„Na lubocheński konkurs ubijania masła przybyło ponad półtora tysiąca ludzi…” – oznajmia na pierwszej stronie Tomaszowski Informator Tygodniowy, mój lokalny prasowy imperator. I jest to idealne résumé społecznych oczekiwań w temacie dostępu do kultury (a przy okazji – także i do poezji). Jednakże pomimo ogólnych jakże niesprzyjających tendencji, w bieżącym numerze jest także coś i o niej. Na ostatniej stronie, skromna cykliczna rubryczka – „Z księgi przysłów”, a w niej sentencja: „Znał kto kiedy poetę trzeźwego? – nie czynił taki nic dobrego”. I tego Państwu (poetom) i sobie życzę w ten duszny dzień: żebyśmy nie musieli ubijać masła.
Jak rozmawiać o poezji? Myślę, że stosunkowo prostym językiem. Językiem dnia powszedniego. Nie możemy umknąć rzeczywistości, której fragmentem jest także i poezja. Stąd rozmowa o niej zawsze będzie mu podporządkowana. Jaka jest ta świadomość dzisiaj? Najlepiej obrazują to poetyckie portale, gdzie rzeczowe komentarze na temat prezentowanych wierszy nicują „frustratynki”, wycieczki personalne, opinie TWA, pobieżne sądy oraz (jakże nieczęsto) rzeczowe diagnozy. Internet z jednej strony pozwala na szeroką prezentację poezji, ale również i grafomanii aspirującej do takiego miana; z drugiej, pauperyzuje definicję wiersza. Dziś każdy może wiersz lub twór „wierszopodobny” wkleić na portal i oczekiwać komentarzy, a także na bieżąco na nie reagować. I to jest w porządku: w imię prawdy powinno się odzierać z brązu wszystko, także poezję i kryjących się za nią poetów. To prawda: dziś poetą może zostać każdy, dziś każdy może wydać książkę i zostać z nią samemu w ciszy i samotności. Czy to spowoduje, że wiersz wchłonie w końcu język publicznego dyskursu, jakże pospolity i pokryty trującymi grzybkami ukrytych, gastrycznych chorób? Nie sądzę. Co więc paradoksalnie chroni poezję od "brudnego" języka codzienności? Jej totalna niszowość, głębokie ubocze, ślepy zaułek poza nurtem głównych wiadomości, „newsów”, sensacji, skandali z życia celebrytów i wiedzy rodem z wysoko nakładowych poradników. Nieznany i nieprzydatny w ogólnym pojęciu dialekt. Ta odrobina wysiłku intelektualnego, która czasem wyzwala dyskusję. Dawniej, dziennikarze walczyli o prawdę, dziś walczą o oglądalność. Dawniej pisarze definiowali całe pokolenia, dziś marzą o pięciu minutach prezentacji w programie „Kawa czy herbata”. Dawniej poeci byli sumieniem narodu, dzisiaj są jego wątrobą. I o tym rozmawiajmy. Darujmy sobie ekspiację.
Są piosenki takie, że aż zatyka. Oto pierwsza z nich.
TOM WAITS "Black Wings" z płyty "Bone Machine" (1992)
Jak wygląda Czarny Anioł, zło wcielone? Ma skrzydła nietoperza czy plamy po trądziku? Kopyta czy kowbojki? Nosi czapkę bejsbolówkę, jeździ czarnym BMW?
Na pewno ma paralizator. Pojawia się nagle w polu kukurydzy i kradnie obietnice.
Nie ma chętnych, by opowiadać jak wygląda. Wszyscy się boją zeznawać.
Tom Waits wśród niesamowitego akompaniamentu (gitarowe solo!) robi to od niechcenia, charczy zaciskając zęby...
TEKST:
Take an eye for an eye Take a tooth for a tooth Just like they say in the Bible Never leave a trace or forget a face Of any man at the table When the moon is a cold chiseled dagger Sharp enough to draw blood from a stone He rides through your dreams on a coach And horses and the fence posts In the midnight look like bones
Well they've stopped trying to hold him
With mortar, stone and chain
He broke out of every prison
Boots mount the staircase
The door is flung back open
He's not there for he has risen
He's not there for he has risen
Well he once killed a man with a guitar string
He's been seen at the table with kings
Well he once saved a baby from drowning
There are those who say beneath his coat there are wings
Some say they fear him
Others admire him
Because he steals his promise
One look in his eye
Everyone denies
Ever having met him
Ever having met him
He can turn himself into a stranger
Well they broke a lot of canes on his hide
He was born away in a cornfield
A fever beats in his head like a drum inside
Some say they fear him
Others admire him
Because he steals his promise
One look in his eye
Everyone denies
Ever having met him
Ever having met him
TŁUMACZENIE:
AUTOR: WUJEK_PODKOWA
Oko za oko, ząb za ząb
Tak jak napisane w Biblii.
Nigdy nie zostawiaj śladu,
nie zapominaj twarzy ludzi przy stole.
Gdy księżyc jest jak zimny, zakrzywiony sztylet
wystarczająco ostry, by upuścić krew ze skały
On przejeżdża przez Twoje sny dyliżansem
A konie i płot w świetle księżyca
Wyglądają jak kości
Przestali próbować go zatrzymać
moździerzem, kamieniem i łańcuchami
Uciekał z każdego więzienia
Buty dudniły po schodach
Drzwi otworzyły się z trzaskiem
Nie ma go tu, wydostał się
Nie ma go tu, wydostał się
Kiedyś zabił człowieka gitarową struną
Widziano go jadającego z królami
Uratował raz dziecko przed utonięciem
Niektórzy mówią, że pod płaszczem ma skrzydła
Niektórzy się go boją
Inni - podziwiają
Wystarczy spojrzeć w jego oczy
I każdy zaprzeczy,
Że kiedykolwiek go widział
Że kiedykolwiek go widział
Może stać się zupełnie obcy
Połamali na nim wiele kijów
Urodził się na polu kukurydzy
Gorączka bije z jego czoła jak bęben
Niektórzy się go boją
Inni - podziwiają
Bo skrada obietnice
Wystarczy spojrzeć w jego oczy
I każdy zaprzeczy,
Że kiedykolwiek go widział
Że kiedykolwiek go widział
Dworzec łamie się jak chrust. Który trzask wybierasz, ten suchy? A może wolisz przeciągły jęk stropu, usta z kurzu? Megafon zapowiada apokalipsę, pluje krwią. Na peronie leżą zbite okulary, gazeta z tamtych świąt, kiedy jadłeś białe mięso. Twoje ciało kroi młody chirurg i drżą mu ręce. Zostawia w otwartym żołądku
nieważny bilet, pocztówkę z gołębiem. Czy potrafisz wrócić, zabrać to, co wziąłeś ze sobą? Garść popiołu, odprysk muru, sadzę, która wypełniła tunel? Mop i wiadro z wodą wymażą wszystko z pamięci, zaleją detergentem. Znajdziesz kasownik albo użyjesz zębów. Będziesz szedł po gorącym żużlu.
Zawieszony pomiędzy zamiarem a skokiem. Jakby przysiadł na murze cmentarza i nie wiedział, w którą stronę odwrócić twarz, szukać słońca czy bluszczu? Może skakać po kamieniach, kłaść na grzęzawisku palto, pójść za odbitym
od podszewki światłem lub wspinać się po wyłomach, nad bruzdę wilgotnej ziemi ze śliską rosówką. Coś wybierze. Zasieje na hałdzie trawę, podpali torf i usiądzie przy ogniu. Robak spulchni skorupę, obcas utkwi w błocie. But zsunie się ze stopy.
Na stronach internetowych neurokultury.pl ukazała się recenzja „Zwłoki” autorstwa Karoliny Sałdeckiej. Karolina Sałdecka to absolwentka filologii polskiej i filologii romańskiej na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Debiutowała w prasie regionalnej. Należy do grupy „Poeci Za Kratkami”. Autorka tomiku wierszy „Faux pas" (2005). Publikuje na forach internetowych i w prasie, m. in. w "Dekadzie Literackiej", „Twórczości", „Gazecie Wyborczej", ”Toposie”. Jest doktorantką w Instytucie Literatury Polskiej UMK, pracuje też w fundacji „Pracownia Kultury Współczesnej”. Mieszka w Bydgoszczy.
W śnie byłem skorupą, w której zamieszkał ślimak. Spójrz na śliski ślad na moim policzku, krzywą linię, ostrze sierpa koszącego podmokłe trawy.
Będę dalej śnił stal namakającą od wody, aż skaleczy mnie rdza, ale ani jedna jej kropla nie naznaczy liści. Nikt nic nie usłyszy, chociaż ślimak będzie się we mnie poruszał jak tłusta larwa. Może umrze, zwinie się w kłębek i zacznie grzechotać w środku. Może zmartwychwstanie, i zetrę go z policzka. Czarną łzę.
Obudzę się i oko wypełni wilgoć ze studni. Powieka zadrży od odbitego od cembrowin szlochu chłopca, któremu umarł ojciec.
Nadciągają chmury pełne stalowych łożysk i mutr. Rzeka ropieje, zadrapana zardzewiałym gwoździem. Otwieram brzuchy ryb jak niedoręczone listy. Czytam w nich opisy gangreny albo Gangesu, naśladuję obcą mowę. Delta rozszczepia język, prądy wznoszą z mułu wydmę, którą filtrują nerki.
Czekam na deszcz z kwaśnych śrub, na porowaty kamień przeciskający się przez moczowód. Na kłujące igły dżdżu, z których wyklują się kiełbie.
MAŁGORZATA REJMER "Toksymia", Wyd. Lampa i Iskra Boża Warszawa 2009 (Wyd.II, 2010).
Książka Małgorzaty Rejmer to świetnie napisana groteska. Karykaturalne postacie, które stworzyła autorka, toczą koszmar życia, nie radzą sobie ze sobą, są przegrane. Lektura raz bawi, raz przestrasza. Czasem jesteśmy pewni, że tacy ludzie nie istnieją, czasem – o zgrozo! – wydaje się, że to krzywe zwierciadło, to zwykłe lustro, które tylko powieszono krzywo.
Przy czytaniu tych absurdalnych historii przypomniały mi się dwie lektury z dzieciństwa: „Bajki Czeskie” Jana Drdy i „Baśnie angielskie” Josepha Jacobsa. Ten sam „ból istnienia” i potykanie się o własne nogi.
Rejmer debiutuje książką, której życzę jak najwięcej czytelników, choć faktycznie – jak zauważyła autorka, w jednym z wywiadów, to nie jest książka dla masowego odbiorcy.
Odradza się lekturę dzieciom i chorym leżącym w szpitalu. Krzywić i wić będą się ludzie bez poczucia humoru.
Ja zachowam w pamięci całą galerię bohaterów. Dałbym wiele za „Toksymię II”! Moi „ulubieńcy” to panowie: Longin i Jan Niedziela.
Longin, mogący się kojarzyć z polonistą z filmu „Dzień Świra”... poderwał żonę na wiersze Grochowiaka, a potem... już nic nie było takie samo:
„Idźcie ode mnie, wymamrotała. Idźcie do tatusia, tatuś wam zaraz wierszyk opowie. Pieniędzy nie przyniesie, ale wierszyk wam może opowiedzieć. Longin! krzyknęła rozdzierająco, i w jednej chwili Longin już przy niej był. No, Longin, przydaj się na coś, ja cię bardzo proszę, Adasiowi powiesz „Litwo ojczyzno moja”, a Julkowi to se może wybierzesz, ale ja ci proponuję „Balladynę”. Słyszysz, Longin? Aluś, ale ja cię proszę, błagał Longin. No to nie, kurwa, to mu powiesz „Świteziankę”, jaki jest problem? Synowi własnemu nie powiesz „Świtezianki”, żałujesz mu? Odpowiedz!(...) I dwa miesiące później ogłosił jej, że zostanie tramwajarzem. W dłoniach trzymał wielki bukiet róż. No niech tak będzie, powiedziała Alicja. Na początek to, ale potem awansujesz, słyszysz? Na koniec masz być pilotem.”
Jan Niedziela zaś, ponurak, filozof o specyficznym podejściu do światła miał straszne przygody z internetowymi forami: „Poyebalo cię? odpisywali Janowi źli ludzie. Albo: Ic se umyj okno. (...) Ktoś szczególnie okrutny napisał nawet na forum „pedale, lubisz kakao”, co zdruzgotało Jana na dłuższą chwilę.”; z dziewczynami: „Niema międz y nami chemmi, napisała mu jedna po spotkaniu(...) Nie obraź się, ale czuć od ciebie kościołem i wieńcami.”;
z pracą: „po ukończeniu filologii klasycznej nie było mu łatwo. Właściwie to było mu trudno. Jan próbował zostać ochroniarzem, pakowaczem, a także sprzedawcą w sklepie z pieczywem, ale kiedy pracodawcy oglądali jego CV, zwątpienie wpełzało im na twarze jak owad. Może nam pan peszyć klientów w tych swoich okularach, powiedział mu chłodno właściciel budki z lodami. Pan jest za poważny. Dzieci się będą bały odbierać od pana wafelki. Będą myślały, że pan je zacznie przepytywać z tabliczki mnożenia.” , by w końcu znaleźć zatrudnienie jako autor mów pogrzebowych, wycenionych przez właściciela firmy pogrzebowej Wojciecha Posiewa na siedemset pięćdziesiąt złotych...
"Toksymia" to dziwny świat, kalejdoskop nieudaczników i psycholi: Lucyna, która „posiada przeżycia mistyczne”, zakochany powstaniec – Tadeusz, wizażystka Patrycja, Anna, która ma masterplan „Po pierwsze umyje się, po drugie jutro wyjdzie z domu”, Maja, która stosuje dietę cud - „bardzo prosta, jesz tylko takie rzeczy, po których chce ci się rzygać.”
Kalejdoskop, w którym niby są kolory, ale wszystko obwiedzione jest grubą kreską czarnego humoru. Z tą książką „Żadna podróż tramwajem nie będzie taka jak przedtem. Po prostu jestem zjednoczony całkowicie, jestem jak żółtko w jajku.”
Krzysztof Kleszcz (ur. 1974) – poeta i autor projektu "Wiersze z bitem" (dostępnego na YouTube). Nagrodzony w konkursie „Poemat Czterech Kultur” (2017), wyróżniony w konkursie „Złoty Środek Poezji” na debiut poetycki (2009). Autor książek poetyckich: "Ę" (2008), "Przecieki z góry"(2012) i "Pański płaszcz" (2016), wydanych przez Wydawnictwo Kwadratura w Łodzi. Mieszka pod Tomaszowem Maz.
Przez ponad 3 lata był to blog Krzysztofa Kleszcza i Piotra Gajdy. 1 lutego 2012 r. Piotr Gajda zrezygnował z jego współprowadzenia i przeprowadził się do "Hostelu".