niedziela, 14 sierpnia 2011

Kulinarne klimaty





Czy można żartować z punka i metalu, a przy tym sprawić, żeby dowcip nie był niestrawny jak bawarskie piosenki? Można, a nawet od czasu do czasu trzeba „puszczać oko” do „nadbagażu” – skór, łańcuchów, ćwieków, żyletek i agrafek, pentagramów i całej tej „modeliny”, z której składa się scenografia heavy-metalu. To prawda, że w celu sprzedaży koncertów i płyt, przyjęcie odpowiedniego scenicznego image’u wydaje się być dla „stylowego” zespołu niezbędne, ale nic z tego nie będzie, jeśli natychmiast za nim nie pojawi się istotna treść. Wszak po swoim show większość muzyków zdejmuje z siebie te wszystkie „jeżozwierze”, zmywa z twarzy diaboliczny makijaż i idzie grać na giełdzie, albo inwestować w nieruchomości. Wyprowadza psa na spacer, robi zakupy, wyjeżdża z dziećmi na wycieczkę. Fanom pozostaje muzyka, którą bez treści stanowią wyłącznie decybele oraz debile wybierający z komplementarnego muzycznego przekazu jedynie komplet pieszczoch i trupie czaszki…

Nic z powyższych rzeczy nie grozi muzykom grupy Kabanos, którzy wspólnymi siłami tworzą wielki metalowo-punkowy kabaret. Uprawiane na „Flakach z olejem” zabawowe podejście do toposów składających się zazwyczaj na ekstremalne gatunki muzyczne powoduje, że i metal może się wdzięcznie giąć. Zenek Kuptasa i jego banda sowizdrzałów rozbrajają nas (a przy okazji wynoszą niemal wszystkie ostre przedmioty ze zbrojowni) bez długotrwałego oblężenia, niemal „z marszu”. Już „Jagoda”, opowieść o wiejskiej femme fatale „hasającej po polach”, brzmi jak germański metal grany przez Słowian. Co ważne, przyjęta na całej płycie pastiżowa figura, nie przesłania kultury muzyczej. Słychać, że muzycy solidnie przerobili klasykę gatunku.

Nie inaczej dzieje się w „Budzie dla Azora”, kolejnej surrealistycznej opowieści, tym razem o Azorku, którego wyeksmitowano z jego własnej budy. Ze względu na manierę wokalisty, także i ta kompozycja kojarzy się w jakiś sposób z poważnymi propozycjami repertuarowymi takiego na przykład System of a Down. Żeby to potwierdzić, wystarczy posłuchać „połamanego wokalnie” i kompozycyjnie „Klauna”. Duch SOAD unosi się nad „Flakami z olejem” jak opary tłuszczu nad garem polskich flaków. Chcecie zakręconego power metalu, a raczej „zepter metalu”? Wystarczy zapoznać się z przepisem muzyków na „Zupę kalafiorową” i już jesteście gotowi do bliższego zapoznania się z technologicznie nienagannymi naczyniami, w których „pichci się” wywar z jarzynami. Nie muszę chyba dodawać, że wyjdzie z niego pyszna muzyczna zupa, którą należy „podawać z grzankami, lanym ciastem i groszkiem ptysiowym”. Radosne, prawda?

Żartom towarzyszą zgrabne, metalurgiczne melodie („Koza”), ciężkie riffy, czasem hardcorowy wokal („Mordy”). Ważne, że przeskakując z formuły na formułę Kabanos nie tylko nie popada w wątpliwą eklektyczność, ale bezspornie udowadnia, że doskonale wie, co i jak chce grać. Weźmy taki „Czołg”, przecież to hardcore zagrany fachowo i niemal „na poważnie”! Zaraz po nim „Margaryna”, która rozwiewa wątpliwości, że to jednak nie są „jaja”. Są. Pękam ze śmiechu słuchając parodystycznej „multi” parodii wszelkich metalowych ballad w postaci piosenki „Chmurki”: „Na niebie chmurki noszą białe mundurki / Dla ciebie złapię jedną, / wszystkim krową miny zrzedną (…) / A jakbyś sobie życzyła to mogę kupić ci pluszową owieczkę”. Prawda, że urocze i trochę zakręcone?

Cięższe klimaty towarzyszą „Wampirzycy” i „Zamkniętym główkom”, jest stylowo do tego stopnia, ze gdyby tak odrzucić „pojechaną” manierę wokalną i tradycyjnie „jajcarski” tekst, otrzymalibyśmy pełnoprawną gatunkowo kompozycję nu metalową. Płyta kończy się „Dobranocką”, w której kabaretowo-surrealistyczne ciągoty towarzyszące grupie znalazły swoje absolutne ujście. Punkowo-rock’n’rollowe podejście do grania płynie w tym przypadku szerokim korytem rzeki Wisły.

I jeszcze zdanko w kwestii formalnej. Kabanos za nagranie płyty dziękuje z całego serca Koziołkowi Matołkowi, Pomysłowemu Dobromirowi, Misiowi Coralgolowi, Misiowi Uszatkowi, Wróbelkowi Ćwirkowi, Sierotce Marysi, Reksiowi, Bolkowi i Lolkowi, Kotu Filemonowi, Baltazarowi Gąbce, Krecikowi, Pszczółce Mai, Ambrożemu Kleksowi, Kłapouchemu i reszcie, Gargamelowi, Muminkom, Denverovi – ostatniemu dinozaurowi oraz zespołom – downa, jelita drażliwego i policystycznych jajników. Sami więc widzicie, że z groźnego metalu ostały się zaledwie opiłki srebra na taśmie z animowanym filmem dla dzieci, a ze scenicznego horroru i „rzucania mięsem” swojskie „Flaki z olejem”. I w tym akurat przypadku, tak jest lepiej.

Kabanos „Flaki z olejem”. Fonografika

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

piątek, 12 sierpnia 2011

Rasowe ujadanie





Na stronach internetowych często napotykamy na notki w rodzaju: „Zespół (taki i taki) powstał w 2010 roku na bazie rozwiązanego zespołu (takiego i takiego). Tworzą go doświadczeni muzycy, grający wspólnie od 12 lat. Debiut zespołu miał miejsce podczas VI Rock Reggae Festival w Brzeszczach. (…) wykonują muzykę gitarową, rockową w jej alternatywnej odmianie. Charakterystyczne mocne brzmienie, transowe kompozycje, poetyckie i nie banalne teksty to specyfika, która wyróżnia zespół (…). W lipcu 2010 zespół nagrał płytę „(…)” w specyficznym miejscu – Studio im. Toma Waitsa w Porażynie. W efekcie powstał koncept album o trudnej, egzystencjalnej tematyce. Płyta "(…)" to niespełna godzinna opowieść o egzystencji i absurdzie, o człowieku, miłości, nałogach oraz jego cierpieniu i trwaniu pomimo absurdu. To prawdziwa podróż egzystencjalna”. Niby czegoś się z tego dowiadujemy, a czasem nawet możemy na stronie odsłuchać parę kawałków, ale w rzeczywistości prawdziwy „koncept” towarzyszący zespołowi i płycie, nadal jest przed nami stosunkowo głęboko ukryty. Nawet, jeśli w miejsce nawiasów i cudzysłowów wstawimy stosowne informacje: zespół nazywa się Kundle, a ich płyta nosi tytuł „Do obrzydzenia”, nadal jesteśmy w kropce.

Niczego w powyższej kwestii nie zmienia pierwszy utwór na płycie, zatytułowany nomen omen „Złudzenia”, który ma wszelkie predyspozycje, żeby wyprowadzić nas głęboko „w las”, ponieważ stylistycznie nijak ma się do pozostałej części repertuaru. Bo zespół Kundle gra w nim tak jakby chciał, by ten nie znalazł się na ich wydawnictwie, ale pośród dyskografii grupy Mogwai. Stąd, zaraz na samym początku dotyka nas pozytywny szok, tym większy, że nad całością propozycji Świądra-Kruszyńskiego, Kazimierczaka, Borowczyka i Podleszańskiego (z gościnnym udziałem Simona) unoszą się „armijne” i „triodantowe” klimaty.

Choćby w „Gdybym” ze świetnie zaadaptowanym dla potrzeb współczesnej rockowej ekspresji słowami Kazimierza Przerwy-Tetmajera, który stanowi kawał rzetelnej, rockandrollowo-poetyckiej roboty. Natomiast „Ideały” to utwór jakby „żywcem ściągnięty”, z którejś z solowych płyt Tomasza Budzyńskiego. Lecz nie ma w przybraniu przez Kundli tej właśnie „skóry” nic z ordynarnego naśladownictwa i pseudo-muzycznego podejścia do technologii wypychania zwierząt. To całkiem autonomiczna, „żywa” i autorska kompozycja, która zawiera w sobie wyłącznie elementy towarzyszące filozofii grania pokrewne tym, które zapewne bliskie są także i Tomkowi Budzyńskiemu. Słynne i świetne!

Równie dobrze sprawy wyglądają w kolejnej piosence na płycie – w „A kysz”. Tu wreszcie Kundle pozwalają nam odkryć totalną „ściemę” polegająca na tym, iż najwyraźniej nie mamy do czynienia z psiakami niewiadomego pochodzenia i ojcostwa, ale z rasowym miotem, który choć póki co nie posiada rodowodu (nie jest jeszcze sławny), już wkrótce stanie się sensacją psich wystaw. „A kysz” obok utworu tytułowego płyty, to autonomiczne w wyrazie „oratorium” rockowej sztuki „pełną gębą”, w którym grupa uzyskuje swoją absolutną podmiotowość. Genialnie zaaranżowany wiersz Rafała Wojaczka („Do obrzydzenia”) pozwala przesunąć kompozycyjny ciężarek balastu w stronę projektu Tomasza Lipnickiego Lipali, ku chwale jego i ku chwale Kundli (przepraszam, psów z rodowodem!). Kolejna absolutnie zadziorna, urozmaicona i perfekcyjnie wykonana pieśń, która w normalnym kraju robiłaby furorę nie tylko wśród wariatów, poetów i subkultur.

Nie przyniesie nam ulgi w zachwycie także i następna – „Jedz, pij”, ze słowami jakże pasującymi do sprokurowanej przez zespół dla odbiorców swojej muzyki uczty: „jedz pij, popuszczaj pasa”. Jest szlachetnie, melodyjnie, a muzyka płynie tutaj ze źródła ambitnego, alternatywnego punka. Nic to, że „Bezsilność” nieco nas schłodzi zimną bryzą od morza, to czysta jak diament „zimna fala”, niepokojąca i wywołująca gęsią skórkę. Zespół zwalnia, robi się trochę transowo, a spod warstwy zwalniających dźwięków dochodzących jakby z niepomiernej dali, dociera do nas mocny tekst. Paradoksalnie, mamy szansę ochłonąć przy dźwiękach utworu „Odszukiwanie”, znów mocnego, „lipalowego”, stawiającego podstawowe pytania egzystencjalne: „Kim będę, kim zostanę, kim ja jestem, kim ja byłem?”. Kończące płytę „Zapominanie” doskonale wpisuje się w przesłanie tego prawdziwie rockowego dzieła (a nie kolejnego produktu), a na dodatek uwiarygodnia cytowana na samym początku notkę: „(…) płyta "Do obrzydzenia” to niespełna godzinna opowieść o egzystencji i absurdzie, o człowieku, miłości, nałogach oraz jego cierpieniu i trwaniu pomimo absurdu. To prawdziwa podróż egzystencjalna”.

Prawda, prawda, wyłącznie prawda, naga prawda!

Kundle, „Do obrzydzenia”. MGArt Agency.


Recenzja ukazała sie pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl



(p)


środa, 10 sierpnia 2011

Niby kamień w ciemnej toni





Muzyka, jaką dzisiaj znamy i słuchamy to zaledwie wierzchołek góry lodowej uformowanej w naturalny sposób z rozmaitego rodzaju rankingów popularności (list przebojów i grania na wielkich, komercyjnych koncertach). U jej podnóża, tuż pod lustrem wody, a niekiedy na samym dnie, tkwią zanurzeni w topieli artyści próbujących wydostać się na powierzchnię, wspiąć się na szczyt. Setki twórców spod znaku „singer/songwriter music” marzy tylko o tym, żeby z chwilą stanięcia na śliskim gruncie „showbizu”, od razu podążyć ścieżką chwały, po której kroczyły przed nimi światowe sławy. Niestety, nie dla wszystkich wystarczy miejsca na skutej lodem dróżce.


Czy uda się to Davidovi Smerghetto, pochodzącemu z Wenecji wokaliście, kompozytorowi i autorowi tekstów, czas dopiero pokaże. Jak dotychczas, włoski muzyk swoją drogę do sławy zaznaczył trzema albumami długogrającymi firmowanymi nazwą Dave Nilaya Project, które zrealizował z muzykami z Senegalu, Szwajcarii i Włoch. Jak wieść niesie, Nilaya aktualnie pracuje w naszym kraju, gdzie z muzykami z Krakowa koncertuje i gdzie rozpoczął pracę nad swoją kolejną płytą.


„Cosmic Lullaby” ostatnie jego dzieło, zawiera dwanaście nagrań stanowiących wybór z jego dwóch poprzednich płyt, którego dokonano w Avant Garde Studio w Wenecji. Wszystkie łączą w sobie elementy rocka, popu, funky i elektronicznych brzmień. To muzyka o nieco syntetycznej produkcji, w której przeważają krótkie i zwarte kompozycje nie przekraczające trzech, czterech minut. Niemal idealne do odtwarzania na antenie przyzwyczajonej do prezentowania trochę bardziej ambitnego popu. Takie piosenki jak „My Grace”, czy „Found”, to nieco łagodniejsza odmiana tego, co proponuje fanom na swoich solowych płytach Ray Wilson (ex-wokalista Genesis i kolejny cudzoziemiec, który postanowił nagrywać płyty w Polsce). Z kolei mocno elektroniczny utwór tytułowy ma manierę podobną do tej wypracowanej przez Stevena Wilsona i Aviva Geffena podczas pracy nad ich wspólnym projektem pod nazwą Blackfield (pomimo, że nie dorównuje jakościowo klimatowi, który stał się znaną marką lidera Porcupine Tree, ale od czego jest wyobraźnia?).


„Planet Earth”, to muzyka niemal taneczna, która z racji swojej gatunkowej definicji nie przełamuje pewnych barier ani nie wytycza nowych trendów, jest natomiast na tyle przyjemna, aby w każde skapane słońcem wakacyjne popołudnie zanurzyć się w niej bez obawy o to, czy rzeczywiście potrafimy tańczyć. Na płycie nie zabrakło kilku słodkich ballad, dość umiejętnie wpisujących się w piosenkowy charakter całego albumu, w rodzaju „As long as God’s alive” i „It’s hard not to cry”.


W zaskakującym „Some end” natrafiamy na gitarowe riffy, które sprawiają, że utwór ten przypomina chwilami, co bardziej przebojowe dokonania Manic Street Preachers. Trzeba przyznać, że Nilaya nie stroni zarówno od bardziej skomplikowanych rytmów (zwłaszcza w „Evander”, moim zdaniem najciekawszej kompozycji na albumie), jak i nie obawia się sięgnąć po bluesowe klimaty w „Shot of blue”. Co prawda wyrobionego słuchacza mogą drażnić nieco sztampowe piosenki takie jak „Walk on the groove”, ale ten chwilowy dyskomfort niwelują niemal natychmiast zdecydowanie mocniejsze i ciekawsze „White Rose” i „Pull the trigger…now!”.


O tym, czy ta muzyka ma szansę wypłynąć na powierzchnię, w zasadzie trudno jest wyrokować. Propozycja Dave Nilaya Project nie znika od razu w głębinie, niby kamień w ciemnej toni. Widać ją pod lustrem wody jak grzbiet egzotycznej rybki w przydomowym oczku. Łatwiej postawić kolejne pytanie: skoro góra lodowa pokonała nawet „Titanica”, czy jest sens o spotkaniu z nią marzyć?


Dave Nilaya Project, „Cosmic Lullaby”. (wydanie własne)


Recenzja ukazała sie pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl


(p)

wtorek, 9 sierpnia 2011

Fiszki na drzwiach lodówki (1)

Od czasu mojego debiutu minęły trzy lata. „Hostel” zawierał czterdzieści wierszy napisanych w niecałe osiemnaście miesięcy. Oprócz tych opublikowanych w tomiku, w rozmaitych pokonkursowych antologiach ukazało się jeszcze kilka. Potem przyszła pora „Zwłoki”, także tej w dosłownym tego słowa znaczeniu, polegającej mniej więcej na tym, że poeta świadomie opóźnia napisanie kolejnego wiersza. Tłumaczy to sobie brakiem weny, zmęczeniem materiału, niedostatkiem czasu i ochoty. Lecz poetą się jest! W końcu nieuchronne nadchodzi, kiedy wyjałowiony lub pełen witamin, szczęśliwy, albo pogrążony w rozpaczy, trzeźwy lub nietrzeźwy – poeta pochyla się nad wierszem. Drugi tomik zmieścił ich już tylko dwadzieścia dziewięć. Każdy kosztował mnie wiele. Zwlekałem z pisaniem tak długo, jak tylko się dało, broniłem się przed nimi do tego stopnia, że dziś nie chcę już ich czytać wyłącznie dla siebie. Mogę je czytać tylko dla innych. Właśnie mija kolejne osiemnaście miesięcy (kim był ten, który wymyślił mi taki cykl?), a w pliku „nowe” mam dziewięć wierszy. Nie zwlekam z napisaniem dziesiątego, ale też nie spieszę się. Czuję się tak, jak piszę o tym we fragmencie jednego z nich: „W nocy / przyśnił ci się ebonitowy kształt / na dnie / gładki i lśniący jak ubranie / zagrzebanego w mule topielca / Jego twarda krtań / pod którą nagle zamarła woda / i przejrzałeś się w niej / jak w lusterku / Milczały łuska / moczarka i teflon / I ty też w milczeniu / potakiwałeś / własnemu obliczu”.


(p)

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Jak łzy w deszczu





Muzyce punkowej granej w Polsce Rzeczpospolitej Ludowej niemal od zawsze towarzyszyło hasło: „trzy akordy, darcie mordy”. Słuchając, po prawie trzydziestu latach od tamtej historii, płyty wydanej w tym roku dochodzę do wniosku, że przez ten czas niewiele się w tej kwestii zmieniło. Swojski punk to wciąż przede wszystkim akordy i „darcie mordy”. W przypadku prezentowanego materiału przekaz odnoszący się do nazwy grupy, która brzmi Born in the PRL, przypomina mi o tamtym podejściu do punkowego grania. Urodzeni w „peerelu” powinni pamiętać (jeśli urodzili się u jego schyłku – choćby z opowieści) o reglamentacji (kartkach na podstawowe produkty, kolejkach i pustych półkach w sklepach), godzinie milicyjnej w stanie wojennym, warkocie syrenek, trabantów, wartburgów i warszaw na szarych ulicach. Akademiach ku czci, koszulach non iron i krajowych „dżinsach” marki „Odra”. Lusterkach z czterema pancernymi na rewersie. Wczasach i koloniach w Kołobrzegu. Grze w kolarzy i zabawie w chowanego. Wszystkie te dobre i złe chwile minęły jak łzy w deszczu…

Co jednak sprawia, że zespół założony w 2005 roku przyjmuje nazwę odwołującą się do tamtych czasów? Czy wyłącznie to, że muzyków w średnim już wieku od czasu do czasu ogarnia niewytłumaczalna nostalgia? Prawdopodobnie zupełnie nie to, choć powody wydają się na pierwszy rzut oka podobne. Utwór otwierający płytę („Wyścig szczurów”) uświadamia nam, że jak dotąd udało nam się zmienić dekoracje, ale na pewno nie naszą mentalność. Dziś ścigamy się (czasem sami ze sobą) w konsumpcyjnym amoku już nie tylko po to, żeby zdobyć upragniony paszport, czekoladę, zachodnie piwo w puszce czy markowe stereo, ale o dobra o wiele bardziej luksusowe, których chęć posiadania potrafi nas zniewolić i zdeterminować: „Luksusowe ubrania / szybkie samochody / tak wiele jesteś / w stanie dla nich zrobić”.

Wyścig szczurów to jednak nie jedyny temat. „Posmak” charakteryzuje się przede wszystkim dosyć kontrowersyjnym tekstem, który w kontekście ostatnich tragicznych skandynawskich wydarzeń, może niepotrzebnie razić słowami: „(…) pistolet trzymam w kieszeni / zaraz zacznę celować / tak dużo mnie od was dzieli”. Na szczęście przy jego końcu wyjaśnia się, że mieliśmy do czynienia jedynie ze snem autora tekstu, który nigdy nie ma prawa się ziścić. Z kolei „Psy” to typowa punkowa zagrywka w stylu „oi, oi, oi!”, z pewnością niejednokrotnie wykorzystywana na koncertach w celu podniesienia i tak już gorącej atmosfery.

W „Bombie” ponownie mamy do czynienia z „bombowym tekstem”, który jak się wydaje, bywa stałym elementem „anturażu” Born in the PRL. W tej kompozycji wokaliście towarzyszy wokalistka (Ola – członkini zespołu) powtarzając za nim poszczególne frazy, a i linia melodyczna jest tutaj o wiele bardziej urozmaicona niż we wcześniejszych, „punkowo-siermiężnych” piosenkach. „Praca” to tekstowo wreszcie taki punk, jaki daje się lubić. Wyrastający z niezgody na pewne społeczne uwarunkowania, które starają się nagiąć każdą niemal jednostkę do ich bezwarunkowej akceptacji, uwarunkowania z zasady nawołujące do przestrzegania określonych norm społecznych. W tym konkretnym przypadku poddający w wątpliwość etos pracy, każdej, nawet tej, która nie przynosi człowiekowi żadnych profitów finansowych, ani emocjonalnych. Fajny gitarowy riff, fajna melodia, nośny refren i jasny przekaz: „To nic za to mi płacą / to nic to tylko moja praca / niech cię wyzwala / a mnie wypala”.

W „Zawsze jest taki ktoś” Born in the PRL poruszają tematykę władzy absolutnej i okrucieństwa niektórych przywódców. „Ryzyko” odnosi się do współczesnych problemów egzystencjalnych, okazjach i szansach, których wybór i konsekwencje wpływają na całe nasze życie. Zespół zachęca do podejmowania ryzyka w imię przyszłych profitów. „Kibice” jak wskazuje już sam tytuł, to pieśń poświęcona kibicom (na płycie znalazła się jeszcze jedna kompozycja o tej tematyce, tym razem poświęcona żużlowi – „GKS”). Muzyka nabiera w tych piosenkach „marszowego” charakteru, a do tematyki związanej z „kibolską” nomenklaturą Born in the PRL powraca w utworze zatytułowanym „Kompleks”, w którym udanie prezentuje swoje ironiczne i zdystansowane oblicze wobec tego, o czym tak często śpiewa. Aby się o tym przekonać, wystarczy przytoczyć fragment tekstu: „Jestem nikim / ale mam groźnego psa (…) / mój pies / nazywa się kompleks”. „Kompleks” wyróżnia się także pod względem kompozycyjnym. Muzyka Born in the PRL dla mnie osobiście jest ciekawsza wówczas, gdy muzycy zaczynają na płycie kombinować, szukać ciekawych melodii i podziałów rytmicznych.

„Born in the USA” to raczej nie jest. Nie ta szerokość geograficzna, nie ta muzyka, zupełnie nie ta historia. Bo chociaż muzycy urodzili się w PRL-u, dzisiaj żyją i tworzą w zupełnie innym kraju, o którym lepiej lub gorzej starają się pisać i śpiewać. Ponieważ Polska Rzeczpospolita Ludowa z czasów ich dzieciństwa rozpłynęła się dawno temu na zawsze. Jak łzy w deszczu.

Born in the PRL „Born in the PRL”. nasionorecords.

Recenzja ukazała się pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

niedziela, 7 sierpnia 2011

Życie po życiu




Jak przystało na zdeklarowanego fana rocka, mam swój absolutny kanon zespołów i ich płyt, bez których nie wyobrażam sobie życia. „Jedynka” Led Zeppelin, „Sabbath Bloody Sabbath” Black Sabbath, to dwa pierwsze z brzegu przykłady, chociaż jest ich niepomiernie więcej. Nic więc dziwnego, że poszukuję nagrań, które byłyby jak najbardziej zbliżone do doskonałości muzycznej tamtych zespołów, do ich mistrzostwa. Bywa o to coraz trudniej, bo lata młodzieńczych fascynacji mam już dawno za sobą, a i coraz rzadziej napotykam na muzyczne arcydzieła w rodzaju „Pyramid Song” Radiohead. Temu zjawisku towarzyszą resentymenty w postaci kolekcjonowania rozmaitych „tribiutów”, na których znani lub mniej znani wykonawcy „coverują” kompozycje kultowych, klasycznnych już dziś wykonawców. Rzadko się przy tym zdarza, żeby te nowe wersje wnosiły coś twórczego do nagrywanych na nowo utworów, o wiele częściej wieje z nich brakiem inwencji i wykonawczym znużeniem. Z tych też powodów najnudniejszą płytą, jaką ostatnio słuchałem był bootleg „Dark Side Of The Moon” grupy Dream Theater. Odegrany na koncercie nuta w nutę, tak jak piosenki na oryginalnej płycie. Wykonawczo majstersztyk, artystycznie kulą w płot. Z tych samych pobudek nigdy nie kupiłbym biletu na koncert The Australian Pink Floyd, jak i płyty, na której utwory U2 wykonuje zespół The Soundalikes. Żyjemy w świecie emocjonalnych podróbek stąd pragnę, aby moje artystyczne przeżycia były przynajmniej prawdziwe. Czasem się to udaje i napotykam na „cover”, który dorównuje oryginałowi, a niekiedy (lecz niezwykle rzadko) oryginał ten przewyższa. Na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć takie przypadki: Cake „I Will Surrvive” (Gloria Gaynor), Cake „War Pigs” (Black Sabbath), Goldbug „Whotte Lotta Love” (Led Zeppelin), Jimi Hendrix „All Along The Watchtower” (Bob Dylan), Judas Priest „Diamond And Rust” (Joan Baez), pewien utwór na płycie „Tribute To Genesis (nie pamiętam w tej chwili, o jaką kompozycję Genesis chodziło i przez kogo była ona wykonywana, ale choć w tej chwili zatarła się w mojej pamięci wciąż jestem przekonany, że była genialna i jest warta tego, aby odszukać ją w stercie płyt) – i ostatnio Lussi In The Sky. Co znamienne, cudze utwory nagrywane we własnych wersjach przez zespoły, które zrobiły światową karierę, w mentalności fanów kojarzone są odtąd jako ich „rdzenne” piosenki, a te nagrywane przez wykonawców wciąż mało znanych traktowane są jako lepsze lub gorsze wersje tamtych, klasycznych kompozycji. Myślę, że istota sprawy tkwi przede wszystkim w tym, że oto niemożliwe staje się nagle możliwe. Piosenka, której przez całe lata towarzyszyły nasze najintymniejsze uczucia, która po latach jest nadal czymś radosnym, ale w warstwie emocjonalnej jednak już czymś o wiele bardziej stonowanym, powraca do nas z tą samą siłą, co i za pierwszym razem, ponieważ znalazł się genialny artysta, który dał jej „drugie życie”. Ach, jak to oszałamia…




(p)

sobota, 6 sierpnia 2011

Nie ma czasu na postoje




Najdroższą i najbardziej ekskluzywną kawą na świecie jest kopi luwak z Indonezji. Kilogram tego specjału kosztuje około czterech tysięcy złotych, zaś filiżanka naparu zamówiona w wybranych restauracjach angielskich, aż 60 funtów. Dlaczego tak drogo? Bo roczne zbiory kopi luwak wynoszą przeciętnie od 300 do 400 kg (a w roku „nieurodzaju” zebrano jej zaledwie 40 kilo!). Uwaga! Ziarna tej kawy wydobywa się z odchodów zwierzęcia z rodziny łaszowatych (przypominającego trochę naszego lisa, a trochę kunę), które zjada najlepsze owoce kawowca, potem je trawi i wydala (miąższ owoców zostaje strawiony, ale ziarna pozostają nienaruszone). Kawa z łajna? Przypuszczam, że filiżanka takiej kawy potrafi pobudzić do życia nawet umarłego (jest skuteczniejsza niż żołnierska pobudka w koszarach austro-węgierskich). Podobnie jak zespół Heap Of Ashes, który płytą „Kopi Luwak” skutecznie obudzi śpiących twardym snem sąsiadów z bloku, choćby właśnie śnili o podróżach, pięknych kobietach i fortunie.

Czy wspomniana fortuna uśmiechnęła się do zespołu? Trudno to jednoznacznie stwierdzić, niby coś tam się dzieje, niby zdarzają się nagrody i udane koncerty, ale jego „marka” nadal jest mało rozpoznawalna, zwłaszcza na tle innych „przyciężkawych” grup – takich jak Ocean, Illusion, czy ostatnio Luxtorpeda. Nic to, wszystko wciąż jeszcze przed nimi, nam pozostaje wierzyć w to, że nie dostaną zadyszki i że od mocnej kawy nie stanie im serce (do grania).

A tu, jeśli chodzi o motorykę jest naprawdę nieźle. Oktany zapożyczone od Korna, Soufly i Machine Head skutecznie napędzają maszynerię grupy, która pędzi do przodu na złamanie karku („Friendshit”, „Gwóźdź”, „Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica”). Po drodze nie ma czasu na postoje, redukcję biegów i uzupełnianie oleju. Momentowi zadumy nad rodzimym „showbizem” towarzyszy „zimny łokieć”(„Ostatni rozbiór sztuki”).

Na „Kopi Luwak” nie uświadczymy zatykających oddech w piersi solówek, nieczęsto zdarzają się fragmenty, w których HOA zwalnia lub wkracza w domeny stricte balladowe („Morning Coffee”). Zespół jest uparty, gra ciężko i donośnie („Jajecznica”, „Faceless”). Oczywiście, nie jest to żaden zarzut, ot, do głosu dochodzą osobiste upodobania recenzenta, który co prawda lubi „jazdę bez trzymanki”, ale raczej w zapiętych pasach. Cenię sobie po prostu jak nawet „metalurgicznemu” graniu towarzyszą elementy liryczne.

Takie też odnajduję w „Toxic”, który choć motorycznie nie odbiega od pozostałych kompozycji, wyróżnia się „podprogową” melodią sprytnie ukrytą za rozpędzonymi riffami gitar i partią perkusji. Podobnie w „Delusion’s Land”, gdzie na plan pierwszy ewidentnie wysuwa się melodyczne frazowanie, któremu towarzyszy mocny wokal oparty na akcentach przeciwstawiających się nagromadzonemu w tym utworze „ładunkowi liryczności”. Bez obaw, już następna kompozycja ponownie przywołuje słuchacza do przysłowiowego „pionu” („Chapeau Bas”). Chcesz odpocząć od jazdy? Jedyna szansa na odpoczynek, to skorzystanie z „kibelka” na stacji benzynowej…

W nieuchronnej porze podsumowania nie pozostaje mi nic innego, jak (w ramach serwisu) posłużyć się cytatem: „W stolicy Dolnego Śląska (dla niezorientowanych geograficznie – we Wrocławiu – przypis aut.), pośród z wolna płynących wód Odry, z perfekcyjnie wyselekcjonowanych ziaren guana wściekłych cywet (dla niezorientowanych zoologicznie – cyweta to nazwa wspomnianego zwierzaka, „producenta” kawy kopi luwak – przypis aut.), powstają aromatyczne i pełne energii dźwięki Heap Of Ashes. Nuta najwyższej jakości core'n'rollowego brzmienia pobudzająca zmysły i pragnienia”. (W ramach bonusu) zapraszamy na morning coffee…

Heap Of Ashes, „Kopi Luwak”. Produkcja HOA.

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach internetowej gazety codziennej NaszTomaszow.pl


(p)

niedziela, 31 lipca 2011

Łyko i drewno







Autor: Krzysztof Kleszcz


Robert Miniak „Drzewostany”, Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2011


Tegoroczny lipiec okazał się dobrym czasem dla percepcji tej książki. Zwykle pewni swego ludzie, chowali się w domach. Waliły błyskawice, jakby chciały przywołać ten znikający świat, który opisuje Robert. Uświadamiałem sobie jego istnienie, gdy elektrownia wyłączała prąd, a ja zamiast gapić się w monitor, patrzyłem na żywioł, który szarpie gałęzie, kładzie zboże, otwiera niebo. I zerkałem do książki.

Z początku byłem nieufny do tego poetyckiego rustykalizmu. Ile można o tej wsi? Wiem, wiem: Kapela ze Wsi Warszawa, filmy Kolskiego, Grzegorz z Ciechowa – wszystko OK., ale... Ta galeria postaci: stary Maciaszczyk, bat’ko Kostia... te miejsca: za lasem, za stodołą, tej wsi już nie ma, na mokradłach, na strychu... Co oprócz uśmiechu, przywołania zapachu niesamowitości, dadzą mi te poetyckie wyprawy na głęboką prowincję? Albo ta erotyka np. podglądactwo w „zaćmie”...

Czy posłuchałem Radiohead „There There”, czy Irka Dudka „Mowę drzew”, że nagle ten „drzewostanowy koncept” zaczął mi się podobać? Może genialne (nie boję się tego słowa) ilustracje Anny Marii Jurewicz zadziałały? Może uwierzyłem, że ludzkie ciało to, z grubsza, łyko i drewno?

Nikt nie odmówi Robertowi poetyckiego ucha, daru układania ciekawych metafor. W najlepszym wierszu z książki „matka Rosemary” – wybierając banalny w sumie topos – przeprowadzkę na wieś, udało mu się celnie opisać zacieranie się dawnego świata i to, że „nowe” nie ucieknie od „starego”, choćby je miało w pogardzie. Jest tu Grochowiakowy turpizm („pozwólcie, by we włosy wplótł się rozchodnik”) i piękna fraza dobrze tłumaczącą pochylenie się nad tym wiejskim – autentycznym światem: „przestrzeń traci pion, krzywi się pod płotem jak pordzewiała damka”. No i puenta!

Kontrowersyjny pomysł pomieszania poezji (część I książki pt. Strużyny, część III książki pt. Pędy) z opowiadaniem (część II Mowa lasu) broni się dzięki ciekawemu przeniesieniu bohaterów z opowiadania do poezji. Ośmiostronicowe opowiadanie zaczyna się zwyczajnie, wydaje nam się, że to zwykła retrospekcja, dopóki nie okazuje się kim jest główny bohater. Język opowiadania przesycony jest poetycką aurą. Znajdziemy tu np. taki fragment: „każde drzewo to litera, zupełnie jak hieroglif albo znak stawiany chińskim pędzelkiem. To czyste znaki, słowa.”; albo „Mechanicznie zrobiłem krok, potem drugi. Wyciągałem nogi z błota, a ono zasysało mnie jakby chciało zatrzymać – tu w tym lesie, w tym parowie z daleka od naszej rzeki i ciebie. Ale miałeś rację – zmartwychwstanę, tylko muszę złapać powietrze, zatrzymać, zupełnie jakbym się zanurzał. O, właśnie tak.”

Często pomysłem, który „robi wiersz” bywa obserwacja z dzieciństwa: „straszenie cmentarzem”, „zakopywanie misia”, „rzucanie klątwy”, obserwacja modlących się... Robert układa z tych wspomnień swój poetycki świat, takiej bajki dla dorosłych. O wierszach: „dym”, „blue”, „włosy. pędzle”, ”darń”, „znamię”, „różdżkarz”, „drewno wie pierwsze” mogę powiedzieć, że są wysokimi drzewami, które dają czytelnikowi tlen.

Z zastrzeżeń: - nie wiem dlaczego w wierszu „dworzec w Łomży” Robert świadomie zburzył jego rytmikę dwunastozgłoskowca? Czy wiersz tak silnie zrytmizowany nie pasowałby do całości? Powstałby (wystarczy skasować może i wyśniłem zamienić na śniłem) magiczny wiersz w klimacie Dariusza Suski. A tak jest po prostu dziwnie.
Jeśli zdarzają się chybione puenty (często krótkie, jakieś takie zawieszone), albo frazy np.„wilgoć wyłazi z kanałów jakby ziemia była rastamanem, ćmiła skręty” (dopowiedzenie wg mnie zbędne), to i tak dla takich fragmentów:„Przecież konfesjonał też kiedyś był drzewem. razem bawiliśmy się w Indian. liczyłem, że mnie pamięta. odpuka.”, „patyki w wirze są wskazówkami”, wraca się do książki, jak do arboretum.

niedziela, 24 lipca 2011

Dwa światy, to samo serce






Dwa różne światy, dwa zupełnie odmienne projekty muzyczne, to samo podejście do sfery debiutu. W rezultacie słuchacz otrzymuje dwa mini-albumy stanowiące obiecującą zapowiedź pełnoprawnych edycyjnie wydawnictw. Niemniej obie wspomniane „zajawki” już same w sobie stanowią interesujący zapis pewnej muzycznej drogi i świetnie ją dokumentują pomimo tego, iż każdy zespół realizuje się w zupełnie odmiennym gatunku muzycznym. No i przede wszystkim, nie mamy do czynienia nagranymi „na chybcika” demówkami charakteryzującymi się głównie tym, że niewiele na nich można usłyszeć.

Mowa o mini-albumach grup Kali-Gula „Crucial Point” oraz Imagination Quartet „Basilisks’race”. Pierwsza z nich prezentuje muzykę w stylu takich zespołów jak m.in. The Gatherig czy Flowing Tears (podobnie jak we wspomnianych grupach, tu też muzyczny kanon stanowi żeński wokal). Co istotne, zespół pochodzi z wydawałoby się, że kompletnie pustynnych rejonów na mapie polskiego rocka – z Biłgoraju. Grupa powstała już w 2005 roku, lecz od tego czasu nieustannie dręczyły ją liczne zmiany personalne. W efekcie, nie przeszkodziło to jednak Kamilowi i Yoannie Gulakom, Konradowi Biczykowi, Kamilowi Małysie i gościnnie na klawiszach – Wojciechowi Maciosze, w nagraniu przyzwoitego krążka, który zadowoli zarówno fanów „gotyka”, jak i „podmetalizowanego” rocka.

Po mocnym wejściu utworem „Every Night” Kali-Gula utrzymuje dynamikę zarejestrowaną na „Crucial Point” w „Paradise”, gdzie słychać wyraźnie starania wokalistki i instrumentalistów zespołu, aby utwór ten miał odpowiednio udramatyzowane linie melodyczne. I, oczywiście ma. „Alone” już z racji swojego tytułu jednoznacznie wskazuje, że będziemy mieli do czynienia z rockową balladą. Gdybym miał w przypadku tej kompozycji posłużyć się recenzenckim „wytrychem” pod tytułem „najbardziej podobają mi się te piosenki, które już kiedyś słyszałem”, wskazałbym od razu na inną polską grupę z kręgów „gothic-rocka” – Artrosis.

Z „piątki” utworów, jakie znalazły się na „Crucial Point” wyróżniłbym „No Way”, chyba najbardziej interesujący, który rozpoczyna się jak standardowa kompozycja „progressive”, by nagle zaskoczyć nas „grindcorowym” męskim wokalem i następnie przekształcić się w mocną rockową pieśń, podczas której naszym przewodnikiem jest już do samego końca mocny, żeński wokal (tu najbardziej przypominający dokonania Anneke van Giesbergen ze wspomnianego wcześniej The Gathering). Nie jest to może muzyka zbyt odkrywcza, ale też w żadnym wypadku nie można przypiąć jej łatki „pretensjonalności”.

Imagination Quartet to już zupełnie inna bajka. Muzyka z „Basilisks’race” to pełnokrwisty jazz. Kwartet, który tworzą niezwykle kompetentni muzycy, w większości absolwenci akademii muzycznych (wydział jazzu), mający już na swoim koncie jeden wydany mini-album zatytułowany „IQ”. Michał Sołtan, Maciej Dziedzic, Jarosław Bothur i Kacper Zasada stanowią nowe (otwarte) pokolenie muzyków jazzowych zdolnych „przewietrzyć” gatunkową tradycję, dziś nieco już „zatęchłą” i czarno-białą jak film „Niewinni czarodzieje”.

Michał Sołtan oprócz gry w Imagination Quartet, to również gitarzysta tworzący wraz z Michałem Przerwą-Tetmajerem duet jazzowy, a także muzyk bardzo dobrze przyjętej przez krytykę rockowej formacji Alters. Z kolei Jarosław Bothur (saksofon) to laureat wielu prestiżowych konkursów jazzowych oraz lider własnego kwartetu jazzowego. Kacper Zasada (bas) grał dotychczas w najlepszych jazzowych formacjach Warszawy i Lublina, współpracował z muzykami hiphopowymi i reggae, co zainspirowało go m.in. do powołania hiphop jazzowego projektu Jazzus. Maciej Dziedzic (perkusja) jest kompozytorem i aranżerem przywiązanym do jazzu tradycyjnego, nowoczesnego oraz muzyki filmowej. Jego poboczne projekty to zespół Dwootho oraz eksperymentalny skład Kar Ma Pa.

Taki bagaż doświadczeń musi procentować i procentuje. „Basilisks’race” to jawny dowód na to, że muzycy uważnie przerabiali lekcje zarejestrowane na płytach takich wykonawców jak John Scofield, John Coltrane, Tomasz Stańko czy Ornette Coleman. Rozimprowizowane, przestrzenne i dynamiczne kompozycje, takie jak „Maybe This Is Invention”, „Bazyliszek” i „Rain And Cigarette” wypełniające w całości ponad 30 minutowy repertuar płyty, śmiało poruszają się w przestrzeni swobodnego, pełnego wyobraźni stylu, na który złożyły się zarówno elementy modern i free jazzu, jak i muzyki improwizacyjnej i ekspertmentalnej. Mamy tu do czynienia z inspirującym nawiązaniem do starej, „oldskulowej” szkoły spod znaku Krzysztofa Komedy, ale tym razem już w kolorowych dekoracjach (czyli z filmem Wajdy odnowionym w technicolorze).

Dwa różne zespoły, dwa różne światy, to samo serce do grania. Międzygatunkowe porozumienie ponad podziałami – MUZYKA.

Kali-Gula „Crucial Point” (wydanie własne)
Imagination Quartet „Basilisks’race” (wydanie włane – partner NEWTOPIA)

Recenzja ukazała się pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl


(p)

sobota, 23 lipca 2011

Miłosz vs Red Hot Chili Peppers



Na Liście Przebojów Programu III PR zadebiutował... Czesław Miłosz. Utwór "Tak mało" pochodzi z niekomercyjnego wydawnictwa "Rzeki" podpisanego Czesław & Anthony Miłosz. Anthony - pomysłodawca płyty to mieszkający w USA syn poety. Dość zabawne jest, że debiut na liście miał w ciekawym towarzystwie - również kalifornijskiego Red Hot Chili Peppers, gdzie wokalistą jest - zbieg okoliczności też Anthony (Anthony Kiedis).













Tak mało


Tak mało powiedziałem.
Krótkie dni.
Krótkie dni,
Krótkie noce,
Krótkie lata.
Tak mało powiedziałem,
Nie zdążyłem.
Serce moje zmęczyło się
Zachwytem,
Rozpaczą,
Gorliwością,
Nadzieją.
Paszcza lewiatana
Zamykała się na mnie.
Nagi leżałem na brzegach
Bezludnych wysp.
Porwał mnie w otchłań ze sobą
Biały wieloryb świata.

I teraz nie wiem,
Co było prawdziwe.








(k)