanego ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego.

czwartek, 6 sierpnia 2009

Udrożnione Arterie


Zgodnie z obietnicą złożoną przez redaktora naczelnego Łódzkiego Kwartalnika Artystyczno-Literackiego „Arterie” najnowszy - czwarty numer pisma znalazł się wreszcie oficjalną dystrybucję - jest dostępny w sprzedaży w największych Epikach w kraju. (Poprzednie były głównie rozdawane, sprzedawane - tylko "przy okazji" imprez poetyckich.)
Nowe "Arterie" zapewne poszerzą więc krąg odbiorców. Zawsze do czasopisma dodawany jest bonus w postaci książki poetyckiej. Były nimi: "Krutkie serie" Marciusza Moronia, "Hostel" Piotr Gajdy i "na grani" antologia łódzkich debiutantów. Do aktualnego numeru dołączono tomik „Pali, zalewa, burzy” zmarłego tragicznie łódzkiego poety - Mariusza Moronia. Pojawienie się pisma w oficjalnej dystrybucji odnotowała łódzka „GW” (tutaj).

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Góra / dół

Autor: Krzysztof Kleszcz

Poezja w krótkich spodenkach i baśń Andersena







Autor: Krzysztof Kleszcz



Publikacja w "Arteriach" nr 2(4)/2009





Niewiara w prywatność


Autor: Krzysztof Kleszcz

W majowym numerze "Lampy" (5/2009) ukazała się recenzja mojej książki "Ę". Jej autorem jest Paweł Kozioł, którego poznałem, gdy wręczał mi wyróżnienie w Konkursie im.Pajbosia przy Manifestacjach Poetyckich 2007. To, że jest raczej wybrednym recenzentem, wiedziałem.
"Ę" nie spodobało mu się i to - oczywiście - jego prawo. Istnieje przecież szkoła krytyczna, która mówi, że książka "nie może się podobać", że należy szukać, węszyć - znaleźć coś co "błe". Grymasić - taka konwencja recenzji. (Przypominam sobie absurdalne popisy w recenzentów w gazecie "Brum").


Paweł Kozioł wręcza mi wyróżnienie w Konkursie im.Pajbosia na Manifestacjach Poetyckich 2007 w Warszawie.

Kozioł zauważa, że banał wielu książek poetyckich polega na "układaniu wierszy" w coś w rodzaju albumu ze znaczkami. Śmieje się z "poety-filatelisty". Do tej tezy dopasował ton recenzji książek Magdaleny Węgrzynowicz-Plichty "Pokolenia", Przemysława Witkowskiego "Lekkie czasy ciężkich chorób", Pawła Marcinkiewicza "Dni", Krzysztofa Bielenia "Wiciokrzew przewiercień", Maciej Włodarczyk "Pobuncie" i Romana Misiewicza "cam_era onscura".



We właściwej cześci dotyczącej "Ę" padają zarzuty, że tomik jest - ASBOLUTNIE STANDARTOWY. A określenie "golden boy" psuje "trochę inne wiersze" o synu, stąd NIEWIARA W PRYWATNOŚĆ MOJEJ POEZJI.
To że tomik spełnia standarty biorę za dobrą monetę. A na niewiarę nic nie poradzę. Przecież nie mogę mieć pretensji, że wiersze "Kaczawa" (drukowany w antologii "na grani") i "888" "nie zagrały" jednym tonem ("złoty chłopak" wziął się z "dotyku króla Frygii").

Golden boy prywatnie

Wcześniej jest fajnie, bo "pod skórą wierszy podobno poruszają się ghostrwriterzy w osobach Mariusza Appela i Krzysztofa Bąka." Poezji Appela nie znam (nadrobię!), ale Bąk to jeden z moich ulubionych poetów - prywatnie zresztą poznaliśmy się na Manifestacjach Poetyckich, pamiętam też, że napisaliśmy wiersze z tytułami z piosenek Radiohead - Krzysiek "Idioteque", ja "Pyramid Song" - na Nieszufladzie.pl (to było w 2003 roku! jak ten czas leci!). A "Złoty chłopak" bawił się nawet pół roku temu "Znakami wodnymi"... Czyli recenzencie, bingo!
Pozostała mi radocha, że moja książka została zrecenzowana.


Kleszcz i Bąk na Manifestacjach Poetyckich 2007
Pociąg do poezji.

Pianistka



SOAP AND SKIN "Lovetune For Vacuum", 2009



Autor: Piotr Gajda
Publikacja w "Arteriach" nr 2(4)/2009