poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Wkrótce nowy numer "Arterii"!




Biali, czerwoni i czarni nadal tu są. Niedawno przyszli różowi i zieloni. Coraz więcej słychać o łaciatych, burych i zamglonych. Więzy krwi przestały być tak ważne. Istotne są znaki, wokół których rodzą się nowe plemiona. Płonie południe, topnieje północ, smutni żołnierze strzelają do duchów widzianych wczoraj gdzieś w Ghazni lub w Drawsku. Partie zwierają szyki, lecz są w nich chorzy na zaparcia. Powstają areny dla zwycięskich barw, plotą się nowe wzory beretów na kształt dzwonów i tabernakulum, na paradach tęcza unosi się ze spodni, z których ktoś wypruł pośladki. Ponoć zmarli mają dużo do powiedzenia, chociaż płynie w nich tylko powietrze, a nowa fratria pajaców wie o nas więcej, niż zdołaliśmy ukryć w metrykach i rodowodach. Rozprzestrzeniają się klany rzeczy i miejsc, przepływają nam przez ręce, toną w oczach. Wieczorami śpiewamy nie swoje piosenki ułożone w dniu, który dopiero nadejdzie.
Rozmawiamy o tym w wywiadach, które przyjęły postać NARAD. Nad poezja i prozą wznoszą się TOTEMY z tekstów. Eseje, reportaże i felietony zapisaliśmy w MITACH o strukturze kodowanej przez codzienność i transgresję. Przekład można odczytać w nadesłanych WAMPUMACH, a galerię wypełniły TATUAŻE. Schwytanych w recenzjach poddaliśmy próbie przy PALU MĘCZARNI i niebawem okaże się, kto jest masochistą. Jak mamy w zwyczaju, są rytuały: myszkujący NÓŻ W PŁYCIE, buszujące po scenach teatrów MASECZKI, krążące po przecinających się trajektoriach CO DO JOTY i najeżony irokezem (A) TAK NA MARGINESIE. Rozpoczynamy też całkiem nowy rytuał: JESZCZE ZDARZAJĄ SIĘ WIERSZE, którego kapłanem jest Robert Rutkowski. Do plemienia debiutantów wstępuje w numerze JUSTYNA KRAWIEC ze swoją pierwszą książką o hiperborejskim tytule CHŁÓD. Zatem, ze szronem na ustach, otwieramy ten upalny lipcowy numer. Howgh!


Redakcja „Arterii”

W numerze: Marcin Badura, Karol Maliszewski, Maciej Melecki, Krzysztof „Hasacz” Walczak, Maciej Woźniak, Jakub Jakobiszyn, Magdalena Nowicka, Cezary Grzesiuk, Jacek Burski, Ismail Bala, Sherman Alexie, Lucia Kramárová, Dominik Želinský, Monika Kocot, Tomasz Pietrzak, Paulina Sałasińska, Marta Kapelińska, Borys Martela, Piotr Bielski, Szymon Domagała-Jakuć, Ela Dul, Paweł Kwiatkowski, Piotr Gajda, Fonovel, Przemysław Owczarek, Joanna Rozwandowicz, Tomasz Stołecki, Tomasz Pohl, Katarzyna Godlewska, Izabela Kawczyńska, Teresa Radziewicz, Joanna Lewandowska, Daniel Madej, Tomasz Sawczuk, Justyna Banaszczyk, Paulina Ilska, Robert Rutkowski, Jerzy Jarniewicz, Zdzisław Jaskuła, Rafał Różewicz, Tomasz Dalasiński, Olgierd Dziechciarz, Katarzyna Knapik-Gawin, Anna Czubrowska, Krzysztof Kleszcz, Andrzej Strąk.

Zapraszam do lektury wywiadów, które przeprowadziłem z Elą Dul (o jej wspólnym z Januszem Jeżyńskim projekcie muzycznym wariacje.pl) oraz z zespołem Fonovel (jak również do przeczytania recenzji ich debiutanckich płyt) i naszych stałych rubryk, które prowadzimy w piśmie – Noża w płycie oraz A (tak na marginesie) Krzysztof Kleszcza.

Promocja lipcowych, spóźnionych „Arterii” 10 (1/2011) „nowe plemiona” odbędzie się najprawdopodobniej we wrześniu. Dystrybucja najnowszego numeru pisma, tak jak dotychczas, będzie przeprowadzana przez sieć Empik oraz bezpośrednio poprzez stronę internetową czasopisma. Jak to już poprzednio bywało, promocja „Arterii” połączona zostanie z prezentacją dołączonej do kwartalnika książki Justyny Krawiec „Chłód” (nagroda główna w XVI OKP im. Jacka Bieriezina).

(p)

niedziela, 21 sierpnia 2011

Dynastia




Zespół Danzig po kilku latach przerwy nagrał nowy album ”Dethred Sabaoth” i powrócił na scenę w doskonałej formie artystycznej, tak jakby ćwiczenia fizyczne, kilogramy przerzuconych hantli i sterty zażytych anabolików, nie wpływały wcale na twórczą potencję muzyków a wyłącznie na ich masę mięśniową. I o to chodzi koledzy kulturyści! Dziś Glenn Danzig (absolutny pan i władca grupy i jednocześnie jej wokalista) jest jak ten spotkany przeze mnie na dworcu w Krakowie, rumiany chłop, którego rodzina obwiozła po Wawelu, ale on zapamiętał z tej wycieczki tylko to, że po drodze zjadł w jakimś barze golonki, do której wypił dwie setki wódki i dwa kuflowe piwa. Stąd, w spoczywającym na potężnym karku łbie nadal nieźle mu paruje.

I nie jest to para w gwizdek, a raczej akt „szatańskiej inhalacji”, jak gdybyśmy stali w przeciągu naprzeciw otwartych na oścież wrót piekła. Na szczęście Danzig już pod koniec lat 90. przestał potrząsać łańcuchami i całkowicie zrezygnował z wszelkich industrialnych eksperymentów. Powrócił do tradycyjnych gitarowych brzmień, skłaniając się w stronę krwistego grania, co potwierdza teorię, że wcale nie musiał podpisać cyrografu z diabłem własną krwią, żeby dowiedzieć się, kto był jego ojcem. A to przecież tajemnica poliszynela, wiadomo, że był nim… Jim Morrison!

Bycie „takim” bękartem zobowiązuje nawet wówczas, jeśli to jedynie wymysł mojej chorej wyobraźni. Co w tym najlepsze - skutkuje niezwykle szlachetnym hard rockiem, w którym słychać w „Hammer Of The Gods” nawiązania do Black Sabbath czy do The Cult w „Ju Ju Bone”.Trzydziestoletnie wzmacniacze i odpowiednie geny, to słychać i czuć. Na nowej płycie organiczny, rockowy głos Glenna ma ów „pijacki tembr”, który przytrafiał się Morrisonowi na licznych bootlegach z nagraniami, na których Król Jaszczur był nawalony jak stodoła. Każdy, kto zmierza w stronę jądra ciemności (gdzie czeka na niego pułkownik Kurtz) nie zawiedzie się w trakcie tego muzycznego tripu chłonąc ponury, bluesowy „Pyre Of Souls: Seasons Of Pain”, melancholijny „On A Wicked Night”, albo przebojowy „Deth Red Moon”.

Wraz z rozpędzonym „Night Star Hel” będziemy mogli podróżować jak swobodni jeźdźcy, aniołowie piekieł, którzy w barze przy autostradzie zamówią breakfast i pogrążą się w lekturze Dantego. Zgadnijcie, którą część „Boskiej komedii” przeczytają? To jednak wraca jak obsesja – weźmy taki „Rebel Spirits” albo „Black Candy” – hipotetycznie, podobne melodie mógłby wtedy, w 1971 roku w Paryżu, w wannie napełnionej ciepłą wodą nucić umierający Jim! A gdyby nigdy nie umarł lub nieoczekiwanie zmartwychwstał, zmęczonym głosem zaśpiewałby „Left Hand Rise Above”. I przysięgam, nie wiem czy udałoby mu się zrobić to lepiej, niż frontmanowi Danzig.

Na okładce książki „Nikt nie wyjdzie stąd żywy” Hopkinsa i Sugermana zawierającej historię życia i śmierci legendarnego wokalisty The Doors, znajduje się krótki blurb umieszczony tam przez wydawcę. Wystarczy w nim zamienić słowa „Jim Morrison” na „Glenn Danzig” i mamy streszczenie następnej opowieści o kolejnym szamanie rock’n’rolla: „Oto Glenn Danzig – pieśniarz, filozof, poeta, skazaniec, charyzmatyczny i nawiedzony uczeń ciemności, który odrzucał władzę w jakiejkolwiek postaci. Odkrywca badający „…granice rzeczywistości, po to by sprawdzić, co się stanie…”.

Danzig, „Dethred Sabaoth”, AMF


Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

sobota, 20 sierpnia 2011

Most łączący wiele dróg




Płyta Franki De Mille „Bridge The Roads” dotarła do redaktora naczelnego portalu prosto z Londynu, zaopatrzona w przemiłą adnotację sporządzoną ręką samej wokalistki. Subtelna szata graficzna płyty, dobre o niej wieści płynące z rozmaitych stacji radiowych nie tylko w Polsce plus powyższy gest, wprawiły cały skład redakcyjny w odświętny nastrój. Wiadomo, atmosfera rzecz ulotna, na szczęście nie w tym konkretnym przypadku. Od początku do końca jest stylowo i eterycznie. Muzyka z „Bridge The Roads” niepodzielnie panuje nad otoczeniem ewentualnego słuchacza. Tajemnica tak efektywnego oddziaływania na otoczenie kryje się w prostym przepisie na piosenkę autorską. Cztery kąty osobistych, wysublimowanych przeżyć, piecyk piąty, w którym bucha gorący powiew lirycznego, autorskiego wykonania.

Całkiem jak w chałupie z grubych bali u podnóża ośnieżonych gór: śpiewająca dziewczyna, gitara, trzaskające drzewo w kominku, w kieliszku czerwone wino dla niej, szklaneczka whisky dla niego. W takiej chałupie z pewnością pełno jest komódek i szafek a w każdej z nich po kilka szufladek. Gdybyśmy koniecznie musieli zaszufladkować muzykę Franki De Mille musielibyśmy ją włożyć do przepastnej szuflady z napisem „folk-rock” lub „rock akustyczny”, a i tak dręczyłby nas dyskomfort psychiczny, że w naszym domu coś leży nie na swoim miejscu. Bo ta muzyka to coś „pomiędzy”, spośród którego wyziera artystka wrażliwa, tkwiąca mocno w starej tradycji stosunkowo oszczędnie zaaranżowanych, chwytających za serce pieśni wykonywanych w klubach dawnego Paryża i przedwojennego Berlina, w przybytkach swingu, nacechowanych sznytem niewątpliwego indywidualizmu.

Przyjrzyjmy się piosence „Come On”, która paradoksalnie, pomimo absolutnej melancholii panującej niepodzielnie na „Bridge The Roads”, charakteryzuje się czymś zgoła odmiennym: żywym swingiem z oszczędnym akompaniamentem elektrycznej gitary w stylu Chrisa Isaaka. Błogi nastrój ma także kolejna kompozycja „Fallen”, w której oprócz wokalistki swój popis dają towarzyszący jej instrumentaliści – Chris Stone na skrzypcach i nasza (wszechobecna na płycie) rodaczka, Dorota Gralewska na wiolonczeli. Oba te utwory to jednak dopiero przystawka przed prawdziwą duchową ucztą. Osobiście na „most łączący drogi” tak naprawdę napotykam dopiero w rewelacyjnym „Solo”, rozdzierającej balladzie traktującej o samotności: „Nie chcę czuć się jak solistka / wolę w ogóle już nie czuć nic”. Rzewne dźwięki wiolonczeli, barokowy gitarowy podkład i głos Franki De Mille brzmiący w sposób, jakby ta potrafiła poprzez jego swoistą mutację przejąć cały egzystencjalny ból od swojej dużo starszej i bardziej doświadczonej przez życie koleżanki – Patti Smith.

„Gare du Nord” to prawdziwy majstersztyk, najwyższa klasa aranżacyjnego kunsztu i muzycznego rzemiosła. Wystarczy wsłuchać się w tekst o bolesnej rozłące z ukochaną siostrą, w cudowne współbrzmienie instrumentów smyczkowych i akordeonu, którym towarzyszy dramatyczna, francusko-jezyczna wstawka wokalna. Każdy fan lekko „progresywnego”, emocjonalnego podejścia do grania znajdzie tu dla siebie to, co głęboko go zachwyci. Mocno akustyczny „Birds” ma coś z klimatu piosenek Suzanne Vega z okresu „Solitude Standing”. Pełen ekshibicjonizmu opowiada o chorobie ojca Franki i jego fizycznym odejściu. W tej kompozycji mogą zachwycać partie mandoliny i lutni arabskiej w wykonaniu Paula Tkachenko, który dał się wcześniej poznać od jak najlepszej strony jako akordeonista w „Gare du Nord”.

W „You’ll Never Know” na chwilę powracamy do krainy łagodności, a naszemu powrotowi towarzyszą lekko alt-countrowe i post-folkowe dźwięki. Jak wspomniałem, na krótko, ponieważ w „So Long” będziemy mieć do czynienia z niemal psychodeliczną muzyką, która raczej nie przyprawi nas o błogostan. Tutaj z kolei, za psychodeliczne tło odpowiadają dźwięki skrzypiec tym razem w wykonaniu Deborah Gruman, a czujne ucho słuchacza może wychwycić interpretacyjne i wokalne podobieństwa do poczynań Patti Smith i Bjork. „Oh My”, cudowna ballada z romantyczną partią pianina to rzecz, która spokojnie mogłaby znaleźć się na „White Chalk” PJ Harvey, a tytułowe „Bridge the Roads”, jako jeden z bardziej akustycznych kawałków, na dowolnym albumie Smashing Pumpkins.

Prawdziwą codą „Bridge The Roads” jest powracający „Gare du Nord”, tym razem w wersji unplugged, z jeszcze bardziej wysuniętą na plan pierwszy wiolonczelą. Pozwala nam zatrzymać ów melancholijny klimat towarzyszący debiutowi Franki De Mille i utrwala w nas wiedzę, że tylko to, co smutne i przemijające może być prawdziwie poruszające i piękne. Jak mawiał o tym pewien współczesny poeta, optymizm drodzy Państwo, powinien panować wyłącznie na policji, w bankach i w urzędach – w naszym życiu wewnętrznym niech dominują konstruktywne emocje związane z pozytywnym przeżywaniem.

PS: Nie można przecenić wkładu pozostałych muzyków biorących współudział w nagraniu płyty: Christian Fonatana (acoustic guitar, slide guitar, piano and keyboard, bass, bongos), Steve Morrison (acoustic gitar), Ragnhild Loden (piano, flute), Cyriel Diels (double bass, bass), Mannie Mazzeo (drums).

Franka De Mille „Bridge The Roads” (wydanie własne)

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

piątek, 19 sierpnia 2011

Dobre wieści

Dobra wiadomość napłynęła ze źródeł informacyjnych mojej ulubionej stacji – TVP Kultura. Po długim okresie stagnacji spowodowanej brakiem sukcesu komercyjnego i ingerencją kolejnych ekip politycznych grzebiących swoimi brudnymi łapami w czymś, co górnolotnie definiuje się jako „misję publiczną” (czytaj: my ci powiemy, na którą partię masz zagłosować!). Już od jesieni do ramówki mają szansę powrócić nowo wyprodukowane programy, także te emitowane „na żywo” (z braku odpowiednich pieniędzy przez długi czas telewizja korzystała wyłącznie ze swoich archiwaliów). Redakcja TVP Kultura ponownie wciąga do współpracy artystów z różnych dziedzin, co było kiedyś jej specjalnością. Być może w nowej scenografii (oby nie z nowymi prowadzącymi) wrócą programy „na żywo”, których gospodarzami byli Maxa Cegielski i Jerzy Sosnowski (choć podobno trwają castingi na nowych prowadzących). Tak jak dotychczas, wydarzenia kulturalne tygodnia wraz z zaproszonymi gośćmi będzie podsumowywał Bartek Chaciński. Rewelacyjnie brzmi zapowiedź codziennej (od poniedziałku do piątku o godzinie 19.00) emisji rockowych koncertów. Już na wrzesień zapowiedziano m.in. koncerty Coldplay, The Doors, Bjork i grupy Queen. Z kolei każdy wtorek TVP Kultura w swojej nowej ramówce postanowiła przeznaczyć na programy i wydarzenia związane z muzyką alternatywną. I tak na 20 września zapowiedziano premierę dokumentu o The White Stripes. Poniedziałek ma być dniem w całości poświęconym literaturze. Rewelacja! Ponadto filmy, Teatr Telewizji, muzyka poważna. Cóż z tego, że zarząd tej stacji marzy docelowo o jednoprocentowej oglądalności? Niech tak będzie! Jeden procent dobrowolnie na szlachetne cele, dziewięćdziesiąt dziewięć przymusowo na walki gladiatorów i rządowe limuzyny!



(p)

wtorek, 16 sierpnia 2011

Strony B singli

autor: Krzysztof Kleszcz

ŁUKASZ JAROSZ "Spoza", Biblioteka Galerii Literackiej przy GSW BWA w Olkuszu; Starostwo Powiatowe w Olkuszu, Olkusz 2011.


„Ubierz się i chodź” – pisze Jarosz w jednym z wierszy. Ich siłą jest realizm, skupienie na szczególe, pojedynczej obserwacji. Autor zdaje się notować znaki, wobec których inni przechodzą obojętnie. Zapewne znajdą się tacy, którym ta metoda poetycka wyda się zbyt zwyczajna. Być może, będzie im brakować bardziej wyszukanych środków poetyckiego wyrazu, może postawią zarzut, że to „poenterowana proza”? Ci co tak jak ja, polubili ,„Somę”, „Biały tydzień” i „Mimikrę”, odnajdą znane terytoria. Odszukają podobieństwa. Jak można sądzić z tytułu i podtytułu w „Spoza” znalazły się wiersze, które z jakichś powodów nie weszły do książek wydanych w Biurze Literackim. Ponieważ Łukasz jest muzykiem (m.in. Lesers Bend) – można powiedzieć stosując muzyczne nazewnictwo, że te wiersze to "strony B singli".
W „Spoza” znalazłem klimat najlepszych wierszy z mojego ulubionego tomu „Biały tydzień”, np. fragment „Przypowieści ludowej”: „Tamten facet najpierw zaciskał zęby, / zajmując się parowaniem skarpetek, / potem, pobity i pijany, // płakał.” przypomniał mi wiersz „Palacz zwłok”. Przyznam się, że podczas lektury ciągle szukałem frazy, która przyprawi mnie o dreszcz tak jak ta, ze wspomnianej drugiej książki: „Ulepiona z upału postać trzymając w ustach gwoździe pomachała mi z dachu stodoły, na asfalcie zabrzęczał łańcuch”. No i przy lekturze tych miniatur kilka razy poczułem tą szczególną czytelniczą satysfakcję.
Spodziewałem się, że pojawiająca się na początku deprecjacja: „zostaje po nas niewiele” będzie dla książki dominująca. Ale są tu, i intymne wyznania „mógłbym nawracać się dla niej, krzyczeć i głupieć”, i dużo obserwacji z natury „mijamy cztery lśniące konie. Piękne, wyniosłe, dumne. Obojętne wobec nas.”, afirmacja wyjątkowej chwili ("Jadąc samochodem do szpitala powiatowego"), metafizyka. Pamiętam dźwięki ze starych wierszy: wrzucanej do kryształu biżuterii, osuwania się węgla w piwnicy. Tu znalazłem np. taki „słyszalny obraz”: „za murem w nierównych odstępach spadały dzikie jabłka." Bywa turpistycznie: „serce jest sczerniałe jak obierki”. Fraza: „koń biegnie gubiąc podkowy / gdy przybiega karmię go / potem chlastam batem” zdaje się mówić "jest w nas dobro i zło". W „Środkach ostrożności” można dopatrzyć się zauroczenia frazą Marcina Świetlickiego (jest w tym wierszu coś z „Domówienia” „Ona jeszcze nie wie..”.; albo z „Pararolo”: "Moment, kiedy się zapalają się naraz..."), ale potwierdzam to co napisał redaktor książki Roman Honet: dykcja Łukasza jest zupełnie osobna.


To wydawnictwo zaostrza apetyt na nową książkę, którą wkrótce wyda WBPiCAK.

Fiszki na drzwiach lodówki (2)

Za chwalebnym wyjątkiem TVP Kultura, żadne z polskich mediów telewizyjnych nie odnotowało dwóch ważnych dla kultury polskiej dat: śmierci wybitnego polskiego malarza Romana Opałki oraz dziewięćdziesiątej rocznicy urodzin Julii Hartwig. Wspomniana TVP Kultura wyemitowała w ostatnim tygodniu dwa dokumenty o tych wybitnych i zasłużonych postaciach. Poza nią, ani jedna telewizja pochłonięta własną komercjalizacją nawet nie zająknęła się nad powyższymi wiadomościami, stosowna informacja nie znalazła się, choćby na końcu, w ani jednym programie informacyjnym. W mediach trwał w najlepsze chocholi taniec, w niemal wszystkich programach emitowano kolejne odcinki „smoleńskiej telenoweli” na przemian ze smutnym i niemalże symbolicznym końcem politycznej „leperiady”. W kontekście śmierci lidera Samoobrony znów pokazywano w telewizji panie Beger i Chojarską, a pan Napieralski był tego dnia w Szczecinie i płynął statkiem. Aktorzy i celebryci, reprezentanci dzisiejszej kulturalnej elity, tańczyli na lodzie, ufryzowani dziennikarze przepytywali polityków ze spraw wagi państwowej, próbując wspólnymi siłami dojść do ich głęboko ukrytego sedna. Zaproszeni do studia eksperci wszelakich dziedzin starannie dobierali słowa tak, aby pośród nich znalazło się jak najmniej wyrazów uznanych powszechnie za niezrozumiałe i owijali w bawełnę to, co przecież jest proste – nikt niczego ważnego nie miał do powiedzenia, a mówił. Tego samego też dnia w programach telewizyjnych publicznie wypowiadali się panowie Jacyków i Wojewódzki oraz pani Krupa, ale na jaki temat, tego po chwili nikt już nie pamiętał. Liczyła się oglądalność. Ciekawe, czy producentów wyżej wymienionych programów zadowoliłaby liczba widzów zbliżona do tej, którą przed śmiercią namalował na swoim ostatnim obrazie Roman Opałka? To pytanie całkiem retorycznie, bo odpowiedź na nie zupełnie mnie nie interesuje. Staram się żyć w innej, równoległej rzeczywistości, lecz funkcjonowanie zupełnie poza sferą medialną, która powoli i systematycznie przeistacza się w kulturowe „danse macabre”, nikomu przecież do końca nie może się udać. Współczesnym światem w sposób apodyktyczny rządzi informacja i media. I nikogo w sumie to nie obchodzi, że „Król jest nagi!”.



(p)

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Soczysta reedycja





Prawie dekadę temu, Sławek Pietrzak – muzyk znany ze współpracy z zespołem Kult, a jednocześnie właściciel wytwórni SP Records zaprosił do współpracy innych muzyków i z nimi zrealizował projekt muzyczny pod nazwą Play, z którym wydał jedyną płytę zatytułowaną „Forever”. Zarówno jakość nagranej muzyki, jak i skład uczestniczący wtedy w jej nagraniu uprawniają do nazywania tego projektu mianem supergrupy. Powstała wówczas płyta dopracowana w najdrobniejszych elementach, dopieszczona brzmieniowo i kompozycyjnie, od której aż bucha muzycznym pięknem, nastrojowością i melancholią. Aż do dzisiaj nikt, kto kocha dobrą muzykę nie może pogodzić się z faktem, iż to jak dotąd jedyny album Play – wydaje się, że póki co, działalność projektu rozpoczęła się i zakończyła na tym jedynym krążku. Niedawno na rynku pojawiła się długo oczekiwana reedycja albumu Play „Forever”, a z nią iskierka nadziei, że może znów dojdzie do jakiś nowych nagrań?

Trzeba przyznać, ze Sławkowi Petrzakowi udało się to, o czym marzy większość muzyków. Przy współpracy z Markiem Śledziewskim (który zaśpiewał na „Forever” i napisał większość tekstów) oraz grupą znamienitych gości (miedzy innymi Olaf Deriglasoff, Andrzej Smolik, Tomasz Stańko, Grzegorz Nawrocki, Przemek Momot i Kasia Nowicka), lider Play nagrał taką muzykę, jaką sam chciałby usłyszeć. Muzykę tajemniczą i mocno oniryczną, przy której powstawaniu wzięło udział dwadzieścia osób i każda pozostawiła na tym krążku swój własny ślad. Oprócz Pietrzaka, który na „Forever” objawił się jako multiinstrumentalista, na nagranych ścieżkach muzycznych można usłyszeć na przykład w „You Don’t Have To Change” skrecze i loopy Dj Fee-xa, a na jeszcze innych doskonałe chórki Nowickiej (Nowiki), solidny bas Deriglassofa czy jak zwykle perfekcyjne partie trąbki Tomasza Stańki w „001”. Drugą po Pietrzaku, najważniejszą figurą na płycie jest Śledziewski wnoszący do projektu ogromny wkład w postaci wokalu idealnie pasującego do brzmienia albumu.

Pomimo jesiennej aury panującej na całym krążku, z łatwością można znaleźć jego bardziej przebojowe fragmenty. Wspomniany „You Don’t Have To Change” czy mój absolutny faworyt „Don’t Tell Me Lies” to pewne hity dla wszystkich tych, którzy nie słuchają wyłącznie muzyki do windy. Zwraca też uwagę doskonale zaplanowana konstrukcja całej płyty, rozpoczynającej się od instrumentalnego „Wejścia”, a kończąca się motywem zatytułowanym „Maski”. Warto zauważyć, że obie rozpoczyna ta sama melodia, która potem przeradza się w każdej z nich w coś zupełnie innego (w „Maskach” jest to rodzaj recytowanego na muzycznym tle wiersza, niezłego wiersza). Ciekawy efekt w „No Body Knows” przynosi połączenie automatu perkusyjnego z gitarą á la zespół The Shadows, które z czasem przechodzi w rozpasaną, elektroniczną wariację.

Mając na uwadze, że Play to przede wszystkim okazjonalny projekt zadziwia precyzja i spójność tego przedsięwzięcia oraz na wskroś nowoczesna, światowa produkcja. Takie utwory, jak „Radeq’Polaq’”, „Angel”, „Free” czy „Pain”, nie różnią się absolutnie w niczym od produkcji Coldplay lub Air, za to doskonale wpisują się w tradycję polskiej muzyki, jeśli tylko przyrównać je do propozycji Stanisława Sojki („Nie jestem stąd”) czy Myslovitz („Towarzyska”). Nie wspominając już o tym, że w Play swój dług zaciągają najnowsze nasze kapele w rodzaju L.Stadt i Fonovel.

Bogate instrumentarium, progresywne muzycznie utwory i mocny, ciepły wokal tworzą razem znakomity balladowy klimat, ale przede wszystkim dają nam produkt ponadczasowy, tak samo doskonały i fascynujący zarówno dziesięć lat temu, jak i dzisiaj. I to właśnie stanowi o sile i jego najwyższej artystycznej jakości. Dla osób poszukujących w rockowej przestrzeni ciekawych brzmień i muzyki o niecodziennym charakterze, ale również dźwiękowych melanży i odrobiny refleksji, będzie to niemal muzyczny wzór metra z Sévres. Trzeba mieć nadzieję, że w końcu nastąpi długo oczekiwana reaktywacja Play, który zacznie nagrywać nowe płyty już na forever and ever.

Play „Forever”. SP Records


Recenzja ukazała się pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

niedziela, 14 sierpnia 2011

Kulinarne klimaty





Czy można żartować z punka i metalu, a przy tym sprawić, żeby dowcip nie był niestrawny jak bawarskie piosenki? Można, a nawet od czasu do czasu trzeba „puszczać oko” do „nadbagażu” – skór, łańcuchów, ćwieków, żyletek i agrafek, pentagramów i całej tej „modeliny”, z której składa się scenografia heavy-metalu. To prawda, że w celu sprzedaży koncertów i płyt, przyjęcie odpowiedniego scenicznego image’u wydaje się być dla „stylowego” zespołu niezbędne, ale nic z tego nie będzie, jeśli natychmiast za nim nie pojawi się istotna treść. Wszak po swoim show większość muzyków zdejmuje z siebie te wszystkie „jeżozwierze”, zmywa z twarzy diaboliczny makijaż i idzie grać na giełdzie, albo inwestować w nieruchomości. Wyprowadza psa na spacer, robi zakupy, wyjeżdża z dziećmi na wycieczkę. Fanom pozostaje muzyka, którą bez treści stanowią wyłącznie decybele oraz debile wybierający z komplementarnego muzycznego przekazu jedynie komplet pieszczoch i trupie czaszki…

Nic z powyższych rzeczy nie grozi muzykom grupy Kabanos, którzy wspólnymi siłami tworzą wielki metalowo-punkowy kabaret. Uprawiane na „Flakach z olejem” zabawowe podejście do toposów składających się zazwyczaj na ekstremalne gatunki muzyczne powoduje, że i metal może się wdzięcznie giąć. Zenek Kuptasa i jego banda sowizdrzałów rozbrajają nas (a przy okazji wynoszą niemal wszystkie ostre przedmioty ze zbrojowni) bez długotrwałego oblężenia, niemal „z marszu”. Już „Jagoda”, opowieść o wiejskiej femme fatale „hasającej po polach”, brzmi jak germański metal grany przez Słowian. Co ważne, przyjęta na całej płycie pastiżowa figura, nie przesłania kultury muzyczej. Słychać, że muzycy solidnie przerobili klasykę gatunku.

Nie inaczej dzieje się w „Budzie dla Azora”, kolejnej surrealistycznej opowieści, tym razem o Azorku, którego wyeksmitowano z jego własnej budy. Ze względu na manierę wokalisty, także i ta kompozycja kojarzy się w jakiś sposób z poważnymi propozycjami repertuarowymi takiego na przykład System of a Down. Żeby to potwierdzić, wystarczy posłuchać „połamanego wokalnie” i kompozycyjnie „Klauna”. Duch SOAD unosi się nad „Flakami z olejem” jak opary tłuszczu nad garem polskich flaków. Chcecie zakręconego power metalu, a raczej „zepter metalu”? Wystarczy zapoznać się z przepisem muzyków na „Zupę kalafiorową” i już jesteście gotowi do bliższego zapoznania się z technologicznie nienagannymi naczyniami, w których „pichci się” wywar z jarzynami. Nie muszę chyba dodawać, że wyjdzie z niego pyszna muzyczna zupa, którą należy „podawać z grzankami, lanym ciastem i groszkiem ptysiowym”. Radosne, prawda?

Żartom towarzyszą zgrabne, metalurgiczne melodie („Koza”), ciężkie riffy, czasem hardcorowy wokal („Mordy”). Ważne, że przeskakując z formuły na formułę Kabanos nie tylko nie popada w wątpliwą eklektyczność, ale bezspornie udowadnia, że doskonale wie, co i jak chce grać. Weźmy taki „Czołg”, przecież to hardcore zagrany fachowo i niemal „na poważnie”! Zaraz po nim „Margaryna”, która rozwiewa wątpliwości, że to jednak nie są „jaja”. Są. Pękam ze śmiechu słuchając parodystycznej „multi” parodii wszelkich metalowych ballad w postaci piosenki „Chmurki”: „Na niebie chmurki noszą białe mundurki / Dla ciebie złapię jedną, / wszystkim krową miny zrzedną (…) / A jakbyś sobie życzyła to mogę kupić ci pluszową owieczkę”. Prawda, że urocze i trochę zakręcone?

Cięższe klimaty towarzyszą „Wampirzycy” i „Zamkniętym główkom”, jest stylowo do tego stopnia, ze gdyby tak odrzucić „pojechaną” manierę wokalną i tradycyjnie „jajcarski” tekst, otrzymalibyśmy pełnoprawną gatunkowo kompozycję nu metalową. Płyta kończy się „Dobranocką”, w której kabaretowo-surrealistyczne ciągoty towarzyszące grupie znalazły swoje absolutne ujście. Punkowo-rock’n’rollowe podejście do grania płynie w tym przypadku szerokim korytem rzeki Wisły.

I jeszcze zdanko w kwestii formalnej. Kabanos za nagranie płyty dziękuje z całego serca Koziołkowi Matołkowi, Pomysłowemu Dobromirowi, Misiowi Coralgolowi, Misiowi Uszatkowi, Wróbelkowi Ćwirkowi, Sierotce Marysi, Reksiowi, Bolkowi i Lolkowi, Kotu Filemonowi, Baltazarowi Gąbce, Krecikowi, Pszczółce Mai, Ambrożemu Kleksowi, Kłapouchemu i reszcie, Gargamelowi, Muminkom, Denverovi – ostatniemu dinozaurowi oraz zespołom – downa, jelita drażliwego i policystycznych jajników. Sami więc widzicie, że z groźnego metalu ostały się zaledwie opiłki srebra na taśmie z animowanym filmem dla dzieci, a ze scenicznego horroru i „rzucania mięsem” swojskie „Flaki z olejem”. I w tym akurat przypadku, tak jest lepiej.

Kabanos „Flaki z olejem”. Fonografika

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

piątek, 12 sierpnia 2011

Rasowe ujadanie





Na stronach internetowych często napotykamy na notki w rodzaju: „Zespół (taki i taki) powstał w 2010 roku na bazie rozwiązanego zespołu (takiego i takiego). Tworzą go doświadczeni muzycy, grający wspólnie od 12 lat. Debiut zespołu miał miejsce podczas VI Rock Reggae Festival w Brzeszczach. (…) wykonują muzykę gitarową, rockową w jej alternatywnej odmianie. Charakterystyczne mocne brzmienie, transowe kompozycje, poetyckie i nie banalne teksty to specyfika, która wyróżnia zespół (…). W lipcu 2010 zespół nagrał płytę „(…)” w specyficznym miejscu – Studio im. Toma Waitsa w Porażynie. W efekcie powstał koncept album o trudnej, egzystencjalnej tematyce. Płyta "(…)" to niespełna godzinna opowieść o egzystencji i absurdzie, o człowieku, miłości, nałogach oraz jego cierpieniu i trwaniu pomimo absurdu. To prawdziwa podróż egzystencjalna”. Niby czegoś się z tego dowiadujemy, a czasem nawet możemy na stronie odsłuchać parę kawałków, ale w rzeczywistości prawdziwy „koncept” towarzyszący zespołowi i płycie, nadal jest przed nami stosunkowo głęboko ukryty. Nawet, jeśli w miejsce nawiasów i cudzysłowów wstawimy stosowne informacje: zespół nazywa się Kundle, a ich płyta nosi tytuł „Do obrzydzenia”, nadal jesteśmy w kropce.

Niczego w powyższej kwestii nie zmienia pierwszy utwór na płycie, zatytułowany nomen omen „Złudzenia”, który ma wszelkie predyspozycje, żeby wyprowadzić nas głęboko „w las”, ponieważ stylistycznie nijak ma się do pozostałej części repertuaru. Bo zespół Kundle gra w nim tak jakby chciał, by ten nie znalazł się na ich wydawnictwie, ale pośród dyskografii grupy Mogwai. Stąd, zaraz na samym początku dotyka nas pozytywny szok, tym większy, że nad całością propozycji Świądra-Kruszyńskiego, Kazimierczaka, Borowczyka i Podleszańskiego (z gościnnym udziałem Simona) unoszą się „armijne” i „triodantowe” klimaty.

Choćby w „Gdybym” ze świetnie zaadaptowanym dla potrzeb współczesnej rockowej ekspresji słowami Kazimierza Przerwy-Tetmajera, który stanowi kawał rzetelnej, rockandrollowo-poetyckiej roboty. Natomiast „Ideały” to utwór jakby „żywcem ściągnięty”, z którejś z solowych płyt Tomasza Budzyńskiego. Lecz nie ma w przybraniu przez Kundli tej właśnie „skóry” nic z ordynarnego naśladownictwa i pseudo-muzycznego podejścia do technologii wypychania zwierząt. To całkiem autonomiczna, „żywa” i autorska kompozycja, która zawiera w sobie wyłącznie elementy towarzyszące filozofii grania pokrewne tym, które zapewne bliskie są także i Tomkowi Budzyńskiemu. Słynne i świetne!

Równie dobrze sprawy wyglądają w kolejnej piosence na płycie – w „A kysz”. Tu wreszcie Kundle pozwalają nam odkryć totalną „ściemę” polegająca na tym, iż najwyraźniej nie mamy do czynienia z psiakami niewiadomego pochodzenia i ojcostwa, ale z rasowym miotem, który choć póki co nie posiada rodowodu (nie jest jeszcze sławny), już wkrótce stanie się sensacją psich wystaw. „A kysz” obok utworu tytułowego płyty, to autonomiczne w wyrazie „oratorium” rockowej sztuki „pełną gębą”, w którym grupa uzyskuje swoją absolutną podmiotowość. Genialnie zaaranżowany wiersz Rafała Wojaczka („Do obrzydzenia”) pozwala przesunąć kompozycyjny ciężarek balastu w stronę projektu Tomasza Lipnickiego Lipali, ku chwale jego i ku chwale Kundli (przepraszam, psów z rodowodem!). Kolejna absolutnie zadziorna, urozmaicona i perfekcyjnie wykonana pieśń, która w normalnym kraju robiłaby furorę nie tylko wśród wariatów, poetów i subkultur.

Nie przyniesie nam ulgi w zachwycie także i następna – „Jedz, pij”, ze słowami jakże pasującymi do sprokurowanej przez zespół dla odbiorców swojej muzyki uczty: „jedz pij, popuszczaj pasa”. Jest szlachetnie, melodyjnie, a muzyka płynie tutaj ze źródła ambitnego, alternatywnego punka. Nic to, że „Bezsilność” nieco nas schłodzi zimną bryzą od morza, to czysta jak diament „zimna fala”, niepokojąca i wywołująca gęsią skórkę. Zespół zwalnia, robi się trochę transowo, a spod warstwy zwalniających dźwięków dochodzących jakby z niepomiernej dali, dociera do nas mocny tekst. Paradoksalnie, mamy szansę ochłonąć przy dźwiękach utworu „Odszukiwanie”, znów mocnego, „lipalowego”, stawiającego podstawowe pytania egzystencjalne: „Kim będę, kim zostanę, kim ja jestem, kim ja byłem?”. Kończące płytę „Zapominanie” doskonale wpisuje się w przesłanie tego prawdziwie rockowego dzieła (a nie kolejnego produktu), a na dodatek uwiarygodnia cytowana na samym początku notkę: „(…) płyta "Do obrzydzenia” to niespełna godzinna opowieść o egzystencji i absurdzie, o człowieku, miłości, nałogach oraz jego cierpieniu i trwaniu pomimo absurdu. To prawdziwa podróż egzystencjalna”.

Prawda, prawda, wyłącznie prawda, naga prawda!

Kundle, „Do obrzydzenia”. MGArt Agency.


Recenzja ukazała sie pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl



(p)


środa, 10 sierpnia 2011

Niby kamień w ciemnej toni





Muzyka, jaką dzisiaj znamy i słuchamy to zaledwie wierzchołek góry lodowej uformowanej w naturalny sposób z rozmaitego rodzaju rankingów popularności (list przebojów i grania na wielkich, komercyjnych koncertach). U jej podnóża, tuż pod lustrem wody, a niekiedy na samym dnie, tkwią zanurzeni w topieli artyści próbujących wydostać się na powierzchnię, wspiąć się na szczyt. Setki twórców spod znaku „singer/songwriter music” marzy tylko o tym, żeby z chwilą stanięcia na śliskim gruncie „showbizu”, od razu podążyć ścieżką chwały, po której kroczyły przed nimi światowe sławy. Niestety, nie dla wszystkich wystarczy miejsca na skutej lodem dróżce.


Czy uda się to Davidovi Smerghetto, pochodzącemu z Wenecji wokaliście, kompozytorowi i autorowi tekstów, czas dopiero pokaże. Jak dotychczas, włoski muzyk swoją drogę do sławy zaznaczył trzema albumami długogrającymi firmowanymi nazwą Dave Nilaya Project, które zrealizował z muzykami z Senegalu, Szwajcarii i Włoch. Jak wieść niesie, Nilaya aktualnie pracuje w naszym kraju, gdzie z muzykami z Krakowa koncertuje i gdzie rozpoczął pracę nad swoją kolejną płytą.


„Cosmic Lullaby” ostatnie jego dzieło, zawiera dwanaście nagrań stanowiących wybór z jego dwóch poprzednich płyt, którego dokonano w Avant Garde Studio w Wenecji. Wszystkie łączą w sobie elementy rocka, popu, funky i elektronicznych brzmień. To muzyka o nieco syntetycznej produkcji, w której przeważają krótkie i zwarte kompozycje nie przekraczające trzech, czterech minut. Niemal idealne do odtwarzania na antenie przyzwyczajonej do prezentowania trochę bardziej ambitnego popu. Takie piosenki jak „My Grace”, czy „Found”, to nieco łagodniejsza odmiana tego, co proponuje fanom na swoich solowych płytach Ray Wilson (ex-wokalista Genesis i kolejny cudzoziemiec, który postanowił nagrywać płyty w Polsce). Z kolei mocno elektroniczny utwór tytułowy ma manierę podobną do tej wypracowanej przez Stevena Wilsona i Aviva Geffena podczas pracy nad ich wspólnym projektem pod nazwą Blackfield (pomimo, że nie dorównuje jakościowo klimatowi, który stał się znaną marką lidera Porcupine Tree, ale od czego jest wyobraźnia?).


„Planet Earth”, to muzyka niemal taneczna, która z racji swojej gatunkowej definicji nie przełamuje pewnych barier ani nie wytycza nowych trendów, jest natomiast na tyle przyjemna, aby w każde skapane słońcem wakacyjne popołudnie zanurzyć się w niej bez obawy o to, czy rzeczywiście potrafimy tańczyć. Na płycie nie zabrakło kilku słodkich ballad, dość umiejętnie wpisujących się w piosenkowy charakter całego albumu, w rodzaju „As long as God’s alive” i „It’s hard not to cry”.


W zaskakującym „Some end” natrafiamy na gitarowe riffy, które sprawiają, że utwór ten przypomina chwilami, co bardziej przebojowe dokonania Manic Street Preachers. Trzeba przyznać, że Nilaya nie stroni zarówno od bardziej skomplikowanych rytmów (zwłaszcza w „Evander”, moim zdaniem najciekawszej kompozycji na albumie), jak i nie obawia się sięgnąć po bluesowe klimaty w „Shot of blue”. Co prawda wyrobionego słuchacza mogą drażnić nieco sztampowe piosenki takie jak „Walk on the groove”, ale ten chwilowy dyskomfort niwelują niemal natychmiast zdecydowanie mocniejsze i ciekawsze „White Rose” i „Pull the trigger…now!”.


O tym, czy ta muzyka ma szansę wypłynąć na powierzchnię, w zasadzie trudno jest wyrokować. Propozycja Dave Nilaya Project nie znika od razu w głębinie, niby kamień w ciemnej toni. Widać ją pod lustrem wody jak grzbiet egzotycznej rybki w przydomowym oczku. Łatwiej postawić kolejne pytanie: skoro góra lodowa pokonała nawet „Titanica”, czy jest sens o spotkaniu z nią marzyć?


Dave Nilaya Project, „Cosmic Lullaby”. (wydanie własne)


Recenzja ukazała sie pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl


(p)