Autor: Piotr Gajda
HEAVEN AND HELL, „The Devil You Know", 2009
Jestem absolutnym, zdeklarowanym fanem Black Sabbath. To zespół, który ukształtował mnie muzycznie w niebezpiecznych latach pryszczy. Gdyby nie Ozzy, Butler, Ward i Iommi, być może dzisiaj słuchałbym żałosnych hitów z „Lata z Radiem”, albo, co gorsza nie mógłbym się obyć „bez dnia, w którym w radio nie byłoby Beaty lub Urszuli” (parafrazuję frazę z wiersza Kleszcza). Brr…To porażająca wizja, że mój byt muzyczny kształtuje taki na przykład Feel… Wracając do meritum…oczywiście, nic nie przebije składu z Ozzym! Piąty album zespołu „Sabbath Bloody Sabbath” uważam za dzieło skończone i doskonałe, ale jednym tchem mogę wymieniać prawie wszystkie płyty z początkowego okresu – od „Black Sabbath”, aż po „Never Say Die!”. Nigdy przedtem, ani później żadna muzyka nie przyprawiała mnie o taką ilość wzruszeń, nigdy z żadnym zespołem nie utożsamiałem się tak jak z Black Sabbath. Dla mnie to grupa legendarna. Gadałem o niej na pochodach pierwszomajowych, na biwakach, na egzaminie na UMCS, na weselach, słowem we wszystkich niewyobrażalnych miejscach. Dla mnie był to absolutny monolit muzyczny – połączenie ciężkości, melodyki i tajemniczości (aż do lat 90-tych miałem jeden plakat z „Razem”, jakieś „kserówki” i kasety nagrane w Knurowie (za kasę gość przegrywał na nie muzę z płyt winylowych). Gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych po raz pierwszy zobaczyłem ich koncert z kasety VHS i utwierdziłem się w przekonaniu, że to są właśnie moi bohaterowie, a nie Towarzystwo Przyjaciół ZSRR. Zabawne, ale pierwszą ich płytą, którą usłyszałem i nagrałem z radia była koncertówka „Live Evil” nagrana w składzie z Dio i Appicem (a już bez Warda i Ozzye’go). W jakiś czas potem od niejakiego pana L., który prowadził w moim mieście szopę z różnego rodzaju muzycznym złomem (porysowane winyle, dymiący sprzęt, rozmagnesowane taśmy) zakupiłem szpulę, na której ktoś nagrał „Never Say Die!” i solową płytę Osbourne’a „Bark At The Moon”. Oszalałem pomimo tego, że mniej więcej w połowie szpuli siadał prawy kanał i pozostawało mono. Od tego czasu takie utwory jak „Johnny Blade”, „Over To You”, „Air Dancing”, „Bark At The Moon” na zawsze wyryły swój krwawy monogram na moim sercu. W międzyczasie pan L. się dorobił i przeniósł swoje stoisko do największego domu towarowego w moim mieście i to właśnie tam po raz pierwszy ujrzałem okładkę „Vol 4”. Zadrżałem! Kosztowała 5000, a moja mama zarabiała wówczas 2100 miesięcznie. To był kult, ikona, muzyczny jednorożec. Mijały kolejne lata, wymieniałem swój sprzęt hi-fi na coraz lepszy i coraz głośniejszy, ale zawsze gościły w moim odtwarzaczu albumy Black Sabbath. Po odejściu Ozzy’ego i Dio coraz słabsze, ale wciąż ukochane bez względu na to, czy rolę wokalisty pełnił na nich Gillan (wciąż jeszcze nieźle), Hughes (całkiem, całkiem), czy Martin (poprawnie). Aż 10 czerwca 1998 roku w końcu spełniło się moje marzenie, które przez całe dziesięciolecia uznawałem za nierealne – zobaczyłem ich na żywo (niestety bez chorowitego Warda za bębnami, ale za to z Appicem). W katowickim Spodku ustawiłem się zaraz przy scenie i przez 5 godzin (nie chciałem stracić pozycji) byłem tratowany przez fanów Sweet Noise, Coal Chaber i Halloween (nie wspominając o decybelach) zanim ONI wyszli na scenę. Ale było warto (chociaż odwodniłem się, ogłuchłem i zaniemówiłem na parę godzin)! Koncert w Polsce odbył się w ramach słynnej trasy „Reunion”, kiedy to muzycy zeszli się po latach w oryginalnym składzie. Na płycie live w charakterze bonusów znalazły się dwa nowe, studyjne nagrania. Naprawdę niezłe. Niestety, już kilka lat temu Iommi i Butler przestali chyba wierzyć w to, że wejdą jeszcze do studia razem z Ozzym. Nagrali więc w tym roku kolejną płytę z Dio, ale (aby nie pogrzebać ostatecznie nadziei) pod innym szyldem – Heaven And Hell (będącym jednocześnie tytułem najlepszej płyty nagranej przez skład Black Sabbath Mark II). Na nowym dziele „zespołu, który wszyscy znacie” (alternatywne tłumaczenie tytułu nowej płyty - „The Devil You Know”) jest tylko jeden rewelacyjny utwór – otwierający album „Atom And Evil”, ale to mi wystarczy z przyczyn, o których rozwlekle rozpisałem się powyżej.