Autor: Piotr Gajda
Krzysztof Kleszcz zawsze macha z lekceważeniem ręką, kiedy mówię mu, że to on był sprawcą mojego poetyckiego renesansu. Poznaliśmy się końcu 2006 roku w wypożyczalni video naszego wspólnego znajomego. Wcześniej jakoś tam wiedzieliśmy o swoim istnieniu (mieszkaliśmy na jednym osiedlu) - z tym, że ja sądziłem, iż jestem jedynym poetą w mieście zdobywając tu poetyckie laury (mniej więcej od 2002 roku). Krzysztof w tym czasie pisał wiersze o niebo ode mnie lepsze i otrzymywał kolejne nominacje do nagrody im. Bierezina (w 2004, 2006 – w 2007 byliśmy już nominowani obaj). Pamiętam, że widziałem go na slamie, który odbył się w Tomaszowie w 2004 roku i który udało mi się wygrać konkurując z zawodnikami w przedziale wiekowym od 12 do 70 lat.
Potem, kiedy już poznaliśmy się i mogło nastąpić moje oświecenie (to nie ty jesteś poetyckim wybrańcem) a moja wątroba skurczyła się do rozmiarów niemowlęcej piąstki ze strachu, że nigdy nie napiszę wiersza tak dobrego jak on – zaprzyjaźniliśmy się jak dwaj Eskimosi na plaży nudystów – mogliśmy wreszcie rozmawiać o frazie, puencie i rock’n’rollu.
Ta przyjaźń zmotywowała mnie do wytężonej pracy, która przyniosła w końcu efekty – przez rok pisałem „Hostel” porzucając ostatecznie nieudane projekty, nad którymi pracowałem zanim poznałem Krzysztofa (w wierszu, który dotąd uważałem za swój najlepszy wytknął mi chyba z 7 metafor dopełniaczowych). Kiedy więc zaproponował mi wspólny wyjazd na spotkanie ze Zdzisławem Jaskułą (wiceprezesem łódzkiego SPP), który go do Łodzi zaprosił, byłem pełen obaw, czy moja osoba sprawdzi się w tym towarzystwie. Na szczęście miałem już kilka wierszy napisanych po to, żeby dorównać liryce Krzysztofa, bodajże 6 albo 7.
Okazało się, że spotkanie zorganizowane przez Zdzisława i Andrzeja Strąka (prezesa) miało na celu założenie Koła Młodych Pisarzy właśnie przy SPP (wyraźnie więc widać, że pojęcie „młody” w moim przypadku nie jest linearne). Pamiętam (jeśli pamięć mnie nie zawodzi), że to wtedy w POS-ie spotkałem po raz pierwszy Przemysława Owczarka, Rafała Gawina, Michała Murowanieckiego, Agnieszkę Kowalską (dziś Kowalską-Owczarek), Marciusza Moronia, Konrada Cioka. Na spotkaniu pojawili się także Rafał Maurin i Krzysztof Łużyński, którzy byli z nami wtedy pierwszy i ostatni raz (chyba nie złapali z nami wspólnych fluidów, albo los popchnął ich w zupełnie inną stronę). To tamtego dnia, gdzieś w połowie 2007 roku narodziła się „mŁódź literacka”, z której z kolei wykluły się „Arterie” w ukonstytuowanym przez członków KMP z Łodzi składzie redakcyjnym. Wkrótce powstanie Koła Młodych odnotowała „Gazeta Wyborcza”, a do „mŁodzi” dołączali kolejni poeci i poetki:
http://www.spplodz.pl/kolomlodych/samotni_poeci_jednocza_sie_w_kole.htm
Ale do rzeczy – to wtedy, zaraz po zakończony spotkaniu Zdzisław wziął do mającego się niedługo ukazać nowego numeru „Tygla Kultury” za poręczeniem Krzysztofa, także i moje wiersze, dzięki czemu obaj publikowaliśmy swoje teksty w tym samym numerze. Na szczęście wiersze, które wówczas wybrał Zdzisław napisałem już w trakcie półrocznej znajomości z Krzysztofem – potem znalazły się wszystkie w moim debiucie i do dzisiaj nie muszę się ich wstydzić, co niekoniecznie mogę powiedzieć o rzeczach opublikowanych o kilka lat wcześniej. Krzysztof i za to ci dziękuję, że w końcu stanąłeś na mojej drodze…
A teraz do rzeczy, do rzeczy…Wiersz, który wybrałem Krzysztof napisał na kanwie rzeczywistego zdarzenia. Na początku roku 2007 polska paralotniarka o mało nie zginęła podczas treningu w Australii. Polka przygotowywała się do mistrzostw świata. Podczas jednego z treningów została porwana przez silną burzę. Wiatr wyniósł ją na ponad 10 tys. metrów, czyli wyżej niż liczy Mount Everest, najwyższy punkt na ziemi. Na takiej wysokości latają samoloty pasażerskie typu Boeing 747. „Wspinałam się i wspinałam i nagle powietrze zmroziło moje okulary słoneczne, a potem zapadła ciemność. Myślałam tylko o tym, żeby wrócić na ziemię” - relacjonowała australijskim dziennikarzom. Jej ciało pokrył lód, a z powodu odmrożenia prawie straciła uszy. Po trzech i pół godzinach walki w chmurach paralotniarce udało się wrócić na ziemię. Krzysztof usłyszał gdzieś tę historię i tak powstał jeden z jego najlepszych wierszy:
Paralotniarz
Na dziewięciu tysiącach straciłem świadomość. Ciało
owinął lód, ozdobiły kryształy. Zęby uderzały o siebie,
wielkie kule gradu zlepiały się, a jedna z nich urosła
pod językiem. Słów nie musiałem szukać, były tam.
Powtarzałem oddychaj, nie bój się, a metr wyżej - wystarczy,
że uwierzysz. Mięśnie drżały jak szalka wagi. Wróciłem.
Byłem silny, siny, z kawałkiem nieba w łydce i dłoniach.
Gdzieś wewnątrz żonglowały jeszcze grudki, cirrus pod czaszką
rozmywał się jak ślad po odrzutowcu. Są dowody: nadajnik, GPS,
ale uszczypnij. Opowiadam to na spokojnie. Teraz twoja krew zamarza.
O wartości tego tekstu nie świadczy wyłącznie moja opinia. Mam znajomego paralotniarza, który uprawiał ten sport i w Tatrach i w Alpach, a raz zabrał mnie na przeloty na skałki pod Częstochowę, gdzie pod jego czujnym okiem umierając ze strachu wykonałem 1,5 przelotu. Oczywiście mówimy tu o locie opadającym z maksymalnie kilkudziesięciu metrów. No więc, kiedy pokazałem mojemu znajomemu "Paralotniarza" wklejonego przez jego autora na portal nieszuflada, ten, jakże wówczas krytyczny do mojej nie do końca zrozumiałej i przystającej do życia twórczości natychmiast się nim zachwycił, jak tylko może się zachwycić prawdziwy paralotniarz wierszem o lataniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz