MACIEJ ROBERT "Księga meldunkowa", WBPiCAK POZNAŃ, 2014.
Na okładce puchowe kołdry w oknie typowej łódzkiej kamienicy. Zdają się mówić "Żyjemy tu, a jakże!". "
Zła dzielnica" - tymi słowami zaczyna się tomik. Takie za górami za lasami...
Oto niebajka. Pochylamy się nad wspomnieniami. Błyski migawki: napis na kartce, piłka na ulicy, dziewczyna, która sika prosto na asfalt. I to, co mówi jej facet: "
Udawaj, że nic nie widziałeś", jak aluzja do blokad w naszej głowie.
Potem autor podsuwa nam taką definicję: "
światło wygasłych gwiazd dociera do nas spóźnione. / Martwe ciała wciąż świecą // i to się nazywa pamięć." Astronomiczny podtekst interesująco zapowiada wiersze wspomnieniowe.
I oto w "Atlasie nieba" podmiot liryczny wspomina dziadka, którego rozżarzony papieros kreślił tajne znaki, gdy obserwowali niebo, rozpoznawali gwiazdozbiory. Próżnię kosmosu zestawia z pustką piwnicy, w którą dziadek wsypywał węgiel. "
Została smuga brudna na śniegu. Ogień, popiół." Specyficzna puenta: z takim "intensywnym smutkiem", aż zauważam, że na okładce książki nie ma nieba.
Dalej: "Elegia dla Natalii Robert" o demonach pamięci, których nie łatwo za pomocą pięciu rodzajów pędzli, listw i obramówek, obłaskawić. Kolejny: "Kreda" - pisany na wdechu poemat o wizycie w szpitalu, niezwykły także formalnie. Zaczęty od "
I jeszcze ci nie mówiłem...", wizyjny: "
śmierć przeleciała przez piętro, była w zapachu lizolu, w zapachu krochmalu i chloru".
Utwór tytułowy wyprowadzony jest z obserwacji, że Poczta Polska nie zauważa śmierci, śląc po wielokroć powtórne awiza. Przeżyte "
Teraz popsuty zamek, puste przebiegi klucza." zmienia się w upoetyzowane: "
wiatr chwali się żonglerką zwiniętych w kłębek zdań, wiatr wpycha pysk pod dywan". Są wersy zanurzone w oniryczność, w czułość np. "Remont" ("
Bo przecież kiedyś wrócisz. Wrócisz // i położysz."), w nierealność ("Ararat"): "
To się nie mieści / nawet w moim piśmie, te korytarze w bieli. (...) Jakby lecieli, płynęli."
Te przywołania sytuacji z dzieciństwa sprawiają wrażenie jakby pamięć była natrętem, akwizytorem puchowych kołder: po cóż nam bowiem powracające wspomnienia zaćmienia słońca oglądanego niegdyś w czasach szkolnych, zabaw pudełkiem od zapałek, okrutnej śmierci psa, śmierci królików? Te wiersze zdają się pytać, dlaczego mnie to spotkało, i jakie to ma dla mnie znaczenie, np. "Wizja lokalna" zestawia parszywe dzieciństwo z rekonstrukcją jakiejś zbrodni.
Najbardziej obrazowa jest "Stegna". Autor deprecjonuje tu siebie "
aseptyczny bachor, plażowy wykrzyknik", kiedy przypomina sobie swoje wakacje sprzed lat - pomiędzy obozem koncentracyjnym, a beztroską zabawą szpadelkiem. Upał przenosi się na gorączkę ciała, prowadzi w malignę.
Duże wrażenie robi wiersz z aluzją do "Wysokich okien" Larkina - "Niskie okna", utkany ze zdań o podobnej konstrukcji, opowiadający o prześladowaniu mężczyzny zapewne chorego na bielactwo.
"
Biały, biały, biały - krzyczeli śpiewnie, rzucając śnieżkami prosto w jego okno. Od zawsze biały - jeszcze od wojny, już od dzieciństwa. Od dzieci i od miasta biały."
Podobnie "Favorit", w którym wspomnienie randek z ogródkach działkowych zdaje się być szczególnie wstydliwe: "
Żadna tam miłość, którą przyzywaliśmy." albo "
Kim był tamten chłopiec(...)?" Świetna jest puenta, która sprawia, że wszystko w swój nawias bierze ironia.
"Zapomniałem wtedy o rowerze, / rzuconym w trawę. I teraz też // teraz też o nim nie pamiętam."
Tak samo jak w "Kierowniku planu", gdzie reżyser ustawia "
martwych statystów".
"
Życie jest najpierw nudą, potem trwogą" pisał wspomniany wyżej, jeden z ulubionych poetów Macieja Roberta - Philip Larkin. Dostrzegam w "Księdze meldunkowej" echa tej konstatacji. Zamiast "cudu niepamięci" - wszędzie "przekleństwo pamięci", pamięci idącej z megafonem, intonującej pieśni.
Książka kończy się wyjątkowym zdaniem: "
Jestem bogatszy o to, czego mnie pozbawiono." Melduję, że jestem pod wrażeniem.