Dzisiaj przypada czterdziesta rocznica śmierci Rafała Wojaczka.
Moje pierwsze spotkanie z Jego twórczością było konsekwencją niepokojów towarzyszących mi przez cały okres szkoły średniej. Naznaczony nagłą śmiercią ojca, w wiek młodzieńczy wchodziłem w poczuciu osamotnienia i niepewności. Samodzielny, zupełnie przypadkowy wybór szkoły o profilu technicznym, pogłębiał tylko miotające mną uczucia, potęgował moją całkowitą nieprzystawalność nie tylko do ówczesnego profilu nauczania, ale również do jego w moim mniemaniu pospolitości i zwyczajnej nudy. Przez pięć lat pobierania nauki nie miałem pojęcia, o czym do mnie mówią niemal wszyscy bez wyjątku nauczyciele przedmiotów zawodowych, z których w pamięć zapadły mi takie nazwy jak: technologia, elektromechanika, mechanika, maszynoznawstwo, aparatura pomiarowa i wiele innych, których szlachetnego nazewnictwa dziś nie wymawiam – zapewne przekręciłbym je we własnej głowie i to wielokrotnie. Odkąd też pamiętam, wielkie wrażenie robiła na mnie literatura. Podejmując pierwsze, nieśmiałe próbki poetyckie, nie mogłem przewidzieć, że wkrótce przyjdzie zmierzyć mi się ze światem jakże odległym od wszystkiego, co dotąd poznałem bądź tylko przeczuwałem. Ze światem naznaczonym krwią i spermą, miejscem nawiedzanym przez Królową Polski i murzyna, gdzie krzyż nadal pełnił przypisaną mu rolę, choć swoim kształtem bardziej przypominał szubienicę, którą i tak trzeba było dźwigać. Poezja Rafała Wojaczka była dla mnie krainą zbudowaną z wierszy splątanych ze sobą w jeden wielki stos złomu, z parujących kłębów wnętrzności spiętrzonych w górę (w „poetycką golgotę”?). Jakiej trzeba odwagi i desperacji, żeby żyć i tworzyć niejako przeciw własnemu „ja”, skazać się na banicję wobec przysłowiowego „normalnego życia” na długo przedtem, zanim rozstrzygną się i dokonają wszystkie jego wyroki? Czy da się w wieku 26 lat na pytanie o sens życia, odpowiadać, że nie ma ono sensu? Nieprzypadkowo tomik wierszy, który wypożyczyłem w 1984 roku w Miejskiej Bibliotece Publicznej, był tomem wydanym pośmiertnie. I chociaż Rafał Wojaczek nie żył już wtedy od trzynastu lat, a tytuł tomu brzmiał „Którego nie było”, to odtąd wiersze Wojaczka towarzyszyły mi już stale, stawały się „przymiarem”, „wzorcem” w odniesieniu do poezji innych autorów, których twórczość konfrontowałem z autorem „Innej bajki”, i z której to konfrontacji wielu z nich wychodziło ostatecznie pokonanymi. Tak, wiersze Rafała Wojaczka to była architektura, w której potrafiłem się odnaleźć, choć za swoją fasadą skrywała martwy krajobraz. Być może nigdy nie uda mi się postawić własnego domu w sąsiedztwie Jego domu, za to od lat mam w tamtej okolicy wynajęty pokój: „Pański pokój wynajęty u rencistki / Dawno wdowy ale z seksem niewygasłym / Która pieska ma / Pan musi wyprowadzić / Nawet wtedy gdy pan zaczął nowy wiersz”.
Moje pierwsze spotkanie z Jego twórczością było konsekwencją niepokojów towarzyszących mi przez cały okres szkoły średniej. Naznaczony nagłą śmiercią ojca, w wiek młodzieńczy wchodziłem w poczuciu osamotnienia i niepewności. Samodzielny, zupełnie przypadkowy wybór szkoły o profilu technicznym, pogłębiał tylko miotające mną uczucia, potęgował moją całkowitą nieprzystawalność nie tylko do ówczesnego profilu nauczania, ale również do jego w moim mniemaniu pospolitości i zwyczajnej nudy. Przez pięć lat pobierania nauki nie miałem pojęcia, o czym do mnie mówią niemal wszyscy bez wyjątku nauczyciele przedmiotów zawodowych, z których w pamięć zapadły mi takie nazwy jak: technologia, elektromechanika, mechanika, maszynoznawstwo, aparatura pomiarowa i wiele innych, których szlachetnego nazewnictwa dziś nie wymawiam – zapewne przekręciłbym je we własnej głowie i to wielokrotnie. Odkąd też pamiętam, wielkie wrażenie robiła na mnie literatura. Podejmując pierwsze, nieśmiałe próbki poetyckie, nie mogłem przewidzieć, że wkrótce przyjdzie zmierzyć mi się ze światem jakże odległym od wszystkiego, co dotąd poznałem bądź tylko przeczuwałem. Ze światem naznaczonym krwią i spermą, miejscem nawiedzanym przez Królową Polski i murzyna, gdzie krzyż nadal pełnił przypisaną mu rolę, choć swoim kształtem bardziej przypominał szubienicę, którą i tak trzeba było dźwigać. Poezja Rafała Wojaczka była dla mnie krainą zbudowaną z wierszy splątanych ze sobą w jeden wielki stos złomu, z parujących kłębów wnętrzności spiętrzonych w górę (w „poetycką golgotę”?). Jakiej trzeba odwagi i desperacji, żeby żyć i tworzyć niejako przeciw własnemu „ja”, skazać się na banicję wobec przysłowiowego „normalnego życia” na długo przedtem, zanim rozstrzygną się i dokonają wszystkie jego wyroki? Czy da się w wieku 26 lat na pytanie o sens życia, odpowiadać, że nie ma ono sensu? Nieprzypadkowo tomik wierszy, który wypożyczyłem w 1984 roku w Miejskiej Bibliotece Publicznej, był tomem wydanym pośmiertnie. I chociaż Rafał Wojaczek nie żył już wtedy od trzynastu lat, a tytuł tomu brzmiał „Którego nie było”, to odtąd wiersze Wojaczka towarzyszyły mi już stale, stawały się „przymiarem”, „wzorcem” w odniesieniu do poezji innych autorów, których twórczość konfrontowałem z autorem „Innej bajki”, i z której to konfrontacji wielu z nich wychodziło ostatecznie pokonanymi. Tak, wiersze Rafała Wojaczka to była architektura, w której potrafiłem się odnaleźć, choć za swoją fasadą skrywała martwy krajobraz. Być może nigdy nie uda mi się postawić własnego domu w sąsiedztwie Jego domu, za to od lat mam w tamtej okolicy wynajęty pokój: „Pański pokój wynajęty u rencistki / Dawno wdowy ale z seksem niewygasłym / Która pieska ma / Pan musi wyprowadzić / Nawet wtedy gdy pan zaczął nowy wiersz”.
(p)