piątek, 21 października 2011

Krótkie Piłki




KRÓTKIE PIŁKI – z zespołem FONOVEL rozmawia Piotr Gajda

Gdyby poniższy wywiad przeprowadzać w konwencji psychodelicznej, Fonovel w samym środku długiego i odjechanego tripu byłby trójgłowym smokiem. Trzech muzyków zespołu to dzisiaj jeden organizm – nawet odpowiedzi na pytania udzielają jednym głosem. Rzeczowi i pomimo podpisanego właśnie kontraktu z SP Records niezwykle skromni, zawstydzili gadatliwego „wywiadowcę”, udzielając odpowiedzi krótszych od zadawanych pytań.

Piotr Gajda: Zacznijmy od przewrotnego pytania: czy lubicie muzykę L.Stadt?
Fonovel: Tak, nie, nie wiem.
PG: To pytanie właściwie powinno zostać skierowane do Radka Bolewskiego, perkusisty L.Stadt, który (jak to wyczytałem na okładce płyty) w Fonovel gra na gitarze, perkusji i pianinie vermona oraz pełni rolę wokalisty. Lideruje zespołowi, nadaje mu kierunek? Czy raczej w waszej grupie panuje pełna demokracja?
F: Dla uściślenia, Radek nie gra już w L.Stadt, rzeczywiście bywa apodyktyczny, ale tylko wobec swojego werbla. W zespole panuje demokracja z elementami trzyosobowego dyktatu.
PG: Składu Fonovel dopełnia Dominik Figiel na gitarze oraz Paweł Cieślak grający na nietypowym jak na instrumentarium zespołu rockowego instrumencie. Jak brzmi jego nazwa i jaką pełni rolę w warstwie muzycznej waszych kompozycji?
F: Syntezator w muzyce rockowej to wcale nie taka rzadka sprawa, a ten, na którym gra Paweł nazywa się minimoog. A jego rola to głównie partie basowe.
PG: Gdybyśmy musieli jakoś zaszufladkować waszą muzykę, jak chcielibyście, żeby ją określano? Do jakich znanych zespołów chcecie się odwoływać?
F: Unikamy, tak jak większość zespołów, szufladkowania. Inspiracji każdy z nas ma wiele, finalny efekt jest fuzją i transfuzja ich wszystkich. Kiedy odtworzysz naszą muzykę w czytnikach mp3, poznasz klasyfikacje naszego gatunku – adult groove, ale równie dobrze mógłby być melodic punk.
PG: Jak na młody staż muzyczny obecnego składu macie na swoim koncie pierwsze, niewątpliwe sukcesy – wydaliście EPkę, która zrobiła pewne wrażenie w branży muzycznej, wasz utwór przez kilka tygodni utrzymywał się na pierwszym miejscu Listy Przebojów Radia Łódź. Redaktorzy muzyczni portalu Uwolnij Muzykę! typują Fonovel jako jeden z najlepszych debiutujących zespołów 2011 roku. W jaki sposób te sukcesy przekładają się na wasze samopoczucie? Co tak naprawdę wam dały?
F: Zgodnie z maksymą: „każdy lubi, jak go chwalą”, jest nam z powyższych powodów niezmiernie miło.
PG: W mojej opinii Łódź to dzisiaj przede wszystkim miasto poetów i muzyków. Czy znacie się między sobą, czy tworzycie razem jakieś środowisko? Kogo stąd moglibyście wymienić jako źródło także i waszej inspiracji?
F: Na pewno jesteśmy elementem łódzkiej sceny, która stale zaskakuje najróżniejszymi fuzjami muzyków, czego przykładem jesteśmy my czy Tryp, w którym gra Paweł. Trudno powiedzieć o bezpośrednich, personalnych inspiracjach. Po prostu lubimy i cenimy kilka postaci z łódzkiej sceny muzycznej.
PG: Czy rodzinne miasto wspiera was instytucjonalnie, jako niewątpliwie cenny „materiał promocyjny”, czy jak dotąd ma was gdzieś?
F: Mamy dopiero zamiar zacząć współpracę z naszym miastem. Na pewno zapukamy w niejedne urzędnicze drzwi.
PG: W jaki sposób powstają wasze utwory?
F: W naszym przypadku najpierw powstają teksty, a w drugiej kolejności muzyka. Tekstowo wsparła nas w dwóch piosenkach Iza Bartczak.
PG: Na początku marca ukazała się pełnoprawna, debiutancka płyta zespołu. Kiedy nagracie następną?
F: Płyta ukazała się 7 marca 2011 roku. Co do następnej płyty, planujemy jej wydanie jeszcze przed końcem tego roku.
PG: Komu w dzisiejszych czasach jest trudniej? Poetom czy muzykom?
F: Komu jest trudniej? To pytanie lepiej zadać jakimś specjalistom od kultury, socjologom lub księżom. Nasza muzyka zaliczana jest do niezależnej, więc odpowiedź nasuwa się sama….

Wywiad pierwotnie ukazał się na łamach Kwartalnika Artystyczno-Literackiego „Arterie” NR 1 (10) /2011

(p)

środa, 19 października 2011

Stukot tylko stukot





Autor: Krzysztof Kleszcz

SZYMON BABUCHOWSKI - "Rozkład jazdy", Biblioteka Toposu, Sopot 2011.


Sporo dziś dykcji poetyckich pełnych wulgarności i cynizmu. Króluje dosadność, reakcja na coraz brutalniejszy świat – wizja rozdeptanego hamburgera, włosy łonowe na ubikacji. Na drugim biegunie dykcji poetyckich są poeci, którym nie straszny wysoki ton. Ich patronem jest Zbigniew Herbert. W tej grupie jest Szymon Babuchowski, a fraza „Rovigo albo Łazy – obrazy bez głosu / kiedy zamykasz oczy wloką się za tobą” inspirowana wierszem mistrza, uczyniła motywem kluczowym książki - podróż, zmianę miejsca. Jest tu pełna afirmacja życia, na przekór powszechnemu osądowi, że tylko „krzywda, ból, śmierć tworzą poezję”.
Poetycki warsztat Babuchowskiego nie podlega dyskusji. Umiejętność pisania „trzynastką”, przekonująca parafraza „Lokomotywy” Tuwima w „Podróży”, czy Czechowiczowe aliteracje w „Nie opiszę”, to przykłady sporego kunsztu. Lubi jeździć pociągami – napisał o sobie w notce, stąd „Stukot tylko stukot w niebie w ciele w ziemi” w bardzo dobrym wierszu otwarcia.

Wiersz o rodzinnym mieście ma puentę o czułości (odesłała mnie ona do świetnych wierszy Dehnela i Kobierskiego). Zatem porównajmy:
To opowiada: nie jesteście sami / ze skazaną na klęskę próbą bycia wiernym, / z waszym nikłym ciężarem ułomnej materii, z waszą kruchością wiązań i bezbronną skórą. / Przegra wszystko: nożyce i papier i kamień. / Coś gwiazdami obraca – lecz nie jest to czułość” (Jacek Dehnel, „Big Splash” z tomu „Brzytwa okamgnienia”)
Pył gwiezdny, lód i gaz, światło, kwarki, atomy. / Choć i to coś porusza, utrzymuje przy życiu. / I nawet jeśli nie wiadomo po co – jest tym właśnie czułość.” (Radosław Kobierski „Miejsca, które nic nie znaczą” z tomu „Lacrimosa”)
bo przecież ktoś patrzy / ktoś dla waszej wierności ma niezmienną czułość / ktoś widzi jak płoniecie – i płonie wraz z wami” (Szymon Babuchowski „Katowice”)

Żartem mówiąc: są tu trzy cytaty, w których temperatura jest różna: - 273 stopni, 36,6 stopni i 1000 stopni Celsjusza. A ten ogień – to oczywiście niezachwiana wiara. I nią wypełnione są też udane wiersze: o kancelistce ( „bo skoro moje imię ciągle tkwi w tej księdze / świat się nie rozpadł i Bóg mnie pamięta”), czy o opactwie w Tyńcu („jesteś – wiem, że tu jesteś – nie schowasz się Boże”; „tylko my jesteśmy / jak ramy bez obrazu jak nuty bez klucza”). Metafizyka w tych wierszach jest szczególna. Kto ma uszy, niechaj słucha: „ogromne serce bije pod pancerzem z wody / posłuchaj tego rytmu zanurz się w te basy”(„Morze Czarne”), albo gdy siebie, zapatrzonego w cud, autor umiejscawia wśród kamiennych olbrzymów z Wyspy Wielkanocnej („Wyspa”).

Z poematu „Anglia”, swoistego reportażu, wybieram taki fragment „po co to patetyczne time to say good bye / skoro we mnie gra jeszcze I still haven’t found”. A propos patosu, to – jednak, szkoda, że jest go tu w nadmiarze np. w zakończeniu, podobnie w „Obrączce” i w „***”, gdy żona staje się „najświętszym obrazem”...

Ale spróbuj odmówić urody cytatowi: „W pogodnym pogowaniu już nie ty się zderzasz” („Kokotek. 20 lat później”), odmówić humoru „Viva Hel”? „Język Polski wywalony w morze”. A puenta z Japończykiem w „Poranku w Vezelay”? Spodoba się zwłaszcza mojemu przyjacielowi, którego fotografie „przyrody o piątej rano” zdobią moją ścianę.

Babuchowski podejmując metafizyczne tematy znajduje złoty środek: np. „Tren smoleński” pozbawiony jest egzaltacji obecnej u Wojciecha Wencla. I jeśli, w kilku wierszach miałem wątpliwości przy metaforach dopełniaczowych, to górą jest poetycka precyzja: np. w „Nie opiszę”, w „Uciekających domach”, w ekfrazie obrazu Mompera „Horyzont”, czy w jesiennym smutku „Turawy”. Babuchowski opisał wszechobecny pęd, szaloną gonitwę. Nazwał jego sens: „po drugiej stronie oczu widzieć rozkład jazdy”.



poniedziałek, 17 października 2011

Zakład wyrobów tekstylnych



W magicznej liczbie „three” od dawien dawna kryje się prawdziwy duch rocka. Nic nie przebije trzyosobowego składu rockowego bandu. Jeśli jesteś muzykiem i grasz w zespole, który z milionów dźwiękowych ściegów tka rock’n’rolla niczym rajstopy, przekonasz się, że nawet w trójkę sprostacie staromodnej technologii, nagrywając płytę gęsta jak pończocha na głowie rabusia, który napadł na bank.

Łódzki Fonovel to zakład (zespół) eksperymentalny, trudny do przyporządkowania do jakiegoś konkretnego resortu (rockowego) czy przemysłowego (muzycznego) zagłębia. Puls i styl granej przez grupę muzyki ustawicznie się zmienia, drga nerwowo, nabiera rotacji jak korpusy rozmaitych czesarek, zgrzeblarek, przędzarek, skręcarek, zwijarek, dziewiarek i motarek. Muzycy na debiutanckiej płycie snują nić uplecioną z ciekawych brzmień i wcale nieprostych harmonii. Jedno jest pewne – w ten sposób tkane pończochy nadają się raczej do występów na deskach Moulin Rouge, niż do założenia na pierwszą komunię świętą.

O obliczu muzyki z „Good Vibe”, które przypomina to punk, to alternatywę, decydują perkusyjne rytmy i oldschoolowe brzmienie syntezatora, tak znienawidzonego przez chłopców „no future”. Nie są to na szczęście „pioseneczki”, które zagra pierwszy lepszy głupek z bogatego domu z celowo podniszczoną gitarą. O jakości i złożoności tej muzyki świadczą przede wszystkim ambicje muzyków zwrócone w stronę efemerycznego, pulsującego elektronicznego tła, brudów i dysonansów, spomiędzy których co jakiś czas wyzierają chwytliwe melodie. Piosenkowe schematy raz za razem są przełamywane jakimś industrialnym zgrzytem, choć wydawałoby się, że w przypadku tkania z przędzy, w zakładzie powinna panować cisza, ewentualnie cichy szum wełnianej nici nawijanej na wielkie bębny.

„Narowisty” klimat muzyki nie stoi w sprzeczności z tym, aby takie piosenki jak „Shine”, „Faith” lub „Passion” nie mogły być potencjalnymi przebojami zarówno w Radio Zet, jak i w stacji, która przez całą noc gra muzykę dla ludzi cierpiących na bezsenność. Zwłaszcza „Passion”, brzmiące jak ciche buczenie w transformatorze, ani przez chwilę nie daje pomyśleć o słodkim śnie i pozwala niemal w nienaruszonej świeżości doczekać do siódmej piosenki na „Good Vibe”, do „Faith”. To w niej tkwi ów magiczny wolframowy drucik – kwintesencja muzyki Fonovel – przez który przepływa wiązka składająca się z punkowej alternatywy i onirycznych klimatów. W tej kompozycji wszystko jest na swoim miejscu: ciekawa linia wokalna w osnowie instrumentalnego, „lejącego się” tła i odpowiednie rozłożenie akcentów pomiędzy melodyjnością a intrygująca głębią melodyczną. Nikt tu oczywiście nie zapomina o „pieprzonym”, prostym punk rocku, który od czasu do czasu generuje na płycie wibracje równe tym wytwarzanym przez elektryczne krosna. Janerkowate „Słabości” i „NYT” to rzeczy z pogranicza punku i muzyki indie („Niemca” nawet i dzisiaj Fonovel mógłby spokojnie zagrać w czasie kolejnego Jarocina, zaraz po koncercie Zielonych Żabek).

Figiel, Bolewski, Cieślak i gościnnie Szewczyk przez cały czas swobodnie poruszają się w wypracowanej w sposób autonomiczny eklektycznej konwencji nowoczesnego grania, które czerpie zarówno z tej bliższej, jak i dalszej rockowej tradycji. Czy jest to głęboki ukłon w stronę Jacka White’a w utworze tytułowym, powłóczyste spojrzenie w kierunku ostatnich dokonań The Killers w „WWBN” lub w stronę elektro w „Nobody”, czy też wyraźny resentyment wobec nurtu new romantic w „Rejected” – to wciąż wysokogatunkowy, nowoczesny rock podparty solidną, profesjonalną produkcją i umiejętnościami kompozytorskimi.

Chcecie swoim dziewczynom, żonom i kochankom sprezentować porządne rajstopy? Nie kupujcie tych z lycry, zamiast tego podarujcie im „Good Vibe”, a cienka jak włos nić muzycznych wibracji niczym pajęcza sieć omota ich smukłe, seksowne nogi bez „puszczania oczka”.


Fonovel, „Good Vibe” SP Records


(p)


Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach Kwartalnika Artystyczno-Literackiego „Arterie” NR 1 (10) /2011.

niedziela, 16 października 2011

Chwalmy wieczór na cytrze


"mantryczny" PATHMAN




Pathman, 14.10.2011 r. Miejski Ośrodek Kultury w Tomaszowie Mazowieckim

Do Piotra Koleckiego i Marka Leszczyńskiego powróciła Muzyka. Znów, bo w końcu ich muzyczna wędrówka trwa już bardzo długo, od połowy lat siedemdziesiątych – wtedy w Teatrze Dźwięku ATMAN – którego członkowie w roku 1985 za jedną ze swoich „muzycznych baz” uznali leśniczówkę Leszczyńskiego w Liciążnej. W 1990 roku muzycy założyli własną firmę – Pracownię „Promocja Kultury Ekologicznej”, która stała się fundamentem działalności zespołu w ramach polskiej sceny niezależnej. Od roku 1996 Pracownia współorganizuje festiwal Muzyka w Krajobrazie w Inowłodzu (dotychczas odbyło się tam 15 jego edycji). W 1998 roku ATMAN zakończył działalność; dziś jego byli muzycy grają w swoim nowym projekcie stanowiącym kontynuację tamtej grupy, w zespole PATHMAN. Tyle historii.

Nadal kontynuują tamte wątki muzyczne, czerpią inspirację z życia przyrody, jej odgłosów i dźwięków. Grają głównie na tradycyjnych instrumentach, zbudowanych z naturalnych materiałów, towarzyszących ludziom od wieków. Pozostali wierni brzmieniu akustycznemu, wzbogaconemu przez unikatową kolekcję instrumentów z Indii, Nepalu, Tybetu, Azji Centralnej, Bałkanów, Australii oraz instrumentów zrekonstruowanych na podstawie rodzimych tradycji. Wykonują muzykę w nurcie szeroko pojętej psychodelii - od ambientu po psychedelic folk. Taką też przywieźli ze sobą, aby prezentować ją na swoich koncertach, bo znów wrócili do intensywnego grania „na żywo”. W MOK-u zagrali godzinny koncert, osiem mantrycznych kompozycji w absolutnej ciszy pomiędzy poszczególnymi utworami, dzięki której ich muzyka przeistoczyła się w długą suitę nie przerwaną choćby tylko szmerem oklasków (te pojawiły się dopiero na koniec koncertu).


To muzyka wywodząca się z tradycji wykonawczej innej legendarnej i kontestującej grupy – Osjan (Leszczyński i Kolecki mówią wprost o fascynacji tamtą grupą) – którą muzycy wykonują na cymbałach polskich i ukraińskich, cytrze, sitarze, gitarze akustycznej i basowej, trąbce, perkusji, dzwonkach indyjskich, gongach oraz całym szeregu mniej lub bardziej znanych instrumentów i narzędzi muzycznych. PATHMAN wykorzystuje także rozmaite procesory i efekty elektroniczne pozwalające na intensyfikację tych oryginalnych dźwięków. Rytmy, jakby wywodzone z muzyki hinduskiej, krystaliczne brzmienie instrumentów akustycznych, które momentami bywa przetwarzane elektroniczne, wszystko razem buduje coś w rodzaju muzycznego obrzędu. Kameralny koncert w MOK-u wypełniła ciągła emisja dźwięków, których dynamika poddawana została nieustannej sinusoidzie: od ciszy do brzmieniowego hałasu, od kontemplacji i jazzowego feelingu, do momentami rockowego beatu (w najbardziej czadowych momentach, jakże przydałby się pijacki wokal Jima Morrisona!).


Już na samym początku ich występu pomyślałem, że sztuka zespołów w rodzaju grupy PATHMAN to wręcz idealny akompaniament dla recytującego swoją nawiedzoną poezję, polskiego poety współczesnego. Ale, że żyjemy – w jak to powiedział czy też za kimś powtórzył Tomasz Jastrun, w telewizyjnym programie poświęconym sylwetce tegorocznego laureata literackiej nagrody Nobla, Tomasa Transtroemera – „w zupełnie niepoetyckich czasach”, taki „mariaż” nie byłby chyba nikomu szczególnie potrzebny do szczęścia. Oczywiście, za wyjątkiem mnie samego …

Linki do wybranych fragmentów koncertu (źródło NaszTomaszow.pl) :




sobota, 15 października 2011

Yasne Yasne czyli Bargielska w ŁDK





JUSTYNA BARGIELSKA w ŁDK; Łódź 14.10.2011r.


Justyna Bargielska na swoim wieczorze autorskim czytała fragmenty "Obsoletek" i odpowiadała na dociekliwe pytania Piotra Groblińskiego. Prowadzący podziwiał jej styl pisania (np. "Yasne Yasne. Y yedli, y nasycyli się"; "trzy czwarte tuzina"), próbował rozgryźć jej metodę twórczą. Żałował, że nie otrzymała Nagrody Nike. Autorka zaś, krytycznie wobec siebie, zapewniała, że żadnej metoda nie istnieje, że jej pisanie to "małpia zręczność", a nagroda, dla tak skromnej objętościowo książki (87 stron) byłaby czymś najgorszym.
Dość ciekawy był wątek niezadowolenia, z entuzjastycznej wszak, recenzji Andrzeja Horubały w "Uważam Rze". Takie odczytanie "Obsoletek" przez recenzenta nazwała zawłaszczeniem. Rozmowa toczyła się w ciekawej atmosferze. Autorka zapowiedziała nową powieść (Wydawnictwo Czarne) i nowy tomik "z wierszami o miłości" (Biuro Literackie).

(k)

Trójmiejskie szamaństwo




Czy można dzisiaj promować własną twórczość bez skorzystania z personaliów artystów stojących za jej ostatecznym kształtem? Można przynajmniej podejmować takie próby, wskazujące na chęć utrzymania własnej autonomii wyrażanej w stosunku do reszty muzycznej branży przy pomocy wystawionego palca. „Zawsze bliżej nam było do takich kapel jak Residents, Sun City Girls, czy Underground Resistance, które nie używają własnych wizerunków do kreowania sprzedaży płyt. Dlatego czasami występowaliśmy pod pseudonimami, nie chcemy promować siebie wierząc może naiwnie że muza się sama obroni. Więc "Nobody" to także maska, którą zakładamy. Taka gra z tożsamością” – mówili w wywiadach sami muzycy nazywając swój zespół Mordy, a siebie określając mianem „Nobody”.

Ich powrót jest powrotem nieomal z otchłani. Siedem lat po ostatnim pełnoprawnym albumie („Antology” z października 2004 roku). Mordy to zespół z trójmiasta, dlatego wspomnianą przerwę w nagraniach (choćby ze względu na „żywotność” trójmiejskiej sceny) należałoby im właściwie obliczać tak jak oblicza się wiek psa (a więc 7 = 44). Prawda, że to szmat czasu? Nie były to jednak zmarnowane dni. Przez ten okres muzyka Mord jeszcze bardziej okrzepła i w swojej najbardziej „odjechanej” postaci przyjęła nosie-jazzowy, niemal „yassowy” charakter, zachowując jednocześnie przez cały czas rockowe brzmienie, zbliżone chwilami do nowojorskiego electro. Przy czym to wciąż melodyjne piosenki z aranżacjami strukturalnymi i brzmieniowymi skonstruowanymi na modłę, która nie jest od razu łatwa w odbiorze. Ale za to abstrakcyjne brzmienie gitar, czy nieparzyste metrum - to zabiegi powodujące w konsekwencji, że nie są to piosenki jednego sezonu, które nim minie krótkie słoneczne lato definitywnie się znudzą.

Muzycy sami stworzyli na określenie tego, co grają etykietkę "off roots" – i jak mówią o tym – od zawsze pociągało ich trochę inne granie, szukanie własnego sposobu myślenia. To im się bez wątpienia udało; „Nobody” to ich osobisty wkład w melodyjne, psychodeliczne granie. Dzięki obecności Karola Schwarza (znanego z Karol Schwarz All Stars) odpowiedzialnego za końcowy miks, ich płyta ma przekonujące brzmienie, które nie ma nic wspólnego z tzw. „polish soundem”.

Otwierające album „2 Oceany” to potężne rockowe uderzenie spowite w progresywną formę zakorzenioną w końcówce lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku; w chłodnej brytyjskiej psychodelii, a nawet w zimnym niemieckim krautrocku (z elementami współczesnego neo-folku). Czuć, że pomimo „mrozu” wszystkie instrumenty zostały poprowadzone przez pewne, nie zgrabiałe ręce i nieważne, czy są to swobodne rozimprowizowane kawałki, takie jak „Hornetess”, zagrane z podskórnym nerwem i delikatną elektroniką, czy też jest to przebojowe „Dogs of Heart” (oba tekstowo o napięciach w stosunkach męsko-damskich), albo czy to „Bleus”, który przy odrobinie dobrej woli i semantycznego przegięcia mógłby być odebrany, jako pokręcony blues z naprawdę powalającymi muzycznymi interwałami (i sposobem myślenia o „gitarce”, który wylągł się w głowie takiego na przykład J.J. Cale’a).

Akustyczne „Feeling” jest tak trójmiejskie, że aż boli. Rozleniwiony wokal, rozlany podkład muzyczny (jakby rzeka wylała na łąki), wydają się być powłóczystym spojrzeniem Mord w przeszłość – w stronę innej kapeli z trójmiasta – No Limits. „Wrong” to kawałek rozmrożonego rockowego „mięcha”, chwilami tak krwisty, że jego smak przypomina mi „szamaństwo” Killing Joke (i wtedy nagle zapominam o około jazzowych inspiracjach zespołu). Po nim „Perły”, tak dobra piosenka, że aż chciałoby się zakrzyknąć: „Perły przed wieprze!”. Gotowy, singlowy przebój (dzięki muzycznej maestrii w pewien nieoczywisty sposób). W tym utworze (a to ciekawostka!) rewelacyjna partia wibrafonu została najpierw skomponowana na klawiszach, a potem dopiero zagrana na wibrafonie.

W „Dzikich Zakupach” znów nie ma ani minuty muzycznej pomyłki, to nadal zwarty i przemyślany „sound” (jego ideę najpełniej słychać w „We Can Do It!”, ostatnim kawałku na płycie), który czerpie z progresji za pomocą pokomplikowanych struktur poszczególnych utworów, muzycznych zwrotów oraz wielokierunkowych inspiracji, po które sięga zespół. Jeśli tekstowo „Wrong” był oskarżeniem konsumpcyjnego świata prowadzącego do alienacji, w którym darmowe porno staje się jednym z najważniejszych instrumentów psycho-terapeutycznych, to „Dzikie Zakupy” są już jawnym deklaracją postaw anty-konsumpcyjnych. Tytułowe „Nobody” to okazja do zastanowienia się nad tym, co może oznaczać niejednoznaczne określenie „jestem nikim”, a szczególnie do pochylenia się nad sprzecznością tego stwierdzenia: jak można jednocześnie być (jestem) i być przy tym „nikim”? Tym egzystencjalnym dylematom oczywiście towarzyszy muzyka, i to jaka muzyka! To prawdziwy popis Krzysztofa Stachury, Grzegorza Welizarowicza, Bartłomieja Adamczaka i Tomasza Bergmanna, który rozpoczyna się jak ścieżka dźwiękowa „Zabriskie Point” Antonioniego (wystarczy wspomnieć improwizacje gitarowe nieodżałowanego Jerry’ego Garcii z tamtego filmu), a kończy jak najlepsze lata Neila Younga.

Na koniec trzeba koniecznie wspomnieć, że Mordy w trudzie nagrywania „Nobody” wsparły w studio licznie zaproszone Twarze. Na płycie pojawili się zacni goście: Dominik Bukowski, który na płycie zagrał wspomnianą wcześniej partię wibrafonu, Joanna Kuźma z grupy Asia i Koty oraz Ania Szuchiewicz z Poghanky (cała trójka w utworze „Perły”). Na hitowym „Dogs of Hart” i melancholinym „Hornetess” wokalnie udzieliła się i Anna Chyłkowska (Lullapop). Na płycie pojawili się również Filip Gałązka (Tymon and Transistors), Anna Steller (Dada von Bzdulow), Mariusz Nosek Noskowiak (Blenders), Marcin Zabrocki, Jacek Staniszewski (Maszyna do mięsa) oraz flecistka Maria Chmielarz.


Płyta roku? Dlaczego nie? Ale na całe szczęście nigdy, przenigdy w komercyjnym paśmie…



Mordy, „Nobody”. Nasiono Records


Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl



(p)

piątek, 14 października 2011

"Seryjni" i debiut Tomasza Bąka



18 października w Poznaniu, w ramach „Seryjnych Poetów 10” będzie miał swoją premierę długo oczekiwany debiut książkowy Tomasza Bąka. Prezentację „Kanady” - bo taki tytuł nosi debiutancka książka-laureatka Konkursu Poetyckiego im. Klemensa Janickiego – przewidziano w czasie kolejnego spotkania z „seryjnymi”. W spotkaniu obok autora "Kanady"udział wezmą także Joanna Roszak, Marcin Baran i Jacek Bierut. Więcej informacji pod linkiem: http://www.poznanpoetow.pl/Seryjni-poeci-Roszak-Baran-Bak-Bierut,230.html

Centrum ma swój beat, a Tomasz Bąk słyszy go wyraźnie, nasyca przester, zapętla i puszcza słowa w obieg. Jeśli przy okazji dzieli się wątpliwościami, to bez wątpienia mówi w sposób zrozumiały. To tylko pozornie łatwe zadanie w liryce: przejść od słuchu, który nie popuszcza fałszywym nutkom w ramówce, do łomu, który podważa własność. W pierwszym wierszu chodzi, co prawda, tylko o otwarcie tym łomem pizzerii, ale przecież wszyscy wiemy, że pizza do świetny podkład na party”.

Szczepan Kopyt

(p)

Trzy grosze...




Moje „trzy grosze” w stałym cyklu „artpub kultury”. Zainteresowanych zapraszam do lektury pod linkiem: http://artpubkultura.blogspot.com/2011/10/3-ulubione-dziea-piotr-gajda.html




(p)

czwartek, 13 października 2011

Justyna Bargielska w piątek w ŁDK




Justyna Bargielska - poetka, która dokonała niemożliwego. Mówi się o jej książkach, dostrzegają je jurorzy ważnych nagród. W tym roku za "Obsoletki": otrzymała Nagrodę Literacką Gdynia oraz nominacje do Nagrody Nike i Paszportów Polityki, wcześniej zaś Nagrodę Literacką Gdynia za tomik "Dwa fiaty". Jej sukces jest z pewnością sygnałem: "Poeci! Można!"

W piątek o godzinie 18.00 w Łódzkim Domu Kultury będzie można uczestniczyć w jej wieczorze autorskim.



(k)

Wybrano prezesa




Sergiusz Sterna-Wachowiak, poznański poeta, prozaik, eseista i tłumacz, został w czerwcu ponownie wybrany na prezesa Zarządu Głównego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. SPP jest organizacją twórczą i społeczną. Działa na rzecz interesów pisarzy, broni ich praw zawodowych i swobód twórczych. Powstało z inicjatywy pisarzy, którzy w stanie wojennym i po rozwiązaniu Związku Literatów Polskich w 1983 r. tworzyli i podtrzymywali niezależne życie literackie. Obecnie posiada 12 oddziałów terenowych, m.in. oddział w Łodzi. Sterna-Wachowiak był prezesem ZG SPP od roku 2008. W ubiegłym roku, przy okazji IV Festiwalu „Puls Literatury” było mi miło gościć go w Tomaszowie Mazowieckim, gdzie spotkał się uczniami II Liceum Ogólnokształcącego, dla których wygłosił prelekcję i wziął udział w dyskusji na temat politycznych uwikłań literatury na przykładzie życia i twórczości Władysława Broniewskiego.


(p)