FAITH NO MORE "Album of The Year", 1997
Oto wielka płyta. Może mniej ceniona niż "King For A Day..." czy "Angel Dust", które słusznie uznaje się za klasykę rocka. Oto "Album of The Year" z 1997 roku, z grobem na tylnej okładce. Dla mnie - apogeum wokalnej ekwilibrystyki Mike'a Pattona, który umie przejść od słodyczy do genialnego wrzasku. Mistrzostwo w kategorii: "paszczowo" (że przywołam cytat z "Rejsu"). Tak jak Hendrix to mistrz rzężącej gitary, Mike Patton jest mistrzem rockowego darcia japy.
Gdy w „Helpless” śpiewa o pozornym szczęściu i oszukuje się, że wszystko jest w porządku; a potem "Nie chcę twojej pomocy / nie potrzebuję twojej pomocy" przechodzi w skowyt i błaganie o ratunek: "Help! Help!". To jest po prostu przepiękne.
Albo kto umiałby tak, jak w "Paths of Glory" przeszyć tym swoim podszeptem: „Coming, coming”, a potem wrzeszczeć "Again! Again!"? Zagrać kogoś z pourazową traumą? Szaleństwo w gorsecie piosenki. Czytelna jest tu inspiracja antywojennym, starym filmem Stanleya Kubricka (albo cytatem z poematu Thomasa Graya: "The paths of glory lead but to the grave" / "Ścieżki chwały prowadzą jedynie do grobu"). "Odwaga" i "rycerskość" – obłudne słowa, którymi oszukuje się ludzi idących na pewną śmierć.
"Mouth To Mouth" jest zarapowane z wirtuozerią (Patton trochę mi tu brzmi jak wczesny Kiedis z Red Hot Chili Peppers). W tekście: "Można ubrać trupa, ale nie przywróci się go do życia". Po prostu rockowy żywioł!
"Ashes To Ashes" - jest najbardziej przebojowe. To przyznanie się do winy dla świętego spokoju - ostateczny pogrzeb relacji. Muzycznie i tekstowo - poezja: "machanie ramionami gór i szeroki uśmiech jak ocean". Świetny riff na początku, rytm perkusji. I takie cedzenie słów - trochę bezczelne. Kanon muzyki rockowej.
"She Loves Me Not" - traktujący o "grach w upokarzanie", ma jakiś popowy luz. Czuję, że to zapowiedź jego "włoskiego projektu" - "Mondo Cane", gdzie oddawał hołd włoskim gwiazdom muzyki pop z lat 50-tycy i 60-tych. Dobry luzacki utwór.
"Naked In Front of the Computer" - to utwór z 1997 roku. Internet wtedy raczkował, a Patton przewidział "cyfrowe zmęczenie", przebodźcowanie, ogłupienie spamem i medialnym syfem. Fajnie posłuchać oszalałego "Moja skrzynka jest pełna, moje usta są pełne, moje życie jest pełne, a teraz moja pamięć jest pełna" i próbę uwolnienia się "Odsyłam to do was z powrotem".
Łagodny, pełny uwodzącej przestrzeni "Stripsearch" jest o kontroli osobistej - "F jak fałsz / Odpuść sobie". O tym, że opór nie ma sensu, i że trzeba polubić opresyjny system.
Pierwszy na płycie - "Collision" ma sporą dawkę szaleństwa, wręcz wściekłości. Wydrzeć się tak, to wypluć wszystkie toksyny z siebie – wyobrażam sobie, że śpiewa to ktoś, kto długo tłumił swoje prawdziwe uczucia np. w jakimś "korpo" i teraz wygarnia komuś, co naprawdę myśli.
W szybkim „Got That Feeling” Patton wyśpiewuje uczucia jakiegoś totalnego szaleńca, może hazardzisty, może opętanego wizją zwyciężania, zarabiania. I znów kłaniam się jego umiejętnościom wokalnym – jakby wypił dzbanek kawy i jego darcie się to podążanie za jakąś wielką iluzją triumfu. Ktoś tam obija wielki bokserski worek, ktoś wychodzi z siebie przez gardło.
„Last Cup of Sorrow” - to zachęta, by przełknąć gorzki toast. Wypić za to wszystko, co rani najmocniej.
A na koniec jest „Home Sick Home” – jakaś kapitulacja. I „Pristina” – nawiązanie do wojny w Kosowie; z niesamowitym złowieszczym „Whooooo”, jakby straszyły nas wszystkie rzeczy świata. Przeżyłeś finansowy, uczuciowy czy wojenny krach - żyjesz, ale będziesz miał swoją traumę, własny grób za życia.
