URSZULA ZAJĄCZKOWSKA "PIACH", Wyd. Warstwy, Wrocław 2020.
Samo dotykanie faktury liścia z okładki albo z tych czarnych stron, jest przyjemne. Już samo muśnięcie okładki, grubej jak pień, sprawia frajdę.
Zastanawia dziwnie napisany tytuł. Pokombinowałem, że w słowie "piach" jest ukryta pokusa zachwytu nad nicością, śmiercią, pustką. I, że ten tomik jest o przezwyciężeniu tej pokusy. Bo najciekawsze wiersze książki rozstawiają nas pomiędzy jakimś defetyzmem, a afirmacją.
Na przykład idealny na otwarcie wiersz z neologizmami a la Białoszewski, pokazuje nam, że bycie człowiekiem to jakiś wstrętny mus i konieczność, a ten nasz byt w dodatku, ma wpisaną wiadomą klęskę. Podmiot liryczny nie może znaleźć w sobie siły, by wstać. Decyduje się na "roślinny stan": "podgniwam na boczkach, kompostuję się", trochę zwierzęcy "ślimaczę się w łóżku, płazińcuję".
A obok niego zaraz - wiersz o zachwycie nad idealnym dopasowaniem ("niebywale poręczne stają się poręcze"). A potem wiersz o pewności i obok znów wiersz o tym, że w pięknym świecie roślin, są też rośliny-pasożyty - o kolorze ludzkiej skóry! Brrr...
W "błogo" PL widzi doskonałość świata: "nóżko pająka, bez imienia, niewidzialna, depczesz ziemię tak jak ja" i "ty ziarno, spromykowane, skondensowane w oleju słoneczników, gęstwino cieczy", "bądźcie pozdrowione molekuły, namnażające się w zbite rozmaite cielska, w krowy, Zeusy, (...)". To uniesienie, ten błogostan, ten odlot, uwalnia w końcu - chyba z braku wielkich słów - wulgarny kolokwializm.
I dalej jeszcze to, że brzydota i piękno "w jednym stają domu", i że coś strzeże sikory, które "całe między cierniami, drzazgami, szpilkami, kolcami". I lśni wers, że trzeba działać, żyć, tak na przekór kurczeniu się galaktyk: "rozciągam żółte ścięgna. Zaczynam żniwa dla przyszłej pamięci." A pełna świadomość swej zwyczajności i chwilowości niczego tu nie zmienia.
W pewnym momencie już wiadomo, że wygrywa afirmacja. Zdziwienie światem, np. tym, jak funkcjonuje samochód, przechodzi w podziw nad majestatem przyrody - zachowaniem żurawi, skaczących orek. W wierszu "ułamki" wyczuwam styl księdza Twardowskiego, a np. w "papugach amazonkach" ton wierszy Wisławy Szymborskiej.
I niestraszna jest śmierć. Choć w świecie przyrody jest spokojniej niż u człowieka, bo każde ludzkie nieszczęście "starte kolano, zszyty paluszek, borowanie zęba" to taka wersja testowa, "wersja trial" tego, co nas nieuchronnie czeka. Wizja "zatrzymania czasu" zamiast uspokajać, niepokoi (świetny pomysł wiersza "zegarek"). I niestraszna jest śmierć, choćby i, w rozmazanym na szybie samochodowej przez wycieraczki motylu, w tej "łukowatej, wyraźnej ramie", zobaczyło się nagle swoją twarz.
Wierzę autorce, gdy udziela się jej współodczuwanie do głodnych zwierząt ("mordy owłosione i twarde dzioby"), gdy tworzy wiersz - niczym kolejny swój eksperyment badawczy - tym razem na sobie, gdy próbuje nie spać jak najdłużej, albo gdy rozciera listek żywotnika i wizualizuje sobie gaje pomarańczowe. A kiedy podaje liczebność papug amazonek, to ten naukowy fakt robi "efekt wow".
Podoba mi się ryzykowne poplątanie czasoprzestrzeni w "Wołomin dziś, właśnie kiedyś". Przypomniał mi się wiersz "Archeologia" Radosława Kobierskiego, gdzie jakaś winda zabierała PL gdzieś w dół, przez warstwy czasu. Natomiast wypomnę autorce, że na tych sześćdziesięciu paru stronach jest kilka wierszy zbyt prostych (np. "bajeczka", "kot").
Za to "Chmury" wydają mi się perfekcyjne. Ileż tu poetyckich uniesień: "perły kondensacji" (język naukowy każe mówić "jądra kondensacji"), "więdnące pędy, więdnące twarze, cieczą się w chmury światowe, w chmury parują moje oddechy, senne i wynudzone"! Opis krążenia wody jest doprawdy ujmujący i piękny. "Paruje złoto pszenicy, ścieki, wody płodowe i na papierze tusz, słowa, z papieru w parę".
Gdy autorka opowiadała o tej książce na którymś ze spotkań, przewierciła mnie swoim zachwytem nad urodą istnienia: "wdychamy tlen, który był kiedyś w liściu", "jesteśmy przyklejeni do Ziemi grawitacją", "cały czas serce jak pompa przesuwa w nas krew". To niby proste, ale jakże otrzeźwiające. Ja jej słowa, tak mnie olśniły, od razu wziąłem do piosenki: https://youtu.be/lJxOHavh65s
Ciekawe jest użycie dosadnych słów: "potwornie" i "okropnie". Pierwsze słowo pojawia się we frazie "kościół potwornie z drewna". Konstatacja - że aby go zbudować, trzeba było użyć maszyn służących do ścinania, korowania, karczowania, wybebeszania - trwoży. Czy załamać się tym, nie podnieść?
Fraza z tym drugim słowem kończy książkę: "okropnie depcze piach". I jest tu zdanie: "Nie chcę się zapadać w ten zsyp nieskończoności" - bo piach, to żaden kosmos, żaden cud, po prostu nic. I szkoda nań naszej uwagi.
I błysnął mi jeszcze wers ze strony 8: "chrząstkami kolan ugniatając ziemię", bo jeśli w tym misterium ziemskim dostrzeżemy sacrum, przekreślimy własne nieszczęście.
Przeczytaj też moją recenzję książki "Minimum"