Marciusz i ja na TJW w Zgierzu (2007 r.)
"Duch roweru"
Akcja ludzi z masy krytycznej (zapraszają do udziału)
szczegóły: http://www.masakrytyczna.org/CMS/news.php?readmore=74
szczegóły: http://www.masakrytyczna.org/CMS/news.php?readmore=74
W moim wierszu pt. Stopklatka „…świat skurczył się do rozmiarów m-3”. Rozmiar ten dotychczas wynosił dokładnie trzydzieści osiem metrów kwadratowych, które dzieliłem z żoną, synem i córką. Minął już ponad rok od mojego debiutu, od zakończenia drugiej książki dzieli mnie 6 do 9 wierszy, których „akcję” umieściłem tym razem na zewnątrz własnego świata, choć zachowałem powłóczyste spojrzenie za tym, co wewnętrzne. I oto w moim życiu przyszedł czas na ingerencję w „świat obok”, rozciągnięcie go do rozmiarów m-5, kosztem złożenia podpisu na „cyrografie” z korporacyjną rzeczywistością, której reprezentantem jest bank - bezduszny i chciwy jak Ebenezer Scrooge.
Książki i płyty spakowałem do pudeł, stare meble wyniosłem na śmietnik. Nie mamy nic żono, oprócz dwójki dzieci i dwóch pokoi więcej. Żegnamy się z widokiem z okna towarzyszącym nam od 12 lat i sąsiadami wiedzącymi o nas więcej, niż my sami. Minie trochę czasu zanim nawiążemy nowe umowy, spłacimy długi, ogarniemy wzrokiem nową perespektywę. Ja przez jakiś czas nie będę mógł zajmować się „Białą Fabryką”, Ty będziesz narzekać, że do pracy masz „dalej” o jedno piętro.
Pochłonie nas remont a nie Reymont, chociaż te 20 metrów więcej, to nasza „ziemia obiecana”.
„POECI NA MAZURACH - taki tytuł nosi artykuł autorstwa Piotra Gajdy, laureata I nagrody w tegorocznej edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Michała Kajki, który ukazał się na stronie poety”. Tym wstępem poprzedzono moją relację z rozstrzygnięcia V OKP im. M. Kajki na portalu Orzysz.pl.
http://www.orzysz.pl/index.php?wiad=4091
Na stronie kilka kolejnych zdjęć z gali wręczenia nagród (autorstwa M. Lebdy i D.K.).
Krzysztof Kleszcz zawsze macha z lekceważeniem ręką, kiedy mówię mu, że to on był sprawcą mojego poetyckiego renesansu. Poznaliśmy się końcu 2006 roku w wypożyczalni video naszego wspólnego znajomego. Wcześniej jakoś tam wiedzieliśmy o swoim istnieniu (mieszkaliśmy na jednym osiedlu) - z tym, że ja sądziłem, iż jestem jedynym poetą w mieście zdobywając tu poetyckie laury (mniej więcej od 2002 roku). Krzysztof w tym czasie pisał wiersze o niebo ode mnie lepsze i otrzymywał kolejne nominacje do nagrody im. Bierezina (w 2004, 2006 – w 2007 byliśmy już nominowani obaj). Pamiętam, że widziałem go na slamie, który odbył się w Tomaszowie w 2004 roku i który udało mi się wygrać konkurując z zawodnikami w przedziale wiekowym od 12 do 70 lat.
Potem, kiedy już poznaliśmy się i mogło nastąpić moje oświecenie (to nie ty jesteś poetyckim wybrańcem) a moja wątroba skurczyła się do rozmiarów niemowlęcej piąstki ze strachu, że nigdy nie napiszę wiersza tak dobrego jak on – zaprzyjaźniliśmy się jak dwaj Eskimosi na plaży nudystów – mogliśmy wreszcie rozmawiać o frazie, puencie i rock’n’rollu.
Ta przyjaźń zmotywowała mnie do wytężonej pracy, która przyniosła w końcu efekty – przez rok pisałem „Hostel” porzucając ostatecznie nieudane projekty, nad którymi pracowałem zanim poznałem Krzysztofa (w wierszu, który dotąd uważałem za swój najlepszy wytknął mi chyba z 7 metafor dopełniaczowych). Kiedy więc zaproponował mi wspólny wyjazd na spotkanie ze Zdzisławem Jaskułą (wiceprezesem łódzkiego SPP), który go do Łodzi zaprosił, byłem pełen obaw, czy moja osoba sprawdzi się w tym towarzystwie. Na szczęście miałem już kilka wierszy napisanych po to, żeby dorównać liryce Krzysztofa, bodajże 6 albo 7.
Okazało się, że spotkanie zorganizowane przez Zdzisława i Andrzeja Strąka (prezesa) miało na celu założenie Koła Młodych Pisarzy właśnie przy SPP (wyraźnie więc widać, że pojęcie „młody” w moim przypadku nie jest linearne). Pamiętam (jeśli pamięć mnie nie zawodzi), że to wtedy w POS-ie spotkałem po raz pierwszy Przemysława Owczarka, Rafała Gawina, Michała Murowanieckiego, Agnieszkę Kowalską (dziś Kowalską-Owczarek), Marciusza Moronia, Konrada Cioka. Na spotkaniu pojawili się także Rafał Maurin i Krzysztof Łużyński, którzy byli z nami wtedy pierwszy i ostatni raz (chyba nie złapali z nami wspólnych fluidów, albo los popchnął ich w zupełnie inną stronę). To tamtego dnia, gdzieś w połowie 2007 roku narodziła się „mŁódź literacka”, z której z kolei wykluły się „Arterie” w ukonstytuowanym przez członków KMP z Łodzi składzie redakcyjnym. Wkrótce powstanie Koła Młodych odnotowała „Gazeta Wyborcza”, a do „mŁodzi” dołączali kolejni poeci i poetki:
http://www.spplodz.pl/kolomlodych/samotni_poeci_jednocza_sie_w_kole.htm
Ale do rzeczy – to wtedy, zaraz po zakończony spotkaniu Zdzisław wziął do mającego się niedługo ukazać nowego numeru „Tygla Kultury” za poręczeniem Krzysztofa, także i moje wiersze, dzięki czemu obaj publikowaliśmy swoje teksty w tym samym numerze. Na szczęście wiersze, które wówczas wybrał Zdzisław napisałem już w trakcie półrocznej znajomości z Krzysztofem – potem znalazły się wszystkie w moim debiucie i do dzisiaj nie muszę się ich wstydzić, co niekoniecznie mogę powiedzieć o rzeczach opublikowanych o kilka lat wcześniej. Krzysztof i za to ci dziękuję, że w końcu stanąłeś na mojej drodze…
A teraz do rzeczy, do rzeczy…Wiersz, który wybrałem Krzysztof napisał na kanwie rzeczywistego zdarzenia. Na początku roku 2007 polska paralotniarka o mało nie zginęła podczas treningu w Australii. Polka przygotowywała się do mistrzostw świata. Podczas jednego z treningów została porwana przez silną burzę. Wiatr wyniósł ją na ponad 10 tys. metrów, czyli wyżej niż liczy Mount Everest, najwyższy punkt na ziemi. Na takiej wysokości latają samoloty pasażerskie typu Boeing 747. „Wspinałam się i wspinałam i nagle powietrze zmroziło moje okulary słoneczne, a potem zapadła ciemność. Myślałam tylko o tym, żeby wrócić na ziemię” - relacjonowała australijskim dziennikarzom. Jej ciało pokrył lód, a z powodu odmrożenia prawie straciła uszy. Po trzech i pół godzinach walki w chmurach paralotniarce udało się wrócić na ziemię. Krzysztof usłyszał gdzieś tę historię i tak powstał jeden z jego najlepszych wierszy:
Paralotniarz
Na dziewięciu tysiącach straciłem świadomość. Ciało
owinął lód, ozdobiły kryształy. Zęby uderzały o siebie,
wielkie kule gradu zlepiały się, a jedna z nich urosła
pod językiem. Słów nie musiałem szukać, były tam.
Powtarzałem oddychaj, nie bój się, a metr wyżej - wystarczy,
że uwierzysz. Mięśnie drżały jak szalka wagi. Wróciłem.
Byłem silny, siny, z kawałkiem nieba w łydce i dłoniach.
Gdzieś wewnątrz żonglowały jeszcze grudki, cirrus pod czaszką
rozmywał się jak ślad po odrzutowcu. Są dowody: nadajnik, GPS,
ale uszczypnij. Opowiadam to na spokojnie. Teraz twoja krew zamarza.
O wartości tego tekstu nie świadczy wyłącznie moja opinia. Mam znajomego paralotniarza, który uprawiał ten sport i w Tatrach i w Alpach, a raz zabrał mnie na przeloty na skałki pod Częstochowę, gdzie pod jego czujnym okiem umierając ze strachu wykonałem 1,5 przelotu. Oczywiście mówimy tu o locie opadającym z maksymalnie kilkudziesięciu metrów. No więc, kiedy pokazałem mojemu znajomemu "Paralotniarza" wklejonego przez jego autora na portal nieszuflada, ten, jakże wówczas krytyczny do mojej nie do końca zrozumiałej i przystającej do życia twórczości natychmiast się nim zachwycił, jak tylko może się zachwycić prawdziwy paralotniarz wierszem o lataniu.
Gaba Kulka - “Hat, Rabbit”, Mystic, 2009
Najlepiej przed długą podróżą posiedzieć trochę w domu, a przed wyjściem „w gości”, dobrze jest założyć czystą koszulę. Na Hat, Rabbit Gaby Kulki wszystko brzmi znajomo, jakbym po długich wakacjach odpalił stare płyty Kate Bush, Tori Amos, a przede wszystkim The Dresden Doll. Przecież gdzieś już te melodie słyszałem; może wtedy, kiedy goliłem się w łazience, a w pokoju leciał na TVP Kultura film Boba Fosse’a?
Teraz ponownie dopadł mnie ten stan; płyta Gaby wiruje w odtwarzaczu, stępiona jednorazówka marki Polsilver kaleczy skórę, usta składają się „w ciup”, ale nie wydobywa się z nich choćby cichy świst. No, po prostu kabaret, albo raczej, biorąc pod uwagę zastygającą na twarzy piankę – pantomima! Staram się nucić piosnki z wodewilowego repertuaru i nie pociąć sobie twarzy! Ale jazz! Szanowny Konstanty, tata artystki, powinien zdzielić mnie przez łeb smyczkiem, barbarzyńcę w ogrodzie sztuki, owłosioną małpę z brzytwą! Domyślam się, że ta muzyka, to nie pop, albo że to pop, którego nie chwytam, bo zbyt długo używałem wody po goleniu Brutal i „przeszło mi” na wrażliwość. Nie ma w tym komercji albo jest tu przedstawiona jako nowa jakość, woda kolońska od trzystu złotych w górę za flakonik. Pora przestać się wahać, przejść do rzeczy, poczekać aż alkohol dostanie się do krwawiących ranek, zacznie palić i dezynfekować, zupełnie jak zapowiedź wydawcy reklamującego Hat, Rabbit jako płytę roku.
Nie sądzę, żeby był to przebój wydawniczy, ponieważ tej muzyce brak zdecydowania, trudno rozpoznać, czy solowa twórczość Gaby to pop z jazzowym zacięciem, czy bardziej jazz w popowym wydaniu, podlany w dodatku jeszcze aktorskim, odrobinę kabaretowym sosem. Gdybym dał się prowadzić tym tropem, najpierw umyłbym twarz wodą, pokropił perfumą, zaczął się golić, a na końcu posmarował twarz kremem do golenia i zaczął rozglądać się za ręcznikiem frote. Wszystko to razem jest za trudne dla przeciętnego użytkownika jednorazówek. Mimo wszystko, to wyróżniająca się na naszym rynku płyta, która nie odniesie sukcesu komercyjnego (przepadnie jak zgolony zarost w odpływie umywalki), ale na pewno czeka ją sukces artystyczny. Już piosenka otwierająca album, „Hat, Met Rabbit” uświadamia mi, że nie mam do czynienia z radiową masówką, którą mogę posłuchać u znajomego fryzjera ze zbyt głośno nastawionego radia.
Bo oto teraz jestem klientem golibrody z ostatniego stulecia XIX wieku, przyglądającym się bacznie jego dłoniom, uzbrojonym w brzytwę ze srebrną rękojeścią. Przede mną secesyjne lustra, obok mnie pomocnik golibrody sadza na fotelu Tolouse’a-Lautreca, który przyszedł tu pozbyć się brody, zanim namaluje swój kolejny autoportret. Ostrze szybko przesuwa się po skórze, nie czyniąc mi żadnej krzywdy. Przechodzi gładko do „Heard the Light”, a ja przyglądam się uważnie swojemu odbiciu w lustrze, bo czuję, że muzyka przenosi mnie w kolejną epokę, w stronę światła odbijającego się od ebonitowych pokryw puzderek z talkiem. Mistrz fachu ma piękne, stare nazwisko Mozil – „Aaa…”, to siostra pańska, pani Latter, prowadzi pensję? Nie ma tu żadnej „Niejasności”, zabiegom pielęgnacyjnym towarzyszy przyjemna, pouczająca rozmowa, a szyja wreszcie robi się przyjemna w dotyku i swoją bielą nie odróżnia się od wykrochmalonego kołnierzyka. Odświeżony, z przyjemnością daję się porwać muzyce towarzyszącej prawie, że rytualnej ablucji.
„Love me” - śpiewa Miss Gaba, a ja jestem gotów zakochać się, ale w kimś innym (na przykład w słodkiej „Emily”) i przy okazji popełnić mezalians. A potem nadejdzie wiek XX, miłość się wypali, zostaną zimne łóżka („Kara Niny”). Załamany ojciec, którego córkę wykorzystałem i porzuciłem, oszaleje i przez kolejne piętnaście lat będzie grał na skrzypcach motyw z „Lady Celeste” na dworcu kolei żelaznej, a w modnych restauracjach stolicy grać będą bossa novę („Bosso”). Jej rytm sprawia, że otwieram oczy i teraz przyglądam się chłodnej wodzie, która zaczęła wypływać z przepełnionej umywalki, a tuż przy uchu (z resztką niezmytej piany) „ryczy” nastawiony na cały regulator „Over”, dobry towarzysz „małpich” min, które robię do lustra z Ikei, żeby łatwiej rozpoznać własną twarz. Wygląda przyzwoicie, ale trochę jak maska z paper machè porzucona za sceną teatru, w którym zdjęto z afisza stary musical.
Recezja płyty ukazała się w najnowszym numerze "Arterii" 2 (5) / 2009. Pismo już do kupienia w sieci "Empik".
"Człowiek i sacrum" - almanach V OKP "O Wawrzyn Sądecczyzny"
W almanachu pokonkursowym V OKP „O Wawrzyn Sądecczyzny” pt: „Człowiek i sacrum” znalazły się wiersze 70 autorów. Wojciech Kudyba pisze we wstępie do tego wydawnictwa: „Cała kultura – czy chcemy tego czy nie – naznaczona jest odniesieniami do tego, co uznajemy za święte, transcendentne, nadprzyrodzone. W stronę sacrum kieruje się także poezja…Religijny bohater wielu współczesnych wierszy jest bohaterem, który przeżywa osobliwy proces „ogołocenia”, który określa jego relację wobec sacrum. Zwłaszcza w twórczości poetów starszych odzywa się niekiedy przejmująca nuta żalu wobec mijającego świata…Nieco inna postawa dominuje w wierszach autorów młodszych. Charakteryzuje ich nie tyle dystans wobec świata, podejrzliwość i nieufność, ale raczej roztropna afirmacja…Nie jest to zatem poezja religijna w tradycyjnym sensie tego słowa. Jest to raczej liryka trudnej wiary”. W almanachu znalazł się także i mój wiersz („Koń trojański”), w którym temat przewodni tegorocznej edycji konkursu przetransportowałem na postać Zbigniewa Herberta.
Odnajduję w tej publikacji mnóstwo znajomych: Justynę Fruzińską, Elę Galoch, Karola Graczyka, Bogumiłę Jęcek, Małgorzatę Lebdę, Czesława Markiewicza, Roberta Miniaka, Annę Piliszewską, Pawła Podlipniaka, Dorotę Ryst, Agnieszkę Smołuchę. Czytam ich wiersze i zgadzam się z opinią Wojciecha Kurdyby na ich temat, chociaż według kryteriów przez niego przyjętych, ja sam jestem „zawieszony” pomiędzy dominującym żalem za przemijającym czasem a wiarą, że przecież musi być coś „poza nim”.
I dumam, że słuszny był werdykt jury przyznający Agnieszce Smołusze „Wawrzyn” – i strasznie mi się podobają jej wersy, z których wystarczą trzy, żeby boleśnie poczuć tę poezję:
„...przy Santa Sabina ważki / kołyszą się wśród przejrzałych pomarańczy / jak kolebki płaczących niemowląt…/ na Awentynie pachniemy pomarańczami, / a Bóg wygląda jak ważka. / nie bój się, / gdyby przyszedł spod ziemi / to nie miałby skrzydeł”.