Krzysztof zapowiada nową płytę Toma Waitsa, to ja też chciałbym…otóż niebawem, wedle materiałów rozpowszechnianych przez rockserwis.pl („polecamy nowości na jesienne wieczory”) ukaże się kolejny album Anathemy – „Falling Deeper” (12.09.). Ponieważ jesień to mój styl życia, poniżej wrzucam jej reminiscencję. Ponadto jesienią ma się ukazać jakiś nowy Opeth( 19.09) i kolejny solowy Steve Wilson (26.09), znaczy to, że liście jak spadały, tak będą spadać. I to się liczy – zmienność pór roku i stały dopływ depresyjnych dźwięków. Constans czyli…
(p)
czwartek, 1 września 2011
Utkane z dźwięków
Pamiętacie zespół Exodus? Był to jeden ze sztandarowych przedstawicieli znanego na przełomie lat 70-tych i 80-tych nurtu zwanego w polskim rocku Muzyką Młodej Generacji. Taka nasza rodzima odpowiedź na muzykę zachodnich zespołów w rodzaju Camel, Pink Floyd i Genesis. Zespołu Exodus już dawno nie ma, ale gatunek muzyczny pod nazwą rock progresywny („symfoniczny”) nadal ma się dobrze. Może nie gości zbyt często w radio, ale w unowocześnionej postaci, która dzisiaj kojarzona jest z takimi „markami” jak Riverside, Collage, Believe, Abraxas, Quidam czy Millenium, wciąż ma swoich wiernych słuchaczy.
Zespół Loom powstał wiele lat po ostatnim koncercie grupy Exodus oraz równie wiele lat po solowych dokonaniach Władysława Komendarka (klawiszowca tamtego zespołu, najdłużej aktywnego na muzycznym rynku) i pochodzi z Lublina, miasta poniekąd związanego z Muzyką Młodej Generacji, chociażby poprzez skojarzenia z Budką Suflera (ale tą z lat siedemdziesiątych). To przemyślany koncept, o którym tak piszą sami muzycy: „Nazwa zespołu nie jest dziełem przypadku i ma charakter przenośni, gry skojarzeń. Loom to urządzenie, maszyna do tworzenia tkanin. I tak jak tkanina powstaje w wyniku połączenia ze sobą układów nici w odpowiednim splocie, tak muzyka zespołu jest wypadkową połączonych ze sobą osobowości i wrażliwości muzycznych, które w zetknięciu tworzą muzyczny układ zazębiający się w jedną całość”. Stąd, nie bez powodu ich debiutancki album nosi tytuł „Tkanina”, a jego okładka przedstawia sporą połać tkaniny unoszącej się nad nadmorskim krajobrazem, której jeden koniec sięga wysoko ponad pułap chmur.
Mając do dyspozycji profesjonalne urządzenie, a przede wszystkim swój własny talent, Sady, Boćkowski, Włodarczyk, Orchowski i Żarnowski są pewną nadzieją dla podnoszącego się z upadku lat osiemdziesiątych włókienniczego zagłębia, tkając na swoim debiucie materiał gęsty i szlachetny. Może nie jest to materiał przeznaczony do szycia prostych t-shirtów, ale do wykonywania zwiewnych ubrań wyjściowych nadawać się będzie jak znalazł. Na tej „tkaninie” zauważymy muzyczne wzory i ściegi, które stanowią o jej upoetycznionych kompozycjach utkanych z akustycznych dźwięków, delikatnych riffów i stonowanych solówek, lejących się plam klawiszy, sampli i perkusyjnych rytmów. Nad tym wszystkim niczym tkanina z okładki, unosi się głos wokalisty dodając do wspomnianej struktury nieco emocji – ową złotą nić! – tak pożądaną dla uszlachetnienia każdej materii.
„Jestem tylko tkaniną” deklaruje w otwierającym album utworze Marcin Sady, wokalista i autor wszystkich tekstów zawartych na płycie. „Tylko ten jeden raz / Chcę poczuć dotyk rąk / Tylko ten jeden raz / Przez chwilę chcę mieć wzrok / Tylko ten jeden raz / Pożądam zmysłów bo / Rozróżnić chcę choć raz / Złe dobro – dobre zło”. Pomijając warstwę literacką cytowanego tekstu jest w nim to, co powinno towarzyszyć aż tak melancholijnej i poetyckiej muzyce – odpowiednia doza patosu, rozpacz w głosie wokalisty i odrobinę dołujący klimat. Mimo to nie oczekujmy tanich emocji, „Jestem tylko tkaniną”, dzięki szybko zmieniającym się fragmentom muzycznym ma określoną dynamikę i nie jest na pewno „lejmotivem” jakiegoś tasiemcowego wyciskacza łez rodem z Ameryki Południowej, ani jedwabną chusteczką do wycierania łez z policzka mazepy.
Nieco „marillionowskie” z jednej strony, z drugiej kojarzące się z kompozycjami naszych rodzimych zespołów – Abraxasu, Exodusu i RSC – takie piosenki jak „Ćma” i „Cyberfałsz” dobitnie pokazują, że Loom doskonale opanował progresywną technologię wytwarzania materiałów stylowych, aktualnie obowiązujących na rozmaitych arenach i wybiegach promujących modę związaną z szeroko pojętym art rockiem.
Ujmują melancholijnym nastrojem piosenki w rodzaju „Z gwiazd” (co za adekwatny tytuł, prawda?) i „Zobaczyć jutro”, w których muzyczne akcenty związane z poetycką nostalgią i smutkiem zostały wysunięte na plan pierwszy budując w ten sposób swój ciepły, egzystencjalny przekaz odnoszący się do uczuć i międzyludzkimi relacji. Z kolei w „Ptakach” dochodzi do głosu bardziej „żywe” oblicze zespołu charakteryzujące się urozmaiconymi liniami melodycznymi, niepokojącym klimatem i nieco szybszym tempem. Nie bez powodu muzycy prawdopodobnie uznali, że na chwilę dzisiejszą, ten właśnie utwór charakteryzuje ich muzykę w sposób najbardziej pełny, skoro umieścili na płycie jego dodatkową, radiową edycję.
Na tle „Ptaków” kontrastowo wypada wyciszony „Prywatny raj”, tylko głos, plamy klawiszy i gitara. To w tej piosence Marcin Sady przypomina mi najbardziej wokalistę RSC Zbigniewa Działę, a do pełnego obrazu podobieństwa do legendarnej, rzeszowskiej grupy brakuje tylko partii skrzypiec. W dynamicznym, ale wciąż nostalgicznym „Cieniu” mamy do czynienia z mocnym, choć nieco jednostajnym „beatem” perkusji, „kolażowymi” partiami gitary i emocjonalnym wokalem nadającym tej kompozycji mocno dramatyczny przebieg. Równie dynamiczna i rockowa jest „Zima”, stanowiąca swoiste preludium dla zamykającego „Tkaninę”, pełnego zadumy „Wrzeciona”.
Podobno diabeł tkwi w porównaniach. Z tego też powodu, muzykę Loom można porównywać, do tej zawartej na „Hollidays In Eden”, najbardziej popowym albumie Marillion. Z tym, że akurat w tym przypadku czart nie będzie w stanie pokazać przyszłemu słuchaczowi „Tkaniny” swojego rozdwojonego jak u węża języka, ponieważ została ona uszyta z mocnych nici i nie byłoby problemu, żeby ewentualnie zaszyć nimi, jego szydercze usta.
Loom „ Tkanina”. Elektrum Production”
Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl
(p)
środa, 31 sierpnia 2011
Zły jak ja
Autor: Krzysztof Kleszcz
WKRÓTCE NOWA PŁYTA TOMA WAITSA
Jest kimś niezwykłym. Umie wyć jak wilk do księżyca, by potem oczarować. Wspominam mój niezwykły pierwszy kontakt z Waitsem - z piosenką "Cemetary Polka" - miałem czterdzieści stopni gorączki i słuchałem Trójki. Nie byłem pewny, czy mój rozgrzany łeb nie zakłóca odbioru. Bo to nie była "normalna radiowa piosenka"...
W moim prywatnym rankingu ulubionych artystów ma miejsce w pierwszej piątce. Czy możliwe, że 62-letni Tom Waits czymś jeszcze zaskoczy? Wszak ostatnia studyjna płyta "Real Gone" ukazała się 7 lat temu (były później albumy z "piosenkami sierocymi" -"Orphans..." i koncertowy "Glitter and Doom").
Porzucam strach, że eksperymenty Waitsa będą ciężkostrawne. Bo jeśli tylko będzie coś z ducha: "Bone Machine", "Rain Dogs", "Frank's Wild Years", "Swordfishtrombones" czy "Mule Variations" - kupuję natychmiast... I coś w stylu "Big In Japan" z "Mule Variations" słychać w singlu. Na płycie, której premierę wyznaczono na 25 października ma być m.in.: ballada "Last Louf", i zaśpiewane falsetem "Talking At The Same Time", elementy bluesa, gospel...
Piosenki jak dobry bokser - wychudzone i nikczemne, ale mocno bijące sierpowym. Tu można posłuchać singla:
Tom Waits - Bad As Me by antirecords
Porzucam strach, że eksperymenty Waitsa będą ciężkostrawne. Bo jeśli tylko będzie coś z ducha: "Bone Machine", "Rain Dogs", "Frank's Wild Years", "Swordfishtrombones" czy "Mule Variations" - kupuję natychmiast... I coś w stylu "Big In Japan" z "Mule Variations" słychać w singlu. Na płycie, której premierę wyznaczono na 25 października ma być m.in.: ballada "Last Louf", i zaśpiewane falsetem "Talking At The Same Time", elementy bluesa, gospel...
Piosenki jak dobry bokser - wychudzone i nikczemne, ale mocno bijące sierpowym. Tu można posłuchać singla:
Tom Waits - Bad As Me by antirecords
Etykiety:
muzyka
wtorek, 30 sierpnia 2011
Diler wcisnął mi poezjak
Autor: Krzysztof Kleszcz
PIOTR BUKARTYK - "Z czwartku na piątek", 2010
Wakacje się skończyły, a wakacyjnym hitem 2011 był dla mnie numer 9 z płyty Piotra Bukartyka. Przebojowa melodia, dowcipny tekst. "Kobiety jak te kwiaty, kto żonaty ten wie / powąchać - tak, dotykać - nie / minęła pora godowa, teraz tylko boli głowa"... Wystarczy raz posłuchać i wiadomo, że to, co autor robił sobie grzecznie za dwadzieścia dziewiąta w audycji Wojciecha Manna w radiowej "Trójce" - teraz będzie robił także w najlepszym czasie antenowym. Piosenkę spopularyzował Zamachowski, ale wypada docenić właśnie robotę autorską. To niełatwe: na żywo, mikrofon, gitara, a tekst "na wczoraj"...
Bukartyk nie ma jakiegoś wybitnego głosu (skojarzenie: Jaryczewski z Oddziału Zamkniętego). W każdym piątkowym programie kryguje się, przeprasza, że żyje. Wdzięcznie zapewnia, że to słabe, że sfałszowane itd. Piękne są te jego zawołania: "solo", "prosz...", pogwizdywania, parodiowanie amerykańskich songwriterów np. "listky"...
Od dawna, gdy jechałem do pracy, w piątkowe poranki, nadstawiałem ucha, by wyłowić jego niezwykłe skojarzenia... To, spokojnie, poziom najlepszych tekstów Wojciecha Młynarskiego. Przede wszystkim: jest tu perfekcja niebanalnego rymu: np. "świat nie chce tradycji / i gardzi tradycją / i ludzie z pozycją / też mają za nic ją"... Albo takie cudo: "Zwyczajnie chciałem kupić prozak / a diler wcisnął mi poezjak"... Bardzo dobrze się słucha tych piosenek z płyty. A zaczyna się ona z pozycji człowieka zdołowanego, zmęczonego, rozczarowanego rzeczywistością. Niewesoło, bo ta kariera w Warszawce okazała się przysypianiem na zmywaku. Dopiero numer trzeci jest taki "hej-do-przodu"- z cokolwiek dwuznacznym: "Jaka piękna jest ojczyzna nasza z lotu ptaka / aż chce się płakać." No i pojawiają się piosenki, w których główną rolę przejmuje humor. W kategorii "piosenka satyryczna" mistrzostwem świata są: zaśpiewane wysokim głosem: "Świat nie chce tradycji" oraz reagge z prześmiewczym tekstem o aktualnym poziomie sztuki filmowej: "stereofoniczny i panoramiczny / ...tragiczny".
Prosta bluesowa piosenka z tekstem o przygodzie niedoszłego "premiera z Krakowa" w samolocie - to znów tekstowa perełka: "po to twój z kapciami worek / ma naszyty muchomorek / byś kierował się z tym workiem / do wieszaczka z muchomorkiem". Z rzeczy bardzo dobrych są jeszcze: egzystencjonalne "Pryszcz na nosie", autobiograficzne "Inne kraje" oraz "Luz i zapał", dedykowany synowi, niezdrowo nabuzowany ironią.
Tyle i aż tyle. Słuchasz polskiego nagrania w radio, myślisz.: "I można, inteligentnie? Można! Język polski jest stworzony do piosenek!"
sobota, 27 sierpnia 2011
Recykling
Poetycki recykling.
Piksel
Zaraz też ujrzałem wyraźnie każdy piksel,
skalistą wysepkę na środku plazmy, latarnię
i latarnika, ekran kontrolny. Daremnie badałem
dno, o które i tak uderzył bezimienny nurek,
poszukiwacz kryształków. Kiedy na moich
oczach zmuszano skazańców, żeby przed egzekucją
płacili za nabój, w brzuchu architekta
rozszerzała się próżnia. A jeśli okazywało się,
że to niewypał, czy umarzano im dług?
Źle wymierzona kula minęła głowę, słońce
wzeszło na drugiej półkuli. Powieki opadły
jak bezpiecznik w P-64. Tak samo brzmiały;
budzik i przekleństwo w ustach jąkały:
pi, pi, pi-erdolić wszystko! Zarepetować?
(p)
Zaraz też ujrzałem wyraźnie każdy piksel,
skalistą wysepkę na środku plazmy, latarnię
i latarnika, ekran kontrolny. Daremnie badałem
dno, o które i tak uderzył bezimienny nurek,
poszukiwacz kryształków. Kiedy na moich
oczach zmuszano skazańców, żeby przed egzekucją
płacili za nabój, w brzuchu architekta
rozszerzała się próżnia. A jeśli okazywało się,
że to niewypał, czy umarzano im dług?
Źle wymierzona kula minęła głowę, słońce
wzeszło na drugiej półkuli. Powieki opadły
jak bezpiecznik w P-64. Tak samo brzmiały;
budzik i przekleństwo w ustach jąkały:
pi, pi, pi-erdolić wszystko! Zarepetować?
(p)
Etykiety:
wiersz
czwartek, 25 sierpnia 2011
Fiszki na drzwiach lodówki (3)
W sierpniu mija trzecia rocznica tragicznej śmierci łódzkiego poety, mojego znajomego z Koła Młodych przy łódzkim oddziale SPP, Marciusza Moronia. Marciusz urodził się w 1969 roku i długo sądził, iż jest najstarszym wśród nas „młodym poetą”. Pamiętam, jak bardzo się ucieszył, kiedy dowiedział się, że jednak nie. Mieliśmy ze sobą dobry kontakt, choć z racji naszej zaledwie dwuletniej znajomości, nigdy nie poznaliśmy się naprawdę blisko. Z tego też powodu, prawdopodobnie nie jestem najwłaściwszą osobą, która powinna go dziś wspominać – Przemek, Agnieszka, Rafał i Michał znali Marciusza o wiele dłużej i lepiej ode mnie, ale mimo tego i w moim życiu zdążył zaznaczyć swoją obecność. Najpierw przysłał mi mailowo projekt swojej książki „Pali zalewa burzy”, która ostatecznie dzięki staraniom Przemka Owczarka ukazała się już po jego śmierci w Bibliotece ”Arterii”. Spodobała mi się od razu, zaskakiwała zupełnie odmienną formą niż wcześniejszy debiut. Pamiętam promocję „Krutkich serii” w łódzkim klubie „Jazzga”, wspólną wigilię poetycką w POS-ie, udział w audycji Joanny Sikorzanki w Radio Łódź i naszą „rywalizację” w TJW „Stachura pozostałym” w Zgierzu. Rozmowę, kiedy nad ranem po Bieriezinie w 2007 roku, podwoziliśmy go z Kleszczem moim autem z Polesia na Widzew. Ostatni raz widzieliśmy się przy okazji rozstrzygnięcia III edycji konkursu im. W. Sułkowskiego w czerwcu 2008 roku, podczas którego Marciusz zagrał akustyczny koncert. Jako jeden z laureatów, pod koniec „finałowej gali” nie byłem już w tak doskonałej kondycji jak na początku imprezy, ale trochę rozmawialiśmy. Kojarzę, że Marciusz był lekko przygnębiony słabą frekwencją na swoim występie (ze mną uczestniczyło w nim bodajże jeszcze kilka osób). Powiedziałem mu wtedy, żeby się nie przejmował, że nie pamiętam, aby na jakimkolwiek koncercie towarzyszącym imprezom poetyckim w Łodzi, nie dało się policzyć ludzi na palcach. Nazajutrz miałem wyrzuty sumienia, bo nie pogadaliśmy dłużej i trochę bardziej z sensem. Przyrzekłem sobie, że wkrótce to nadrobię. Nie złożyło się.
(p)
Etykiety:
inne
poniedziałek, 22 sierpnia 2011
Wkrótce nowy numer "Arterii"!
„Biali, czerwoni i czarni nadal tu są. Niedawno przyszli różowi i zieloni. Coraz więcej słychać o łaciatych, burych i zamglonych. Więzy krwi przestały być tak ważne. Istotne są znaki, wokół których rodzą się nowe plemiona. Płonie południe, topnieje północ, smutni żołnierze strzelają do duchów widzianych wczoraj gdzieś w Ghazni lub w Drawsku. Partie zwierają szyki, lecz są w nich chorzy na zaparcia. Powstają areny dla zwycięskich barw, plotą się nowe wzory beretów na kształt dzwonów i tabernakulum, na paradach tęcza unosi się ze spodni, z których ktoś wypruł pośladki. Ponoć zmarli mają dużo do powiedzenia, chociaż płynie w nich tylko powietrze, a nowa fratria pajaców wie o nas więcej, niż zdołaliśmy ukryć w metrykach i rodowodach. Rozprzestrzeniają się klany rzeczy i miejsc, przepływają nam przez ręce, toną w oczach. Wieczorami śpiewamy nie swoje piosenki ułożone w dniu, który dopiero nadejdzie.
Rozmawiamy o tym w wywiadach, które przyjęły postać NARAD. Nad poezja i prozą wznoszą się TOTEMY z tekstów. Eseje, reportaże i felietony zapisaliśmy w MITACH o strukturze kodowanej przez codzienność i transgresję. Przekład można odczytać w nadesłanych WAMPUMACH, a galerię wypełniły TATUAŻE. Schwytanych w recenzjach poddaliśmy próbie przy PALU MĘCZARNI i niebawem okaże się, kto jest masochistą. Jak mamy w zwyczaju, są rytuały: myszkujący NÓŻ W PŁYCIE, buszujące po scenach teatrów MASECZKI, krążące po przecinających się trajektoriach CO DO JOTY i najeżony irokezem (A) TAK NA MARGINESIE. Rozpoczynamy też całkiem nowy rytuał: JESZCZE ZDARZAJĄ SIĘ WIERSZE, którego kapłanem jest Robert Rutkowski. Do plemienia debiutantów wstępuje w numerze JUSTYNA KRAWIEC ze swoją pierwszą książką o hiperborejskim tytule CHŁÓD. Zatem, ze szronem na ustach, otwieramy ten upalny lipcowy numer. Howgh!”
Redakcja „Arterii”
W numerze: Marcin Badura, Karol Maliszewski, Maciej Melecki, Krzysztof „Hasacz” Walczak, Maciej Woźniak, Jakub Jakobiszyn, Magdalena Nowicka, Cezary Grzesiuk, Jacek Burski, Ismail Bala, Sherman Alexie, Lucia Kramárová, Dominik Želinský, Monika Kocot, Tomasz Pietrzak, Paulina Sałasińska, Marta Kapelińska, Borys Martela, Piotr Bielski, Szymon Domagała-Jakuć, Ela Dul, Paweł Kwiatkowski, Piotr Gajda, Fonovel, Przemysław Owczarek, Joanna Rozwandowicz, Tomasz Stołecki, Tomasz Pohl, Katarzyna Godlewska, Izabela Kawczyńska, Teresa Radziewicz, Joanna Lewandowska, Daniel Madej, Tomasz Sawczuk, Justyna Banaszczyk, Paulina Ilska, Robert Rutkowski, Jerzy Jarniewicz, Zdzisław Jaskuła, Rafał Różewicz, Tomasz Dalasiński, Olgierd Dziechciarz, Katarzyna Knapik-Gawin, Anna Czubrowska, Krzysztof Kleszcz, Andrzej Strąk.
Zapraszam do lektury wywiadów, które przeprowadziłem z Elą Dul (o jej wspólnym z Januszem Jeżyńskim projekcie muzycznym wariacje.pl) oraz z zespołem Fonovel (jak również do przeczytania recenzji ich debiutanckich płyt) i naszych stałych rubryk, które prowadzimy w piśmie – Noża w płycie oraz A (tak na marginesie) Krzysztof Kleszcza.
Promocja lipcowych, spóźnionych „Arterii” 10 (1/2011) „nowe plemiona” odbędzie się najprawdopodobniej we wrześniu. Dystrybucja najnowszego numeru pisma, tak jak dotychczas, będzie przeprowadzana przez sieć Empik oraz bezpośrednio poprzez stronę internetową czasopisma. Jak to już poprzednio bywało, promocja „Arterii” połączona zostanie z prezentacją dołączonej do kwartalnika książki Justyny Krawiec „Chłód” (nagroda główna w XVI OKP im. Jacka Bieriezina).
(p)
Rozmawiamy o tym w wywiadach, które przyjęły postać NARAD. Nad poezja i prozą wznoszą się TOTEMY z tekstów. Eseje, reportaże i felietony zapisaliśmy w MITACH o strukturze kodowanej przez codzienność i transgresję. Przekład można odczytać w nadesłanych WAMPUMACH, a galerię wypełniły TATUAŻE. Schwytanych w recenzjach poddaliśmy próbie przy PALU MĘCZARNI i niebawem okaże się, kto jest masochistą. Jak mamy w zwyczaju, są rytuały: myszkujący NÓŻ W PŁYCIE, buszujące po scenach teatrów MASECZKI, krążące po przecinających się trajektoriach CO DO JOTY i najeżony irokezem (A) TAK NA MARGINESIE. Rozpoczynamy też całkiem nowy rytuał: JESZCZE ZDARZAJĄ SIĘ WIERSZE, którego kapłanem jest Robert Rutkowski. Do plemienia debiutantów wstępuje w numerze JUSTYNA KRAWIEC ze swoją pierwszą książką o hiperborejskim tytule CHŁÓD. Zatem, ze szronem na ustach, otwieramy ten upalny lipcowy numer. Howgh!”
Redakcja „Arterii”
W numerze: Marcin Badura, Karol Maliszewski, Maciej Melecki, Krzysztof „Hasacz” Walczak, Maciej Woźniak, Jakub Jakobiszyn, Magdalena Nowicka, Cezary Grzesiuk, Jacek Burski, Ismail Bala, Sherman Alexie, Lucia Kramárová, Dominik Želinský, Monika Kocot, Tomasz Pietrzak, Paulina Sałasińska, Marta Kapelińska, Borys Martela, Piotr Bielski, Szymon Domagała-Jakuć, Ela Dul, Paweł Kwiatkowski, Piotr Gajda, Fonovel, Przemysław Owczarek, Joanna Rozwandowicz, Tomasz Stołecki, Tomasz Pohl, Katarzyna Godlewska, Izabela Kawczyńska, Teresa Radziewicz, Joanna Lewandowska, Daniel Madej, Tomasz Sawczuk, Justyna Banaszczyk, Paulina Ilska, Robert Rutkowski, Jerzy Jarniewicz, Zdzisław Jaskuła, Rafał Różewicz, Tomasz Dalasiński, Olgierd Dziechciarz, Katarzyna Knapik-Gawin, Anna Czubrowska, Krzysztof Kleszcz, Andrzej Strąk.
Zapraszam do lektury wywiadów, które przeprowadziłem z Elą Dul (o jej wspólnym z Januszem Jeżyńskim projekcie muzycznym wariacje.pl) oraz z zespołem Fonovel (jak również do przeczytania recenzji ich debiutanckich płyt) i naszych stałych rubryk, które prowadzimy w piśmie – Noża w płycie oraz A (tak na marginesie) Krzysztof Kleszcza.
Promocja lipcowych, spóźnionych „Arterii” 10 (1/2011) „nowe plemiona” odbędzie się najprawdopodobniej we wrześniu. Dystrybucja najnowszego numeru pisma, tak jak dotychczas, będzie przeprowadzana przez sieć Empik oraz bezpośrednio poprzez stronę internetową czasopisma. Jak to już poprzednio bywało, promocja „Arterii” połączona zostanie z prezentacją dołączonej do kwartalnika książki Justyny Krawiec „Chłód” (nagroda główna w XVI OKP im. Jacka Bieriezina).
(p)
Etykiety:
arterie,
publikacje
niedziela, 21 sierpnia 2011
Dynastia
Zespół Danzig po kilku latach przerwy nagrał nowy album ”Dethred Sabaoth” i powrócił na scenę w doskonałej formie artystycznej, tak jakby ćwiczenia fizyczne, kilogramy przerzuconych hantli i sterty zażytych anabolików, nie wpływały wcale na twórczą potencję muzyków a wyłącznie na ich masę mięśniową. I o to chodzi koledzy kulturyści! Dziś Glenn Danzig (absolutny pan i władca grupy i jednocześnie jej wokalista) jest jak ten spotkany przeze mnie na dworcu w Krakowie, rumiany chłop, którego rodzina obwiozła po Wawelu, ale on zapamiętał z tej wycieczki tylko to, że po drodze zjadł w jakimś barze golonki, do której wypił dwie setki wódki i dwa kuflowe piwa. Stąd, w spoczywającym na potężnym karku łbie nadal nieźle mu paruje.
I nie jest to para w gwizdek, a raczej akt „szatańskiej inhalacji”, jak gdybyśmy stali w przeciągu naprzeciw otwartych na oścież wrót piekła. Na szczęście Danzig już pod koniec lat 90. przestał potrząsać łańcuchami i całkowicie zrezygnował z wszelkich industrialnych eksperymentów. Powrócił do tradycyjnych gitarowych brzmień, skłaniając się w stronę krwistego grania, co potwierdza teorię, że wcale nie musiał podpisać cyrografu z diabłem własną krwią, żeby dowiedzieć się, kto był jego ojcem. A to przecież tajemnica poliszynela, wiadomo, że był nim… Jim Morrison!
Bycie „takim” bękartem zobowiązuje nawet wówczas, jeśli to jedynie wymysł mojej chorej wyobraźni. Co w tym najlepsze - skutkuje niezwykle szlachetnym hard rockiem, w którym słychać w „Hammer Of The Gods” nawiązania do Black Sabbath czy do The Cult w „Ju Ju Bone”.Trzydziestoletnie wzmacniacze i odpowiednie geny, to słychać i czuć. Na nowej płycie organiczny, rockowy głos Glenna ma ów „pijacki tembr”, który przytrafiał się Morrisonowi na licznych bootlegach z nagraniami, na których Król Jaszczur był nawalony jak stodoła. Każdy, kto zmierza w stronę jądra ciemności (gdzie czeka na niego pułkownik Kurtz) nie zawiedzie się w trakcie tego muzycznego tripu chłonąc ponury, bluesowy „Pyre Of Souls: Seasons Of Pain”, melancholijny „On A Wicked Night”, albo przebojowy „Deth Red Moon”.
Wraz z rozpędzonym „Night Star Hel” będziemy mogli podróżować jak swobodni jeźdźcy, aniołowie piekieł, którzy w barze przy autostradzie zamówią breakfast i pogrążą się w lekturze Dantego. Zgadnijcie, którą część „Boskiej komedii” przeczytają? To jednak wraca jak obsesja – weźmy taki „Rebel Spirits” albo „Black Candy” – hipotetycznie, podobne melodie mógłby wtedy, w 1971 roku w Paryżu, w wannie napełnionej ciepłą wodą nucić umierający Jim! A gdyby nigdy nie umarł lub nieoczekiwanie zmartwychwstał, zmęczonym głosem zaśpiewałby „Left Hand Rise Above”. I przysięgam, nie wiem czy udałoby mu się zrobić to lepiej, niż frontmanowi Danzig.
Na okładce książki „Nikt nie wyjdzie stąd żywy” Hopkinsa i Sugermana zawierającej historię życia i śmierci legendarnego wokalisty The Doors, znajduje się krótki blurb umieszczony tam przez wydawcę. Wystarczy w nim zamienić słowa „Jim Morrison” na „Glenn Danzig” i mamy streszczenie następnej opowieści o kolejnym szamanie rock’n’rolla: „Oto Glenn Danzig – pieśniarz, filozof, poeta, skazaniec, charyzmatyczny i nawiedzony uczeń ciemności, który odrzucał władzę w jakiejkolwiek postaci. Odkrywca badający „…granice rzeczywistości, po to by sprawdzić, co się stanie…”.
Danzig, „Dethred Sabaoth”, AMF
I nie jest to para w gwizdek, a raczej akt „szatańskiej inhalacji”, jak gdybyśmy stali w przeciągu naprzeciw otwartych na oścież wrót piekła. Na szczęście Danzig już pod koniec lat 90. przestał potrząsać łańcuchami i całkowicie zrezygnował z wszelkich industrialnych eksperymentów. Powrócił do tradycyjnych gitarowych brzmień, skłaniając się w stronę krwistego grania, co potwierdza teorię, że wcale nie musiał podpisać cyrografu z diabłem własną krwią, żeby dowiedzieć się, kto był jego ojcem. A to przecież tajemnica poliszynela, wiadomo, że był nim… Jim Morrison!
Bycie „takim” bękartem zobowiązuje nawet wówczas, jeśli to jedynie wymysł mojej chorej wyobraźni. Co w tym najlepsze - skutkuje niezwykle szlachetnym hard rockiem, w którym słychać w „Hammer Of The Gods” nawiązania do Black Sabbath czy do The Cult w „Ju Ju Bone”.Trzydziestoletnie wzmacniacze i odpowiednie geny, to słychać i czuć. Na nowej płycie organiczny, rockowy głos Glenna ma ów „pijacki tembr”, który przytrafiał się Morrisonowi na licznych bootlegach z nagraniami, na których Król Jaszczur był nawalony jak stodoła. Każdy, kto zmierza w stronę jądra ciemności (gdzie czeka na niego pułkownik Kurtz) nie zawiedzie się w trakcie tego muzycznego tripu chłonąc ponury, bluesowy „Pyre Of Souls: Seasons Of Pain”, melancholijny „On A Wicked Night”, albo przebojowy „Deth Red Moon”.
Wraz z rozpędzonym „Night Star Hel” będziemy mogli podróżować jak swobodni jeźdźcy, aniołowie piekieł, którzy w barze przy autostradzie zamówią breakfast i pogrążą się w lekturze Dantego. Zgadnijcie, którą część „Boskiej komedii” przeczytają? To jednak wraca jak obsesja – weźmy taki „Rebel Spirits” albo „Black Candy” – hipotetycznie, podobne melodie mógłby wtedy, w 1971 roku w Paryżu, w wannie napełnionej ciepłą wodą nucić umierający Jim! A gdyby nigdy nie umarł lub nieoczekiwanie zmartwychwstał, zmęczonym głosem zaśpiewałby „Left Hand Rise Above”. I przysięgam, nie wiem czy udałoby mu się zrobić to lepiej, niż frontmanowi Danzig.
Na okładce książki „Nikt nie wyjdzie stąd żywy” Hopkinsa i Sugermana zawierającej historię życia i śmierci legendarnego wokalisty The Doors, znajduje się krótki blurb umieszczony tam przez wydawcę. Wystarczy w nim zamienić słowa „Jim Morrison” na „Glenn Danzig” i mamy streszczenie następnej opowieści o kolejnym szamanie rock’n’rolla: „Oto Glenn Danzig – pieśniarz, filozof, poeta, skazaniec, charyzmatyczny i nawiedzony uczeń ciemności, który odrzucał władzę w jakiejkolwiek postaci. Odkrywca badający „…granice rzeczywistości, po to by sprawdzić, co się stanie…”.
Danzig, „Dethred Sabaoth”, AMF
Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl
(p)
(p)
sobota, 20 sierpnia 2011
Most łączący wiele dróg
Płyta Franki De Mille „Bridge The Roads” dotarła do redaktora naczelnego portalu prosto z Londynu, zaopatrzona w przemiłą adnotację sporządzoną ręką samej wokalistki. Subtelna szata graficzna płyty, dobre o niej wieści płynące z rozmaitych stacji radiowych nie tylko w Polsce plus powyższy gest, wprawiły cały skład redakcyjny w odświętny nastrój. Wiadomo, atmosfera rzecz ulotna, na szczęście nie w tym konkretnym przypadku. Od początku do końca jest stylowo i eterycznie. Muzyka z „Bridge The Roads” niepodzielnie panuje nad otoczeniem ewentualnego słuchacza. Tajemnica tak efektywnego oddziaływania na otoczenie kryje się w prostym przepisie na piosenkę autorską. Cztery kąty osobistych, wysublimowanych przeżyć, piecyk piąty, w którym bucha gorący powiew lirycznego, autorskiego wykonania.
Całkiem jak w chałupie z grubych bali u podnóża ośnieżonych gór: śpiewająca dziewczyna, gitara, trzaskające drzewo w kominku, w kieliszku czerwone wino dla niej, szklaneczka whisky dla niego. W takiej chałupie z pewnością pełno jest komódek i szafek a w każdej z nich po kilka szufladek. Gdybyśmy koniecznie musieli zaszufladkować muzykę Franki De Mille musielibyśmy ją włożyć do przepastnej szuflady z napisem „folk-rock” lub „rock akustyczny”, a i tak dręczyłby nas dyskomfort psychiczny, że w naszym domu coś leży nie na swoim miejscu. Bo ta muzyka to coś „pomiędzy”, spośród którego wyziera artystka wrażliwa, tkwiąca mocno w starej tradycji stosunkowo oszczędnie zaaranżowanych, chwytających za serce pieśni wykonywanych w klubach dawnego Paryża i przedwojennego Berlina, w przybytkach swingu, nacechowanych sznytem niewątpliwego indywidualizmu.
Przyjrzyjmy się piosence „Come On”, która paradoksalnie, pomimo absolutnej melancholii panującej niepodzielnie na „Bridge The Roads”, charakteryzuje się czymś zgoła odmiennym: żywym swingiem z oszczędnym akompaniamentem elektrycznej gitary w stylu Chrisa Isaaka. Błogi nastrój ma także kolejna kompozycja „Fallen”, w której oprócz wokalistki swój popis dają towarzyszący jej instrumentaliści – Chris Stone na skrzypcach i nasza (wszechobecna na płycie) rodaczka, Dorota Gralewska na wiolonczeli. Oba te utwory to jednak dopiero przystawka przed prawdziwą duchową ucztą. Osobiście na „most łączący drogi” tak naprawdę napotykam dopiero w rewelacyjnym „Solo”, rozdzierającej balladzie traktującej o samotności: „Nie chcę czuć się jak solistka / wolę w ogóle już nie czuć nic”. Rzewne dźwięki wiolonczeli, barokowy gitarowy podkład i głos Franki De Mille brzmiący w sposób, jakby ta potrafiła poprzez jego swoistą mutację przejąć cały egzystencjalny ból od swojej dużo starszej i bardziej doświadczonej przez życie koleżanki – Patti Smith.
„Gare du Nord” to prawdziwy majstersztyk, najwyższa klasa aranżacyjnego kunsztu i muzycznego rzemiosła. Wystarczy wsłuchać się w tekst o bolesnej rozłące z ukochaną siostrą, w cudowne współbrzmienie instrumentów smyczkowych i akordeonu, którym towarzyszy dramatyczna, francusko-jezyczna wstawka wokalna. Każdy fan lekko „progresywnego”, emocjonalnego podejścia do grania znajdzie tu dla siebie to, co głęboko go zachwyci. Mocno akustyczny „Birds” ma coś z klimatu piosenek Suzanne Vega z okresu „Solitude Standing”. Pełen ekshibicjonizmu opowiada o chorobie ojca Franki i jego fizycznym odejściu. W tej kompozycji mogą zachwycać partie mandoliny i lutni arabskiej w wykonaniu Paula Tkachenko, który dał się wcześniej poznać od jak najlepszej strony jako akordeonista w „Gare du Nord”.
W „You’ll Never Know” na chwilę powracamy do krainy łagodności, a naszemu powrotowi towarzyszą lekko alt-countrowe i post-folkowe dźwięki. Jak wspomniałem, na krótko, ponieważ w „So Long” będziemy mieć do czynienia z niemal psychodeliczną muzyką, która raczej nie przyprawi nas o błogostan. Tutaj z kolei, za psychodeliczne tło odpowiadają dźwięki skrzypiec tym razem w wykonaniu Deborah Gruman, a czujne ucho słuchacza może wychwycić interpretacyjne i wokalne podobieństwa do poczynań Patti Smith i Bjork. „Oh My”, cudowna ballada z romantyczną partią pianina to rzecz, która spokojnie mogłaby znaleźć się na „White Chalk” PJ Harvey, a tytułowe „Bridge the Roads”, jako jeden z bardziej akustycznych kawałków, na dowolnym albumie Smashing Pumpkins.
Prawdziwą codą „Bridge The Roads” jest powracający „Gare du Nord”, tym razem w wersji unplugged, z jeszcze bardziej wysuniętą na plan pierwszy wiolonczelą. Pozwala nam zatrzymać ów melancholijny klimat towarzyszący debiutowi Franki De Mille i utrwala w nas wiedzę, że tylko to, co smutne i przemijające może być prawdziwie poruszające i piękne. Jak mawiał o tym pewien współczesny poeta, optymizm drodzy Państwo, powinien panować wyłącznie na policji, w bankach i w urzędach – w naszym życiu wewnętrznym niech dominują konstruktywne emocje związane z pozytywnym przeżywaniem.
PS: Nie można przecenić wkładu pozostałych muzyków biorących współudział w nagraniu płyty: Christian Fonatana (acoustic guitar, slide guitar, piano and keyboard, bass, bongos), Steve Morrison (acoustic gitar), Ragnhild Loden (piano, flute), Cyriel Diels (double bass, bass), Mannie Mazzeo (drums).
Franka De Mille „Bridge The Roads” (wydanie własne)
Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl
(p)
Całkiem jak w chałupie z grubych bali u podnóża ośnieżonych gór: śpiewająca dziewczyna, gitara, trzaskające drzewo w kominku, w kieliszku czerwone wino dla niej, szklaneczka whisky dla niego. W takiej chałupie z pewnością pełno jest komódek i szafek a w każdej z nich po kilka szufladek. Gdybyśmy koniecznie musieli zaszufladkować muzykę Franki De Mille musielibyśmy ją włożyć do przepastnej szuflady z napisem „folk-rock” lub „rock akustyczny”, a i tak dręczyłby nas dyskomfort psychiczny, że w naszym domu coś leży nie na swoim miejscu. Bo ta muzyka to coś „pomiędzy”, spośród którego wyziera artystka wrażliwa, tkwiąca mocno w starej tradycji stosunkowo oszczędnie zaaranżowanych, chwytających za serce pieśni wykonywanych w klubach dawnego Paryża i przedwojennego Berlina, w przybytkach swingu, nacechowanych sznytem niewątpliwego indywidualizmu.
Przyjrzyjmy się piosence „Come On”, która paradoksalnie, pomimo absolutnej melancholii panującej niepodzielnie na „Bridge The Roads”, charakteryzuje się czymś zgoła odmiennym: żywym swingiem z oszczędnym akompaniamentem elektrycznej gitary w stylu Chrisa Isaaka. Błogi nastrój ma także kolejna kompozycja „Fallen”, w której oprócz wokalistki swój popis dają towarzyszący jej instrumentaliści – Chris Stone na skrzypcach i nasza (wszechobecna na płycie) rodaczka, Dorota Gralewska na wiolonczeli. Oba te utwory to jednak dopiero przystawka przed prawdziwą duchową ucztą. Osobiście na „most łączący drogi” tak naprawdę napotykam dopiero w rewelacyjnym „Solo”, rozdzierającej balladzie traktującej o samotności: „Nie chcę czuć się jak solistka / wolę w ogóle już nie czuć nic”. Rzewne dźwięki wiolonczeli, barokowy gitarowy podkład i głos Franki De Mille brzmiący w sposób, jakby ta potrafiła poprzez jego swoistą mutację przejąć cały egzystencjalny ból od swojej dużo starszej i bardziej doświadczonej przez życie koleżanki – Patti Smith.
„Gare du Nord” to prawdziwy majstersztyk, najwyższa klasa aranżacyjnego kunsztu i muzycznego rzemiosła. Wystarczy wsłuchać się w tekst o bolesnej rozłące z ukochaną siostrą, w cudowne współbrzmienie instrumentów smyczkowych i akordeonu, którym towarzyszy dramatyczna, francusko-jezyczna wstawka wokalna. Każdy fan lekko „progresywnego”, emocjonalnego podejścia do grania znajdzie tu dla siebie to, co głęboko go zachwyci. Mocno akustyczny „Birds” ma coś z klimatu piosenek Suzanne Vega z okresu „Solitude Standing”. Pełen ekshibicjonizmu opowiada o chorobie ojca Franki i jego fizycznym odejściu. W tej kompozycji mogą zachwycać partie mandoliny i lutni arabskiej w wykonaniu Paula Tkachenko, który dał się wcześniej poznać od jak najlepszej strony jako akordeonista w „Gare du Nord”.
W „You’ll Never Know” na chwilę powracamy do krainy łagodności, a naszemu powrotowi towarzyszą lekko alt-countrowe i post-folkowe dźwięki. Jak wspomniałem, na krótko, ponieważ w „So Long” będziemy mieć do czynienia z niemal psychodeliczną muzyką, która raczej nie przyprawi nas o błogostan. Tutaj z kolei, za psychodeliczne tło odpowiadają dźwięki skrzypiec tym razem w wykonaniu Deborah Gruman, a czujne ucho słuchacza może wychwycić interpretacyjne i wokalne podobieństwa do poczynań Patti Smith i Bjork. „Oh My”, cudowna ballada z romantyczną partią pianina to rzecz, która spokojnie mogłaby znaleźć się na „White Chalk” PJ Harvey, a tytułowe „Bridge the Roads”, jako jeden z bardziej akustycznych kawałków, na dowolnym albumie Smashing Pumpkins.
Prawdziwą codą „Bridge The Roads” jest powracający „Gare du Nord”, tym razem w wersji unplugged, z jeszcze bardziej wysuniętą na plan pierwszy wiolonczelą. Pozwala nam zatrzymać ów melancholijny klimat towarzyszący debiutowi Franki De Mille i utrwala w nas wiedzę, że tylko to, co smutne i przemijające może być prawdziwie poruszające i piękne. Jak mawiał o tym pewien współczesny poeta, optymizm drodzy Państwo, powinien panować wyłącznie na policji, w bankach i w urzędach – w naszym życiu wewnętrznym niech dominują konstruktywne emocje związane z pozytywnym przeżywaniem.
PS: Nie można przecenić wkładu pozostałych muzyków biorących współudział w nagraniu płyty: Christian Fonatana (acoustic guitar, slide guitar, piano and keyboard, bass, bongos), Steve Morrison (acoustic gitar), Ragnhild Loden (piano, flute), Cyriel Diels (double bass, bass), Mannie Mazzeo (drums).
Franka De Mille „Bridge The Roads” (wydanie własne)
Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl
(p)
piątek, 19 sierpnia 2011
Dobre wieści
Dobra wiadomość napłynęła ze źródeł informacyjnych mojej ulubionej stacji – TVP Kultura. Po długim okresie stagnacji spowodowanej brakiem sukcesu komercyjnego i ingerencją kolejnych ekip politycznych grzebiących swoimi brudnymi łapami w czymś, co górnolotnie definiuje się jako „misję publiczną” (czytaj: my ci powiemy, na którą partię masz zagłosować!). Już od jesieni do ramówki mają szansę powrócić nowo wyprodukowane programy, także te emitowane „na żywo” (z braku odpowiednich pieniędzy przez długi czas telewizja korzystała wyłącznie ze swoich archiwaliów). Redakcja TVP Kultura ponownie wciąga do współpracy artystów z różnych dziedzin, co było kiedyś jej specjalnością. Być może w nowej scenografii (oby nie z nowymi prowadzącymi) wrócą programy „na żywo”, których gospodarzami byli Maxa Cegielski i Jerzy Sosnowski (choć podobno trwają castingi na nowych prowadzących). Tak jak dotychczas, wydarzenia kulturalne tygodnia wraz z zaproszonymi gośćmi będzie podsumowywał Bartek Chaciński. Rewelacyjnie brzmi zapowiedź codziennej (od poniedziałku do piątku o godzinie 19.00) emisji rockowych koncertów. Już na wrzesień zapowiedziano m.in. koncerty Coldplay, The Doors, Bjork i grupy Queen. Z kolei każdy wtorek TVP Kultura w swojej nowej ramówce postanowiła przeznaczyć na programy i wydarzenia związane z muzyką alternatywną. I tak na 20 września zapowiedziano premierę dokumentu o The White Stripes. Poniedziałek ma być dniem w całości poświęconym literaturze. Rewelacja! Ponadto filmy, Teatr Telewizji, muzyka poważna. Cóż z tego, że zarząd tej stacji marzy docelowo o jednoprocentowej oglądalności? Niech tak będzie! Jeden procent dobrowolnie na szlachetne cele, dziewięćdziesiąt dziewięć przymusowo na walki gladiatorów i rządowe limuzyny!
(p)
Etykiety:
inne
Subskrybuj:
Posty (Atom)