piątek, 17 czerwca 2011

Na spokojnych wodach Styksu




Wyobraźmy sobie, że w każdym bez wyjątku mieście, miasteczku i wsi w naszym kraju działają kluby kultury, klubokawiarnie albo przynajmniej wiejskie świetlice. A w każdym z takich miejsc ma swoje próby przynajmniej jedna kapela grająca rocka, hip-hop, metal, alternatywę albo rap. Gdyby naszą wyobraźnię przerosło dawne wyobrażenie „stu tysięcy gitar”, to jednak spokojnie zmieści się w niej dziesięć tysięcy zespołów, z których przynajmniej co setny będzie w stanie w sposób profesjonalny zarejestrować swoją płytę. A co tysięczny wejść do historii polskiego rocka.

To już się dzieje – wiele dotąd nieistniejących na rockowej mapie Polski miast, dziś już może pochwalić się jakąś mniej lub bardziej znaną kapelą. Niektóre z nich starają się nawet, aby ich lokalne bandy miały ułatwiony start w muzyczną przyszłość, a przy tej samej okazji one same wyjątkową promocję. I taki też przykład pochodzi z Inowrocławia, znanego dotąd przede wszystkim z uzdrowisk. Lecz przecież tam, gdzie uzdrowiska, tam też solanka i wzmożony ruch turystyczny. Może też stąd taka, a nie inna nazwa inowrocławskiej grupy – Charon Taxi? No, cóż, każde miasto potrzebuje przewoźnika, a akurat ten wydaje się zarówno pod względem kulturowym i promocyjnym jak znalazł.

Kiedy zapoznaję się obwolucie informacją umieszczoną na obwolucie płyty „Uwolnić siebie” – „Wydanie płyty zostało dofinansowane ze środków budżetu Miasta Inowrocławia przeznaczonych na stypendia dla osób zajmujących się twórczością artystyczną” – od razu przychodzi mi do głowy myśl, że w Inowrocławiu dwa podmioty: artystyczny i urzędowy, w którymś tam momencie musiały spotkać się na kursie kolizyjnym. Chlupnęła solanka…

Efekt tej „kolizji” od strony artystycznej nie jest jednak jednoznaczny. Jak na mój gust muzyka Charon Taxi jest odrobinę zbyt zachowawcza, jakby muzykom zabrakło pomysłu (zabrakło im przysłowiowego obola) na bardziej urozmaiconą produkcję i nieco lepsze, mniej sztampowe kompozycje. Z drugiej jednak strony słychać, że jest w tej grupie potencjał zdolny wynieść ją z głębin Styksu na świeże powietrze.

Po niezbyt zachęcającym utworze otwierającym płytę, usłyszymy piosenkę „Nie wołaj mnie już nigdy” z ciekawie zaaranżowaną partią klawiszy, przebojową melodią i solówką gitary, jak gdyby żywcem ściągniętą ze złotych lat progresywnego rocka. Słuchając takich kompozycji jak „To nie jestem ja”, „Sterowany” i „Od zawsze kradnę twój świat”, dochodzę do wniosku, iż muzykom nagrywających ten materiał zabrakło zdecydowania. Słychać, że to rockowy band, ale jednocześnie brakuje w nim jakiegoś wyraźnego opowiedzenia się po stronie rockowego pazura. I nie mam tu na myśli „orła cienia”, który brzmieniowo przez cały czas unosi się nad tą muzyką. Wolę, kiedy Charon Taxi zmierza w trochę ostrzejsze klimaty, jak w utworze „Zrób to!” lub w całkiem niezłą „neoprogresję” w „Jesteś?” i „Nie kochasz mnie”.

Nieco inne, eklektyczne granie usłyszeć można w piosence „Ostatni”, która niebezpiecznie (lub wręcz przeciwnie – bezpiecznie) zbliża się do rejonów zarezerwowanych dla wykonawców z tzw. kręgu poezji śpiewanej. Stąd zaskakuje utwór z nią sąsiadujący („Nie wierz snom”), który choć zagrany w podobnej jak jego poprzednik konwencji, to jednak wykonawczo został „rozpracowany” na modłę zdecydowanie rockową. Ubocznym efektem wspomnianej „eklektyczności” jest balladowa kompozycja „Niczego nie mam”, która momentami brzmi jak zespół Universe (który nota bene nadal ma mnóstwo fanów). Płyta kończy się utworem „Ratuj mnie!”. Brzmi dosyć dramatycznie, ale dramatu nie ma. Po pierwsze – znów mamy do czynienia z utworem zdecydowanie rockowym, ozdobionym naprawdę niezłą solówką…


Gdybym to ja miał podpowiadać muzykom Charon Taxi, w jakim kierunku powinni dalej pójść – paradoksalnie wskazałbym palcem na ciemny nurt rzeki Styks. Podskórnie czuję, że w ich żyłach płynie art. rockowe granie, trzeba tylko odważnie przyjąć to dziedzictwo! Po drugie – włodarzom Inowrocławia należą się gratulacje! Mimo wszystko dobrze zainwestowali miejskie pieniądze, czego nie zakwestionuje im żadne RIO. A jeśli jakimś dziwnym trafem zakwestionuje, wystarczy wsadzić ekipę kontrolną na pokład Charon Taxi. Na pewno odpłynie z urzędu ukontentowana …

Charon Taxi, „Uwolnić siebie”. Wydawnictwo EKB.


Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl


(p)

czwartek, 16 czerwca 2011

Nowa seria poetycka







Dzięki uprzejmości Doroty Ryst i Sławomira Płatka mogę odnotować na „BF” nową serię poetycką, której wydawcą jest Stowarzyszenie Salon Literacki z Warszawy. Oto, co piszą o swojej idei wydawniczej władze SSL – „Jednym z celów stowarzyszenia jest promocja twórców. Chcemy umożliwić debiuty oraz pomóc osobom po debiucie wypromować się lepiej. Planujemy pokrywać koszt wydawania nowych książek oraz zapewniać im nagłośnienie. W zamian nie oczekujemy żadnych zobowiązań finansowych, jednak spodziewamy się, że osoby które podejmą współpracę zaangażują się także w promocję całego przedsięwzięcia. Uważamy, że pisarz ma do zrobienia więcej niż napisać i czekać, aż ktoś go zacznie czytać lub sprzedawać. To samo dotyczy promocji literatury w ogóle - panuje ogólna bierność i skłonność do narzekania. Żeby się przebić trzeba mieć przede wszystkim szczęście, a czytelnikami są i tak głównie krytycy, inni poeci i rodzina. Średni nakład tomiku poezji to 500 sztuk (w 38 milionowym kraju), z czego zwykle około 100 trafia do recenzentów i na konkursy, a z pozostałych - połowę rozdaje się znajomym, którzy często nie czytają, ale kurtuazyjnie przyjmują, bo tak wypada. Będziemy więc promowali twórców, którzy spełnią dwa warunki: dobrze piszą i chcą w jakimś zakresie promować literaturę z korzyścią dla siebie i innych. Pierwszym narzędziem tej promocji jest forum Salon Literacki. I pierwszymi książkami w serii będą tomiki poezji osób zaangażowanych w działalność forum i publikujących na nim. To najprostsza droga do pokazania się z dobrej strony oraz zaprezentowania jakości swojego pisania”.

Dotychczas we wspomnianej serii ukazały się książki Sławomira Płatka „Bez imienia”, Izabeli Wageman „W oszukiwaniu snu” oraz Anny Kaliny Modrakis „Prześwietlenie”. Stowarzyszenie promuje swoje książki na Portalu Salon Literacki. Redaktorami projektu są wspomniani wcześniej: Sławek Płatek i Dorota Ryst, którym życzę szybkiego dojścia do okrągłej „setki” wydanych tomików, wśród których znajdą się wiersze przyszłych laureatów prestiżowych (cokolwiek to znaczy) konkursów na książkę poetycką.

(p)

środa, 15 czerwca 2011

Zawsze bądź po stronie słabszych



Błękitny Nosorożec, „Barykady”. Stowarzyszenie Miłośników Kultury Ludowej w Czeremsze.



Jaki jest najlepszy sposób na zachowanie bezkompromisowej postawy w świecie zdominowanym przez złotego cielca i profity pochodzące z wyprzedaży własnych ideałów? Wydaje się, że jest nim bezpretensjonalne podejście do tworzonej przez siebie muzyki, bez oglądania się na bieżące notowania na takim, czy też innym targowisku próżności. Można grać przez dwadzieścia lat wyłącznie dla siebie, dla najwyżej kilkuset fanów i przy tym zachować niezależność i odpowiedni artystyczny poziom. Można nazwać zespół „Błękitny Nosorożec”, płytę „Barykady”, i w dodatku od zawsze stać po ich właściwej stronie. Po stronie szczerej radości z grania, zamiast zajmować miejsce w szczerozłotym orszaku króla Midasa.
I co z tego, że w dzisiejszym polskim „showbizie” rockowy band grający solidnego punk-rocka z elementami reggae przypomina bardziej minotaura niż nosorożca? Że muzyka musi przypominać talk-show, być przegadana i efekciarska, skandalizująca i głupia? Że nikt nie ma czasu na szukanie drogi wyjścia z labiryntu, gdy wszystko musi być podane na tacy, ładnie zapakowane i wyposażone w instrukcję obsługi zrozumiałą nawet dla półanalfabety? I co na to zarośnięci muzycy Błękitnego Nosorożca w przepoconych koszulkach?
Zarówno w sferze muzycznej jak i tekstowej zespół ma w czterech literach polityczną poprawność. Ich muzyka to mocne i męskie granie połączone z elementami reggae (nie bez powodu płyta „Barykady” została umieszczona w dużych sklepach internetowych w zakładce „polskie reggae”). Ciekawe, gdzie ich zdaniem powinno być odtwarzane publicznie „regałowe” „Serce” (utwór drugi na płycie)? Według mojej skromnej opinii, ze względu na wymowę tekstu przynajmniej trzy razy dziennie w kuluarach Sejmu RP, albo nawet na głównej sali obrad. „Jeżeli chcesz usłyszeć bicie swego serca / Zawsze bądź po stronie krzywdzonych / Zawsze bądź po stronie słabszych / Zawsze bądź po stronie przegranych / Niech władza Cię nie omami”. Dalej też nie ma dobrych wiadomości; także i w kolejnej piosence zwolennicy aktualnych zawartych polskich sojuszy nie będą ukontentowani. Bowiem „Ameryko” to utwór bynajmniej nie proamerykański.
I jaki fajny jest tekst w piosence „A może lepiej?”! Punkowy wokal, nieco rwane, jakby wywodzące się ze szkoły Black Sabbath riffy – nie ma to nic wspólnego z „pierdołami” opowiadanymi publicznie i do znudzenia przez „pop-gwiazdki” i spadające z celuloidowego firmamentu sławy celebrytki. Jest za to niemal wyczuwalne prawo ciążenia i egzystencjalny ból, który każdego z nas i tak w końcu złamie i pochyli ku ziemi.
Z utworem „200 lat” Błękitny Nosorożec zostanie gwiazdą każdego bez wyjątku festiwalu muzyki chrześcijańskiej, z „oldskulowym” „Powiedz dlaczego?” muzycy mogą zagrać wszędzie, nawet w Mrągowie. Balladowo-rockowe „Dla Taty” pokazuje, że mamy do czynienia z kapelą mocno stojącą obiema nogami w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, co bynajmniej nie przeszkadza, ale wręcz przypomina o tradycji polskiego, rockowego grania.
Punkowy, o konsystencji białka służącego do stawiania piór jest utwór „Partie”. W swojej estetyce przypominający Kazika Na Żywo, a najbardziej jego legendarną piosenkę „Artyści”. Równie mocny w przekazie, nie pozostawiający „suchej nitki” na tak zwanych aktualnie przewodzących nam siłach narodu.
Prawdopodobnie wielu młodych członków dzisiejszych partyjnych przybudówek, gdyby tylko wzięło sobie ten utwór głęboko do serca, w ramach przechodzenia od polityki do buddyzmu, albo ultra-wegetarianizmu zjadłoby wszystkie karty do głosowania ze swojego obwodu. „Za siedmioma górami / Za siedmioma rzekami / Był naród, który upajał się dwoma partiami / A partie s....c z góry na lud / Mówiły, że naród kochają / A po cichu dmuchają. / Zobacz wódka biało-czerwona po trzynaście złotych / Czy chcesz jeszcze wyjechać do Irlandii na roboty?”. A Ty, na kogo oddasz swój głos?
Do samego końca „Barykad” będziemy mieli do czynienia z muzyką bezkompromisową i bezpretensjonalną, zgodnie z przyjętym przez muzyków sposobem na nie zmienianie granej przez siebie muzyki w złoto, które niemal zawsze okazuje się być tombakiem. Czy to w kompozycjach w stylu post-punkowym, rockowym lub reggae, wciąż mamy do czynienia z odpowiednim poziomem ekspresji. Mirosław „Wujcia” Wojciuk, Klaudiusz „Klaudi” Borys i Romuald „Rakoś” Rakowski mieszając podziały punkowe z reggae i z bardziej nowoczesnymi, niemal nu-metalowymi brzmieniami, tworzą pełnotreściwy, artystyczny komunikat. Piosenki takie jak „Polowanie”, tytułowe „Barykady” czy kontrowersyjne z pewnego (dogmatycznego) punktu widzenia „Klęcząc”, w normalnym (idealnym) świecie byłyby przebojami.
„Fallen Fallen Babilon” – zaklina rzeczywistość Błękitny Nosorożec „kowerując” przy okazji swoich zaklęć Brygadę Kryzys. I co? I nic się nie zdarzy? Poczekajmy! Jak uczy nas historia, nie takie imperia upadały…



Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl



(p)

wtorek, 14 czerwca 2011

Jeźdźcy


Habakuk


TSA





Dni Tomaszowa (dzień drugi). Tomaszów Maz. 12.06.2011 r.

Kiedy dotarłem na tomaszowskie błonia, do szarży gotowali się wściekli szwoleżerowie niczym zdublowani, zwielokrotnieni czterej jeźdźcy apokalipsy: tłum, piwo, diabelski młyn, kurz i skwar. I tratowali jak leciało, nie oszczędzali nikogo, jakby znowu pędzili przez przełęcz Samosierry. Nie oparło im się legendarne TSA, które po zaledwie kilku musiało skrócić swój koncert, wrócić do początków historii zespołu i zagrać instrumentalnie – bez wokalisty – bo ten nagle zasłabł na scenie. Tak, zimne ognie naprawdę były zimne. Późno w nocy wracałem do domu, za moimi plecami „jeszcze było słychać śpiew i rżenie koni”…

(p)

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Anton Globba od kuchni




Kiev Office, „Anton Globba”. Nasionorecords.



Kochajmy chudzielców, tak szybko tyją (podpisują kontrakty z „majorsami”)! Prawda jest jednak taka, że prawdziwy tygiel, w którym od pewnego czasu „gotuje się” i „kipi” naprawdę interesująca muzyka, znajduje się gdzieś daleko poza mainstreamem (kuchnią z aluminium). I akurat sporządzanemu w nim wywarowi nie są absolutnie potrzebne przyprawy oparte na emulgatorach – to zupa z prawdziwych muzycznych kości. Jeżeli myślicie, że polski rosół (przepraszam!), rynek muzyczny niemal w całości mieści się w dwóch garach; tym opolskim i tym sopockim, to ja Wam mówię: opróżnijcie ich zawartość na trawnik, a przez okno wyrzućcie cały zapas maggi, kucharka, kostek rosołowych i mięcha z supermarketu!

Stołując się poza restauracją, w której szefową kuchni jest Marta Gessler, naturalnie obejdziemy się bez panującego w niej smaku i będziemy szczęśliwi, że możemy zjeść uroczystą kolację pod gołym niebem. Towarzyszyć nam będzie wyłącznie muzyka z „Antona Globby” zespołu Kiev Office, która jest w stanie przyćmić swoim blaskiem nawet najelegantsze menu, serwis i dekoracyjne świece.

I nie zdarzy się tu żadna „ściema”, że w przydrożnym zajeździe na trasie Warszawa-Katowice uda nam się zamówić i zjeść jakieś danie autentycznej kuchni orientalnej. Wypracowanie rozpoznawalnego brzmienia i klimatu, przy jednoczesnym odcięciu się od muzyki z radia i windy jest w przypadku propozycji Kiev Office, nie tylko podejściem „orientalnym”, ale wręcz oryginalnym. Oto kelner stawia nam przed nosem talerz zupy nie dość, że egzotycznej, to w dodatku ugotowanej nie na palniku elektrycznym, a eklektycznym.

Czego w tym daniu nie ma! Są noisowe penetracje, jest post-punkowe podejście grupy nie tylko do muzyki, ale wręcz do filozofii grania, bywa nieskrępowane sondowanie rozmaitych klimatów muzycznych – od tych najbardziej ekstremalnych (pieprz), do tych nieco bardziej klimatycznych, przestrzennych (wanilia). Wystarczy porównać ze sobą dwa kawałki – singlową „Karolinę Kodeinę” z „Life’s So Tigh/Woolen Touch” – i mamy mniej więcej cały spis produktów, których używa w swojej garkuchni Kiev Office.

Stąd proponowana przez nich „zupa” nie jest gęsta, zawiesista, to bez wątpienia lekkie, łatwostrawne i nowoczesne granie, w którym odnaleźć możemy składniki związane z kuchnią przyszłości, gdzie liczy się nie tylko kalorie serwowanych posiłków, ale także ich atomy. Gdy przyjrzymy się im przez mikroskop, będziemy umieli je nazwać i określić: eksperyment, psychodelia, przestery i bity – grane w czasem przebojowej, choć „przypalonej” i celowo „zabrudzonej” oprawie brzmieniowej („Dwupłatowce”, „Ultraviolent Light”) – a czasem granie wręcz transowe („Anton Globba”, „Hexengrund”). Choćby nam przyszło spożywać posiłek na poszczerbionych talerzach pochodzących z upadłego dwadzieścia pięć lat wcześniej baru mlecznego „Słoneczko”, to i tak powinno smakować.

Bo Kiev Office eksperymentuje z kulinarną materią bez ograniczeń, ale przy tym po mistrzowsku. Za pomocą wody („Around The Globba”) i ognia („Przygoda Na Mariensztacie”). Że to artyści dań raczej undergroundowych przekonacie się smakując utwór „Mężczyźni w Strojach Kosmonautów”, który na dziś wydaje mi się być specjalnością tego konkretnego zakładu gastronomicznego, serwowanego w jego menu pod zbiorczą nazwą „Anton Globba”.

I nie jest przy tym ważne, czy wspomniane zestawy z karty dań, akurat podaje nam „śpiewający kelner” Michał Migoń (vocal, gitar, additional bass, synth) czy „śpiewająca kelnerka” (nomen omen!) Joanna Kucharska (vocal, bass) – i tak na długo zapamiętacie zimnofalowy, post-punkowy smak ich oryginalnej kuchni, w której nad rytmicznym i czasowym wydawaniem zamówień czuwa Krzysztof Wroński – drums and percussion. Ponadto, jeśli nie lubicie wszędobylskich celebrytów i „lanserskich” restauracji, jej smak odtąd kojarzył się wam będzie z ponętnym widokiem Nigelli Lawson serwującej waszym przyrośniętym do krzyża żołądkom bajeczne w smaku, domowe specjały. Smacznego!

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl




(p)

sobota, 11 czerwca 2011

Pociąg do poezji




Nakładem Kutnowskiego Domu Kultury ukazała się zapowiadana publikacja książkowa –antologia wierszy współczesnych z motywem podróży „Pociąg do poezji. Intercity” pod redakcją Artura Fryza. Publikacja towarzyszy VII Festiwalowi „Złoty Środek Poezji” w Kutnie i tam też, w dniu 25 czerwca o godzinie 16.00 odbędzie się jej oficjalna premiera.


We wstępie do antologii zatytułowanym „Wersy na szynach” pisze Artur Fryz: „Gdyby Stephenson nie wynalazł lokomotywy, musieliby ja skonstruować Cendras, Czechowicz, Tuwim lub jakiś inny znakomity poeta. Pociąg, jak żadne inne odkrycie współczesności, nadaje się do poezji. To właściwie Pegaz na szynach. Oferuje niespotykane gdzie indziej formy czasu i przestrzeni. Ekspres PKP Intercity ma strukturę nowoczesnego poematu. Przesuwające się krajobrazy, przypadkowe dialogi, mieszanina jawy i snu, rytm, stukot, kołysanie i śpiew syren. Kiedy to piszę zza ciemnego okna dobiega conocne wołanie kolejowych dróg. Tam taaa ta tam ta ta tam taaa ta tam. Przekonanie o nieodzowności pociągu w poezji współczesnej potwierdzili poeci, których zaprosiliśmy do udziału w niniejszej antologii. Okazało się, że niemal każdy z nich ma wśród swoich wierszy takie z motywem kolejowym, a przynajmniej z motywem podróży (…). W antologii „Pociąg do poezji. Intercity” prezentujemy wiersze 63. poetów z siedmiu krajów i kultur Europy: Białorusi, Bretanii, Czech, Polski, Rosji, Słowacji, Ukrainy. Wszyscy oni byli gośćmi Festiwalu „Złoty Środek Poezji” organizowanego od roku 2005 w Kutnie przez Kutnowski Dom Kultury we współpracy ze Środkowoeuropejskim Stowarzyszeniem Społeczno-Kulturalnym Środek”.

Wspomniana książka mogła powstać dzięki szczęśliwemu spotkaniu wydawcy – KDK, mecenasa państwowego – MkiDN oraz otwartości spółki „Intercity” jako mecenasa prywatnego. „Wielokrotnie z pozoru zwyczajna przestrzeń pociągów stawała się zaskakującą przestrzenią sztuki. Wagony zmieniały się w sale teatralne, sceny muzyczne, saloniki literackie, sale kinowe...” – piszą przedstawiciele „Intercity”.

W publikacji znalazł się wiersz Krzysztofa Kleszcza „Nurt” oraz dwa moje wiersze: „Nadbagaż” i „Spinki”. Oprócz tego poezja m.in. Wojciecha Banacha, Krzysztofa Bąka, Marka Czuku, Przemysława Dakowicza, Tadeusza Dąbrowskiego, Artura Fryza, Piotra Groblińskiego, Mariusza Grzebalskiego, Romana Honeta, Jarosława Jakubowskiego, Łukasza Jarosza, Wociecha Kassa, Izabeli Kawczyńskiej, Krzysztofa Kuczkowskiego, Wojciecha Kudyby, Małgorzaty Lebdy, Joanny Lech, Dawida Majera, Karola Maliszewskiego, Jakobe Mansztajna, Miłosza Kamila Manastarskiego, Sławomira Matusza, Roberta Miniaka, Macieja Meleckiego, Artura Nowaczewskiego, Przemysława Owczarka, Jana Polkowskiego, Doroty Ryst, Karoliny Sałdeckiej, Jakuba Przybyłowskiego, Izy Smolarek, Jerzego Suchanka, Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Wojciecha Wencla, Mariusza Więcka, Anny Wieser, Marka Lobo Wojciechowskiego, Macieja Woźniaka, Bohdana Zaduty, Patryka Zimnego, Andrzeja Adamowicza, Michaiła Ajzenberga, Andrija Bondara, Hałyny Kruk, Olega Pastiera, Bereza Tangi.

(p)

piątek, 10 czerwca 2011

Przechodniami byliśmy między Wami...


Wernisaż



Piotr Grobliński i Dominik Figiel






Zeszli z portretów



Rozstrzygnięcie "Poetyckich gier ulicznych"







Robert Rutkowski w przymierzu



Fonovel







Dominik Figiel – Łódź na powiekach, Łódzki Dom Kultury – 09.06.2011.

„Kulturalna? To na pewno nie pierwszy przymiotnik, jaki kojarzy się z Łodzią. Owszem: filmowa, kiedyś – włókiennicza. I niezmiennie szara. Nie przykuwa uwagi, może fascynować inaczej niż jako dziwaczny fenomen, w swoim ciągły niedopełnieniu. Łódzka kultura? To albo Muzeum Sztuki, albo szkoła filmowa. Albo Reymont. Może jeszcze jakieś festiwale? A łódzka poezja? Jasne, Tuwim! Dla znawców także Piechal i Bierezin”- anonsuje wystawę fotografii Dominika Figla, na którą składa się cykl portretów współczesnych poetów związanych z Łodzią dr Tomasz Cieślak. I zaraz dodaje – „Dominik Figiel idzie pod prąd tych utartych – i krzywdzących – skojarzeń. Prowokuje odbiorcę, bo jest świadomy śmieszności łódzkich stereotypów. Pokazuje łódzkich poetów, średniego i młodszego pokolenia, właśnie wbrew łódzkim stereotypom, choć nader często na tle jakoś stereotypowego, ale realnego, zatem ponurego pejzażu Łodzi. Uchwycił to, co – w minimalnym choćby stopniu – buduje ich tożsamość jako mieszkańców postindustrialnego molocha. Miasta wielkiej, fascynującej przeszłości, które ciągle nie może się odnaleźć, które nie potrafi do końca zaakceptować siebie. Co łączy łódzkie poetki i poetów? Czy tylko artystyczna decyzja fotografika? To tajemnica jego cyklu zdjęć, to zadanie dla widza. Nie ma przecież osobnego, wyrazistego fenomenu „łódzkiej” liryki, nie ma silnych, skonsolidowanych środowisk lokalnych, próżno szukać jakiejś specyficznej „łódzkości” w obrębie tematyki czy poetyki wierszy. Każdy z twórców – i wielu innych, w ujęciu Figla (jeszcze?) nieobecnych – pisze osobno, idzie własną drogą. Owszem, ostatnio łódzcy poeci ponownie (bo było już tak w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych) zaczęli być dostrzegani, wydawani, drukowani, nagradzani w całym kraju. Ale przecież nie jako przedstawiciele jakiejś spójnej grupy, a odrębne indywidualności. Może to właśnie jest tematem fotogramów Dominika Figla: odrębność (samotność?) w mieście, wobec miasta, w poezji? Łódzka nowa poezja? Nie ma jednej twarzy. Przeziera w twarzach sportretowanych przez Figla, z chłodną czułością, artystów”.

A w katalogu towarzyszącym wystawie puentuje ją Krzysztof Jurecki pisząc: „Zamyśleni, nie do końca ujawniający swój stan psychiczny – to łódzcy poeci portretowani przez Dominika Figla. Pragną wyglądać dostojnie i pięknie, choć cała sztuka próbuje się sytuować poza tą kategorią estetyczną, uznaną za anachroniczną i skazaną na długotrwałe zapomnienie. Co prezentują i jaki rys charakterologiczny rysuje się na ich twarzach? W interpretacji autora, gdyż każdy świadomy dokument jest oczywiście interpretacją, jawią się jako „zwykli”, przeciętni ludzie. Nie różnią się swym wyglądem od osób mijanych przez nas codziennie na ulicy…”.

Na fotografiach znalazły się portrety poetek i poetów: Doroty Filipczak, Izabeli Kawczyńskiej, Michała Murowanieckiego, Roberta Rutkowskiego, Marka Czuku, Macieja Roberta, Moniki Mosiewicz, Krzysztofa Kleszcza, Justyny Fruzińskiej, Konrada Cioka, Jerzego Jarniewicza, Lucyny Skompskiej, Michała Kędzierskiego, Rafała Gawina, Piotra Gajdy, Przemysława Dakowicza, Przemysława Owczarka, Piotra Groblińskiego, Tomasza Sobieraja i Roberta Miniaka. Można je obejrzeć (jeśli nie w łódzkim ŁDK-u) na blogu Dominika – dominikfigiel.blogspot.com

Wystawie towarzyszyło rozstrzygnięcie IV edycji „Poetyckich gier ulicznych” (wiersz Agnieszki Skolasińskiej prawidłowo złożyło z rozrzuconych po mieście wersów 6 osób) oraz koncert zespołu Fonovel.

* Dominik Figiel (ur. 1977), absolwent Uniwersytetu łódzkiego, magister polonistyki, kończący studia w 2002 roku pracą na temat książek Tadeusza Konwickiego. Fotograf, student drugiego roku Warszawskiej Szkoły Fotografii dr Mariana Schmidta. Zajmuje się fotografią portretową, inscenizowana i reportażową. Znajomość literatury łączy z obrazem fotograficznym. Muzyczne inspiracje alternatywnym rockiem prezentuje będąc gitarzystą łódzkiej grupy Fonovel.




(p)

wtorek, 7 czerwca 2011

Skutki uboczne (17)





„(…) Ujrzeli mały kamieniołom, pusty i samotny, w pobliżu całkiem jeszcze z miejska wyglądającego domu. Tu się panowie zatrzymali, czy dlatego, że to miejsce było od samego początku ich celem, czy też, że byli zbyt wyczerpani, by biec jeszcze dalej. Teraz puścili K., który w milczeniu czekał, zdjęli cylindry i rozglądając się po kamieniołomie ocierali sobie chusteczkami pot z czoła. Wszędzie padało światło księżyca zadziwiając swą naturalnością i spokojem, nie danym żadnemu innemu światłu.
Po wymianie kilku grzeczności co do tego, kto wykona dalsze zadania – widocznie nie podzielono miedzy nich dalszych czynności – podszedł jeden z nich do K. i zdjął mu surdut, kamizelkę, wreszcie koszulę. K. wstrząsnął mimowolny dreszcz, na co ów uspokoił go lekkim uderzeniem w plecy. Następnie złożył starannie rzeczy jak coś, czego się będzie jeszcze używało, jeśli nawet nie w najbliższym czasie. Aby nie narażać K. na bezruch w chłodnym powietrzu nocy, wziął go pod ramię i chodził z nim tam i z powrotem, gdy tymczasem drugi obszukiwał kamieniołom, by znaleźć jakieś odpowiednie miejsce. Gdy je znalazł, kiwnął na pierwszego, i ten zaprowadził tam K. Było blisko ściany kamieniołomu, leżał tam odłamany kamień. Panowie posadzili K. na ziemi, oparli go o kamień i ułożyli na nim jego głowę. Mimo całego wysiłku, jaki sobie zadali, i mimo całej uprzejmości, jaka im K. okazywał, pozycja jego była dziwnie wymuszona i nieprawdopodobna. Dlatego jeden z nich prosił drugiego, by mu pozwolił samemu zająć się ułożeniem K., ale i to niczego nie polepszyło. Wreszcie zostawili K. w położeniu nawet nie najlepszym ze wszystkich dotychczasowych. Potem jeden z panów rozpiął swój żakiet i wyjął z pochwy, która wisiała na pasku ściskającym kamizelkę, długi, cienki, z obu stron wyostrzony nóż rzeźnicki, podniósł go i badał ostrze w świetle księżyca. Znowu zaczęły się odrażające ceremonie, jeden podawał drugiemu nóż, ten znowu zwracał go z powrotem nad głową K. K. wiedział teraz dobrze, że byłoby jego obowiązkiem chwycić nóż przechodzący tak nad nim z rąk do rąk i przebić się. Ale nie zrobił tego, tylko obracał wolną jeszcze szyją i rozglądał się dokoła. Nie potrafił wytrzymać próby do samego końca i wyręczyć całkowicie władzy, odpowiedzialność za ten ostatni błąd ponosił ten, który mu odmówił tej reszty potrzebnej siły. Wzrok K. padł na najwyższe piętro graniczącego z kamieniołomem domu. Jak błyska światło, tak rozwarły się tam skrzydła jakiegoś okna: jakiś człowiek, słaby i nikły w tym oddaleniu i na tej wysokości, wychylił się jednym rzutem daleko przez okno i wyciągnął jeszcze dalej ramiona. Kto to był? Przyjaciel? Dobry człowiek? Ktoś, kto współczuł? Ktoś, kto chciał pomóc? Byłże to ktoś jeden? Czy byli wszyscy? Byłaż jeszcze możliwa pomoc? Istniały jeszcze wybiegi, o których się zapomniało? Na pewno istniały. Logika wprawdzie jest niewzruszona, ale człowiekowi, który chce żyć, nie może się ona oprzeć. Gdzie był sędzia, którego nigdy nie widział? Gdzie był wysoki sąd, do którego nigdy nie doszedł? K. podniósł ręce i rozwarł wszystkie palce.
Ale na gardle jego spoczęły ręce jednego z panów, gdy drugi tymczasem wepchnął nóż w serce i dwa razy nim obrócił. Gasnącymi oczyma widział jeszcze K., jak panowie, blisko przed jego twarzą, policzek przy policzku, śledzili ostateczne rozstrzygniecie. „Jak pies!” – powiedział do siebie: było tak, jak gdyby wstyd miał go przeżyć.”

Franz Kafka, „Proces” (przełożył Bruno Schulz). PIW, 1986.


(p)

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Co w głowach i na ulicach



Karcer, „Wariaci i geniusze”. Jimmy Jazz Records.




Punk nie umarł, choć się zestarzał. Normalna kolej rzeczy. Ale jak to powiedział kiedyś Mark Twain Stanisław Grochowiak: „Bunt nie mija, bunt się ustatecznia” – po pewnym czasie atrybutem „punka 40+” nie jest już wyłącznie irokez, skóra, glany i agrafka, lecz komunikat przekazywany za pomocą słów i muzyki, który manifestuje pewną niezgodę na obecną rzeczywistość i treści zawarte w programach i manifestach politycznych. Zatem każdy może być punkiem? Jasne, z tym że musi brać pod uwagę to, iż poniekąd buntując się i oddając walkowerem miejsce w „peletonie szczurów” i rozmaitych „cywilizacyjnych padlinożerców” skazuje się na niebyt i pobyt w karcerze.

Każda twórcza jednostka ludzka jest w połowie geniuszem i wariatem. Na takie też przypadłości niejako z „automatu” skazani są członkowie Karceru – legendarnej formacji polskiej sceny punk rockowej z lat osiemdziesiątych. Już samo deklaratywne i konsekwentne przebywanie od ponad dwudziestu pięciu lat w strefie „no future” powoduje, że człowiek nabiera chęci na skierowanie własnego wskazującego palca w bliskie okolice czoła. Z drugiej jednak strony muzycy, którzy poruszając się w pewnej określonej stylistyce i konwencji potrafią stworzyć muzykę atrakcyjną nie tylko dla bywalców Jarocina, zasługują na odpowiedni szacunek.

Zwłaszcza, że wszystko robili sami, metodą antysystemową, czyli chałupniczą. Płytę nagrywali przez ponad dwa lata. Zaczynali w podziemiach pewnego przedszkola, wsiach i siołach, w domach kultury, kończyli w pokoju w bloku. Udało im się uchwycić to co „w głowach i na ulicach”, ubrać w nieco cięższe niż dotychczas brzmienie; w mocne chórki, przenikające się solówki i refleksyjne teksty oraz dodać wszystkiemu razem nieco energetycznej i jednocześnie wyluzowanej aury. Powstała muzyka łącząca w sobie melodyjny punk z naleciałościami hard core i metalu.

Płyta „Wariaci i geniusze” rozpoczyna się utworem „Czarno biała bajka” i takie też klimaty niemal w całości na niej dominują. Jest szybko, rytmicznie, równo i treściwie. Praktycznie zero odstępstw od punkowych gitarowo-perkusyjnych pasaży w stylu „oi!oi!oi!”. Proste linie melodyczne tylko czasem bywają „przełamane” jakimś aranżacyjnym ozdobnikiem (na przykład nietypowymi wejściami gitar w przebojowym „4 i 0”, w posępnym „Kiedy niebo kładzie się na ziemi” i motorycznej „Samozagładzie”). Całość mieści się w punkowej estetyce, do której muzycy chętnie dołączają cytaty zaczerpnięte z łagodniejszej odmiany metalu („Obłąkani waleczni”).

Perkusista Karceru to zdolny kompozytor „melodyk” – także jego autorstwa jest i drugi obok „4 i 0” potencjalny przebój z płyty, mowa o „Dreszczu”, który kojarzy mi się z dokonaniami Kobranocki (tak jak ten pierwszy z dokonaniami T. Love). Wątpię jednak, żeby muzykom chodziło o przebój skoro w piosence „Punk rock party” śpiewają: „żadnych e-maili, sms-ów, tylko prawdziwe słowa…” – a przecież nie od dziś wiadomo, że głosowaniami rządzą rozmaici „telemarketerzy” i „operatorzy sieci”.

Dawno temu „Moskwa nie wierzyła łzom”, a mnie nie pozostaje nic innego jak uwierzyć w „prawdziwe słowa”, ponieważ za takimi wersami jak: „nigdy starzy zawsze młodzi, raz umierasz, raz się rodzisz…” kryje się wykonawcza prawda równie realna jak krążek, który trzymam właśnie w ręku.




Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl



(p)

sobota, 4 czerwca 2011

Alosza Awdiejew In








Alosza Awdiejew z zespołem – 04.06.2011 r. Muszla Koncertowa w Tomaszowie Maz.

Za sprawą Aloszy Adiejewa na chwilę zawitały do Tomaszowa Mazowieckiego klimaty Krakowsko-Moskiewsko-Odeskie. Krakowski bard zawładnął publicznością prezentując repertuar, w którym znalazły się piosenki ludowe, romanse cygańskie i rosyjskie, poezje Wysockiego, Okudżawy oraz własne piosenki autorskie zaśpiewane po polsku, rosyjsku w jidisz i po ukraińsku. Swój śpiew p. Alosza poprzedzał komentarzem satyrycznym, który nie tylko bawił, ale i skłaniał do refleksji. Towarzyszyli mu niezwykle ciekawi muzycy – Marek Piątek, znakomity gitarzysta solowy, utalentowany improwizator i jazzman oraz Kazimierz Adamczyk – kontrabasista, muzyk jazzowy.

P.S.

Byłem pewien obaw czy taki właśnie repertuar trafi do w większości przypadkowej i „piknikowej” publiczności. Moje obawy był płonne, Alosza Adiejew „z marszu” podbił licznie zgromadzone w ten sobotni wieczór audytorium, które po kilku bisach zgotowało artyście owację na stojąco i chórem odśpiewało mu „sto lat”. Wróciłem z pracy zmęczony, ale uśmiechnięty...

(p)