niedziela, 14 lutego 2021

Gęsto od strobo. Po to cały ten cwancyk.

Łona i Webber "Śpiewnik domowy" EP, Dobrze Wiesz, 2020.



Tak, to gadanie do beatu jest wybitne! To żonglowanie słowem, ten blask od słów, jak od śniegu, gdy słuchasz na spacerze w słuchawkach w tą słoneczną niedzielę. Zaczyna się od historyjki o układaniu z synem klocków Lego, błahej, ale z jakim ach! Od przeinaczenia Lagos/legos, do szafy grającej afrobeat i klockach wciskanych na chama do postnordyckiego mebla. Wybitne gadanie to jedno, muzycznie zdumiewający kalejdoskop to drugie: inspiracje afrykańskie, rosyjskie, brazylijskie, żydowskie, łemkowskie... Szacun dla tradycji i wielokulturowości, zrealizowany bez żadnego patosu, za to z kunsztem, swobodą i luzem. Te dźwięki np. początek i wyłaniający się z nich beat w "Echu", są niesamowite!

Łona poczyna sobie z językiem polskim lekko i frywolnie, sporo tu wulgaryzmów: chu%^w i k$%ew. Nic to, bo miało być potoczyście i mocno, więc jest. Łona jest rozpoznawalny, nie do pomylenia, jest prawdziwym klasykiem (np. ostatnio wystąpił na płycie Nosowskiej "Basta"). 

To króciutka płyta - zaledwie siedem utworów + jeden remix. Dzięki temu, że krótka - wyrazista. Ale chociaż krótka - gęsta, można się długo wgryzać w różne niuansiki. Zachwycam się nią od dłuższego czasu. Okazało się, że z racji szybkich beatów, świetnie nadaje się pod ćwiczenia fizyczne na orbitreku. 

Jest tu arcytekst o burzy, w której "gęsto od strobo / ale wreszcie jakieś pokrewieństwo z pogodą", w którym to, co się dzieje z doborem słów, akcentów to jest level hard, level master: "krzywo błyszczący horyzont", "iskrząca się iskra mocna", "suma mżawek" i "granie na kotłach pod ostry bój". Pytanie - "czy przyżarzy, czy przydżdży?", to złośliwość w stronę naszych polskich skłonności: np. do narzekania, czy słomianego zapału, pod płaszczykiem meteopatii.

"Hasztag Nikifor Szczeciński" wraz z obłędnym teledyskiem to hołd dla specyficznej ulicznej sztuki tzw. street artu. Zmyślna konstatacja, że taki kolaż rupieci, gazet, zabawek jest godny uwagi, że nie tylko lansowana w prestiżowych galeriach sztuka się liczy, zrobiona jest tu z dużą zręcznością, trochę z dystansu, ze wspomnieniem wszak łemkowskiego mistrza-amatora, który doczekał się miejsca w encyklopediach. "Istoty dotknął? Nie dotknął? Jedno licho. Miejski folklor. Szczeciński Nikifor."  

"Udostępniam ci playlistę" to wyliczanka tytułów piosenek lub niszowych wykonawców - zachęta do poszukiwania w muzyce nieznanego. Ta pogoń za wyjątkowymi nagraniami ma w sobie coś ze snobizmu, ale to poczucie docierania do absolutu jest piękne i ja go znam, gdy odkryję coś na własną rękę, coś co jest tylko własne. Wybitny refrenik "Może bym tak pomyślał? Pochodził, pomówił, potańczył? Tak jak lubię - po to cały ten cwancyk", można sobie podśpiewywać, w przypadku zapotrzebowania na ewakuację ze schematu.

"Echo" to już poważny tekst, o tragedii Żydów, którzy skazani byli na pogardę i zmuszeni do opuszczenia Polski w marcu 1968 roku. Czy szczeciński zespół jazzowy Następcy Tronów, "dla niektórych The Żydołs", zrobiłby karierę? Czy jego następcy to byliby polscy Beastie Boys? Nigdy się nie dowiemy. I o tym warto rapować.

Numer "Co tam mordo?" z tanecznym teledyskiem - jest pierwszorzędny już pierwszą zwrotką "Co tam mordo, jak leci? E, pomału; sporo wyrzeczeń niewiele szału. Pielęgnuję tu grunt, żeby mi nie zarósł;". A taki zwrocik to już z adnotacją, że "Wy tak nie umiecie, poeci!": "Plus ten banału szczery poryw, żeby mnie przeryć i poryć, i wejść w moje terytory."

Na koniec napiszę, że w przebojowym, singlowym, pijackim "Stop, Nadiu" Rosjanka polewa i polewa, a składnia słabnie. 

Składnia może i słabnie, ale nie mój entuzjam do Łony - rap, którym też się zajmuję, uczynił sztuką. I jeszcze ta niecodzienna oprawa graficzna - w roku Moniuszki otrzymujemy książeczkę i "cedećko", które - tak jak niegdyś książka słynnego kompozytora "Strasznego dworu" - powinny być w domach na różne okoliczności dnia codziennego i na pohybel tandecie.




"Kocham, więc jestem" zespołu Agnellus

Lutek Orenbach jako dziewiętnastolatek trafił do tomaszowskiego getta. Miał niespotykany talent teatralny, był świetnym karykaturzystą, ale też  niepoprawnym romantykiem, piszącym namiętnie listy do ukochanej Edith. Kochał, pomimo strasznych wojennych okoliczności. Zachowało się takich listów ich aż 100. To z nich pochodzi tekst piosenki "Amo ergo sum" zespołu Agnellus. Asolutnie polecam! "Kocham, więc jestem"!

Jest to fragment projektu „Sen o teatrze. Listy z tomaszowskiego getta – Lutek Orenbach do Edith Blau" A zespół Agnellus (śpiew – Agnieszka Kowalska-Owczarek; gitara akustyczna – Agnieszka Nowak; gitara basowa – Tomasz Kowalski; gitara elektryczna/ gitara akustyczna – Daniel Machoś; perkusja – na nagraniach Mateusz Joachimiak/ koncerty Paweł Zawierucha; puzon – Grzegorz Rogala; instrumenty klawiszowe – Rafał Hajdorowicz), przypomnę,  wcześniej nagrał bardzo dobrą płytę "Tribute to Tuwim".




 

czwartek, 14 stycznia 2021

Zastygłem w dziwnej pozie

 MACIEJ MELLER "ZENITH", Ambient Media House, 2020


Na okładce postać w mgle. Jak wyjęta z covidowej izolacji, przemykająca pospiesznie. To płyta z 2020 roku, prosto z zamknięcia, nie zagrana jeszcze na żywo. To pierwsze solowe dzieło Macieja Mellera gitarzysty, który współtworzył świetną płytę "Meller Gołyźniak Duda", a w międzyczasie dołączył do jednego z najlepszych polskich zespołów - Riverside.

Fajnie wydany ten album. Klimatyczne zdjęcia w środku - przyroda, pusty górski krajobraz (Islandia?), paproć, brzoza, sucha gałąź, kora, drabina położona w ściółce, alejka pokryta liśćmi.

Ach, każdy dźwięk tej płyty wydaje mi się doskonale na miejscu. Słucham jej od dobrych paru miesięcy, naśladuję solówki (brzdąkam na jednej strunie). Utożsamiam się z bohaterem z pierwszego utworu "Aside", który z uchem przy ścianie, z nosem w szybie, jest trochę oczekujący, trochę pogodzony. Ten kanister w ręku to zbyt gruba metafora, serce na rękawie - ok. Jest przyczajenie w czterech ścianach, mnóstwo wiary i odrobina frustracji, gdy "fuckin' destiny" wydaje się misją niemożliwą, wtedy przydaje się kaptur, samotność. Jest tu delikatność i pewna żarliwość. Ten ośmiominutowy utwór w połowie 5 minuty fajnie zwalnia. I wtedy 'muszę' zmienia się w 'mogę', gitara brzmi podniośle jak u Gilmoura, a potem jeszcze "porządny walec drogowy" prostuje ścieżki.

Najbardziej radiowy utwór to numer 5 - "Frozen". Użyję tu swojego ulubionego słowa: "genialny". Kocham to "zastyganie w dziwnej pozie". Co poradzę, że nie widzę tu nic zbędnego. Po prostu każdy dźwięk gitary, uderzenie perkusji, głos (ach, jak to jest zaśpiewane - na wokalu, autor tekstów - Krzysztof Borek) - wszystko. I tekst, o przekazywaniu pałeczki młodszemu, silniejszemu, o tym, że "przed tobą jeszcze tyle, ja już przegrałem". Piękne katharsis. Ja osobiście z każdym załamkowym refrenem tej piosenki czuję się pewniej. Niech mnie świdruje ta gitara na początku, niech we mnie wierci! 

Siódemka - "Trip", maczał w niej swoje palce lider Riverside - Mariusz Duda. Być może to on jest odpowiedzialny za te piski i pomruki. Może to ta szczypta geniuszu dała niesamowitą atmosferę sennego wieczoru? Jeśli nie uniesie Was to, co się dzieje pod koniec trzeciej minuty, spiłujcie sobie pięty! Te powtarzane dźwięki, pętle i łkania gitary, aż proszą się o zamknięcie oczu i odlot. 

"Knife", numer trzy na płycie, zaczyna się od pianinka, fajnych dudnień i wysoko z jakąś mistyczną ekstazą zaśpiewanych słów. No i jest tu trochę gitar, na które czekają fani progresywnej muzyki. W tekście - kupno noża, gdy wróg u bram i dużo miłosnych wyznań.

Czule brzmi "Plan B". To spokojna ballada o trudnej decyzji, smutna i piękna jednocześnie. "Plan B mi pasuje". Zgodnie z kanonem pojawiają się mocne gitary, a na koniec znów o pewności, że wyjście awaryjne to dobra decyzja.

"Halfway" zdaje się dał tytuł płycie. Połowa drogi, czyli Słońce w górowaniu (z tym zenitem, to chyba przesada, nie jesteśmy wszak w strefie międzyzwrotnikowej). Tak jakoś dramatycznie rozwija się ten utwór,  by w czwartej minucie pozwolić płynąć już spokojnie na falach gitarowego wywijania. Lubię to!

Pogwizdywaniem zaczyna się "Fox". Poetycki niejednoznaczny tekst interpretuję sobie jako historię radzenia sobie z życiowymi nieszczęściami. Domniemywam po radosnej solówce, że lisek już swoje włoski wkłada w inny kurnik.

Przyjemnie kończy się ta płyta - spokojem, wyznaniem, że to żadna magia, że to się dzieje naprawdę i jest pięknie. Choćby to była droga w mgłę wzdłuż samochodowych kolein, pójdę tą drogą.

 






sobota, 28 listopada 2020

Na kawałeczki, w pogorzelisko, w miraż

 GREG DULLI - "RANDOM DESIRE", 2020


Najpiękniejsze są smutne piosenki. Ze "znalazłem cię", znaczącym tyle, co że "jesteś w mojej głowie, w moim wspomnieniu, śnie". Zapisane, gdy przychodzi noc i falują w głowie stracone szanse, głupie strachy i marnacje. Taką piosenką jest "It Falls Apart". Ach, kiedy wchodzi ten dźwięk klaskania, snują się smyki, szepty, ma się ochotę zamknąć oczy i porozbijać się na kawałeczki.
 
Innym cudem jest "The Tide" o jakimś rozpadającym się związku, kłamstwach, wątpliwościach, niepewności. Żarliwie zaśpiewany, z brzęczącą gitarą w stylu The Edge'a z U2, aż do cody z cytatem z "Abbey Road" Beatlesów: "You're so heavy...". 

Pierwsza na płycie jest "Pantomima". Idealny początek - słowo "spustoszenie". O podniecie, która kieruje życiem, o pragnieniu upojenia i odlotu. W ciekawym teledysku reżyser tanecznego show niespodziewanie kończy w foliowym worku. W tekście złamane serca, sen na czerwono, high i "easy come and easy go". 

Udane są rozedrgane "Sempre" i spokojne "Scorpio". Szczególnie ten drugi, gdy przy dźwiękach fortepianu Greg wyznaje "Oddychaj ze mną", "Śpiewaj ze mną", "Śnij ze mną", "Śpij ze mną", brzmi to jak modlitwa do upadającego świata. Rozbrajające jest to błaganie faceta, który wierzy, że wszystko jest możliwe. Dla mnie mistrzostwo: te gitary i to cedzenie słów. 

W "Marry Me" jest rzewnie - on pozwala jej odejść. A w zaśpiewanym ściśniętym gardłem (wyobrażam sobie Elvisa) "Lockless" pojawiają się nagle trąbki jakby spadały na nas tysiące confetti.

Niezwykłą piosenką jest "The Ghost" - ewidentnie w stylu Nicka Cave'a (jak korespondencja z "Red Right Hand"). Miłość jak narkotyk, miłość jak pogorzelisko i żużel, a "diaboł" skacze przez dach. Smyki przygrywają jakby kpiły.  

"Black Moon" to jakieś nieszczęście i zanurzanie w czarnej nocy. Choć melodia niesie, tekst dołuje - no bo przecież "najpiękniejsze są smutne piosenki". A "Slow pan" jak spojrzenie z góry na świat, znów z niepewnością - czy wszystko to czasem nie miraż?  




niedziela, 15 listopada 2020

Bierzcie to, zakochańce


 VOO VOO - "Anawa 2020", Narodowe Centrum Kultury 2020.



Znam tę płytę Grechuty na pamięć. Może to właśnie od niej się zaczął mój poetycki flow? Pamiętam dobrze, kiedy ze sterty winylowych płyt, które posiadałem dzięki pasji zbierackiej mojego taty, zacząłem wybierać te z poezją: Grechuta, Niemen, Demarczyk... I wyobrażałem sobie, że jestem poetą.

Nie pamiętam za bardzo, by moi rówieśnicy tego słuchali. Raczej sam odkryłem to dla siebie. Ach, ten uśmiechnięty młodzieniec na okładce. Te czułe wersy o miłości, poustawiały mi wrażliwość, porozklejały mnie.

Gdy dziś słucham sobie "Wesela" pękam na pół przy słowach Wyspiańskiego: "jestem wtedy wszystkim bratem, i wszystko jest dla mnie swatem / w tym weselu, w tej radości / Bóg mi gości pozazdrości"... W tym roku przez koronawirusa odwoływano ceremonie ślubne i weselne, zespół Voo Voo też odwołał "Wesele" - nie dał rady nagrać swojej wersji. Szkoda...

Waglewski - lider Voo Voo, podkreśla w wywiadach, że cel miał taki - przypomnieć kultową płytę, która ma już 50 lat. Że nie miał w planach żadnej dekonstrukcji tych piosenek, ot przedstawić swoje wersje. Tylko trochę zmienione, na pewno unowocześnione.

Też uważam, że można poprawiać klasyków. Nowe życie starym piosenkom jest potrzebne. 

Płyta zaczyna się od ładnej introdukcji, tylko jakiejś mrocznej, nie kojarzącej mi się zupełnie z oryginałem. Potem jeszcze trochę niewyraźny głos poety recytujący krótki wiersz. Hmm... Przyznam, że dla mnie płyta zaczyna się dopiero od ciepłego głosu Nosowskiej. Ta wersja "Zadymki" jest właśnie idealnym przykładem, jak trzeba interpretować rzeczy znane. Płatki śniegu w każdym razie wirują, a ręce są zacierane z zimna. 

"Niepewność" zaczyna fajny nowoczesny beat. Przy "Czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie?" wyobrażam sobie jak Mickiewicz na Judahu skale, kiwa głową do rytmu, a dłoń formuje w lajk. A mi migają przed oczami wszystkie tysiąc pięćset odtworzeń tej piosenki z adapteru. Waglewski swoim charakterystycznym głosem wpasował się idealnie, jakby "grał żonie". Drugim głosem jest nieznana mi wcześniej, dziewczyna - Kasai (sprawdziłem i wiem, że udzielała się wokalnie na płytach np. Rojka, Brodki czy Ani Zalewskiej). Piosenka zgodnie z metodą zespołu Voo Voo jest z minuty na minutę fajnie "psuta". A ja lubię te psuje.

Czas na pana Zalewskiego. "W dzikie wino..." - świetna piosenka - i jakby idealna dla artysty od "Annuszki". Dęciaki w łatwym do rozpoznania stylu Pospieszalskiego. Jest luz, nie ma spiny. Jest jakiś czar dawnych czasów.

"Twoja postać" od razu mi przypadła do gustu, gdyż jestem fanem Spiętego. Jego melorecytacja jest taka, że od razu płaczę - trochę za Lao Che, trochę za czasem zakochań i odkochań. To chyba najlepszy dla mnie fragment płyty. Czuły, zwiewny, fajnie podany.

"Nie dokazuj" - figlarny, trochę jakby wolniejszy od oryginału. Też OK. Zalewski wydaje się idealnym wykonawcą Grechuty, tak jak genialnie interpretował Niemena (szczególnie pieśń "Pielgrzym" do słów Norwida, wydaje mi się mistrzowska).

"Będziesz moją panią" to duet Kasai i Spiętego. Lubię ten moment, gdy Spięty mówi "ptaki wszystkie", zmieniając trochę oryginalny akcent. Zatem znów jest tak, jak ma być. Zakochańce niech biorą tę pieśń, śpiewają ją patrząc sobie w oczy. Szacunek do kobiety i piękno jedynego uczucia - to pokazuje nam Grechuta. Bierzmy to, póki przestaniemy wierzyć w miłość, póki zohydzą ją nam ulice pełne wulgarności i złorzeczeń.

Z przybosiową "Piosenką" pełną jakichś rozterek i demonów, udanie zmierzył się znów mistrz ceremonii - Waglewski. A na koniec "Korowód", choć chce się spytać, a gdzie "Serce"? (o braku "Wesela" już pisałem). Przyznam, że chyba ten cover jest najsłabszy, zbyt rozlazły. Gdzieś uleciała hymniczność oryginału. No ale tak miało być, trochę inaczej. Zgodnie z tytułowym rokiem - 2020 - przez maskę, online, w izolacji.




                                               

 

niedziela, 11 października 2020

Coś więcej niż materia

 BOLEWSKI I TUBIS "Bez końca", Audio Cave, 2020.



Ach, jak potrzebne są takie dźwięki! By odpłynąć, puścić wodze. By być jak Tuwim "na przedniej platformie tramwaju", umieścić soczewkę, która wyostrza obraz na szczególe. Na tle wszechobecnego jęku, wygrażania światu pięścią i obrażania się na rzeczywistość, płyta "Bez końca" wydaje się bezczelnością. Oto dwóch młodych ludzi czuje moc, wierzy, że "jest coś więcej niż materia". 

To łódzki duet - Radosław Bolewski - śpiewający i grający na perkusji, oraz Maciej Tubis - mistrz fortepianu. Słyszę, że do nich należy świat. Jeden z nich ma głos, który nie wstydzi się czułości. Spod palców drugiego, wypływa idealnie dobrana porcja dźwięków lub szalona improwizacja, pełna buńczuczności i wirtuozerii. By tak grać, trzeba mieć Żelazową Wolę! Ich afirmacja świata to nie jego idealizacja, raczej zgoda na jego niedoskonałość, umiejętność znalezienia miejsc, w którym jest niepojęty: spojrzenie, tęczówka oka, zapach lasu, uczucie tętniącej krwi.

Płyta zaczyna się od empatii. Rozumiem Cię - zdaje się śpiewać Bolewski - "nie potrafisz zasnąć spokojnym snem", "kawa o poranku ma apokaliptyczny smak", "w twych zmęczonych oczach blask stopniał jak wieczny lód" - ale - posłuchaj - żyj dla dzieci, dla kruchej niesamowitości "naszego śladu", dbaj o Ziemię, drzewa, wodę - bądź odpowiedzialny dla przyszłych pokoleń. 

"Ocean" - to piosenka z olśnienia wielkością. Pięknie narastające dźwięki naśladujące wielką falującą taflę i syki flar. Spokój, pewność i otucha.

"Afirmacja" - jest jak hymn do cudu miłości. To nie grawitacja ciągnie w dół, tylko nasze głupie przeświadczenie, że świat jest płaski jak deska, na której dajemy się pokroić, i skończony jak kretyn. Jeśli nie umiesz poczuć doskonałości wymiarów świata, spróbuj "transplantacji myśli", spróbuj popatrzeć w kosmos drugiego człowieka. Zachęca do tego fortepianowe solo Tubisa, które świeci jak gwiazdy na niebie, Syriusze i Betelgezy!

Udziela mi się power utworu "Przyśnij się", przypominający delikatnością piosenkę "Wymyśliłem Ciebie" Andrzeja Zauchy. To uroczy erotyk w stylu Gałczyńskiego, a jego tekst skrzy się od zmyślnych zestawień: "Przyśnij się, jak tylko ty potrafisz, niech się obudzę rozczarowany", "Zajęta jesteś tym zajmowaniem".

"Zagęszczenie" ma jasny przekaz, by dobrze żyć, cytować klasyków każdym gestem. I ubierać świat w słowa. Jest moc we frazie: "Zagęszczenie myśli wokół ciebie, tak intensywne aż się zjawisz". Niech żyje myślenie życzeniowe! Wiara - tak! Nadzieja i miłość - oczywiście! I jeszcze jazz, jazzowa improwizacja, a jakże. Przepiękna aranżacja i to tajemnicze mruczando. Utwór idealny: piękno i dobro.

Dynamiczny, publicystyczny "Czas spokojny" o podziałach i społecznych niepokojach, ma nas zarazić przeświadczeniem, że nasze kłótnie są niemądre, bo przecież tyle nas łączy.

Fajnym pomysłem było dodanie sitcomowego śmiechu do "Walczyka". Klimatyczny utwór zyskał dodatkowy kontekst. To już nie tylko piosenka kpiąca z bezrozumnej pomnikomanii, ale i z duchowego kalectwa i braku wyczucia sporego fragmentu ludzkości. "Śmichy i chichy", które towarzyszą różnym fragmentom piosenki, to fajna metafora współczesności - dzisiaj ambitniejszy przekaz nie może się przebić przez kolejne kabaretowe festiwale. Inna sprawa, że ten pomysł wypuszcza trochę powietrza z cokolwiek patetycznego tekstu - wezwania do aktywności, do wywrócenia tej szajby-łajby: "Mogłem zrobić coś, chociaż mały gest", "ta krótka chwila dnia, gdy nie ma cienia, a potem wszystko zmierza do zaćmienia". 

"Bez końca" to wyciskacz i zadreszczacz. Delikatny, kruchy i dostojny, płynący jak rzeka miodu, frunący jak dmuchawiec. Jak okazanie pełnego zaufania, jak spoglądanie w horyzont, na którym wschodzi to, na co czekamy.

piątek, 4 września 2020

Skromny, pozbierany

ARTUR ROJEK - "KUNDEL", KAYAX, 2020.

 

Udało się Rojkowi wymyśleć siebie na nowo - tańczącego w teledysku do "Bez końca"! Taką specyficzną choreografię - introwertyczną, na przekór światu, widziałem chyba tylko u Michaela Stipe'a z R.E.M. w "Losing My Religion". Tyle, że Stipe, tam gubił swoją "religię", a tu Rojek znajduje "właściwą stronę". Drobi swoje kroczki we własnym dobrym miejscu, bo znalazł powód, który unieważnia siedemnaście pretekstów do dołów i załamek.


Jest na tej płycie hymn zmęczonych i wyjałowionych: "A miało być jak we śnie". Ach, jakaż piękna katastrofa tu jest wyśpiewana (teksty napisał Radek Łukaszewicz - z Pustek i Bisz/Radex)! Jakaż niewiara w siebie i w ludzkość - jaka totalna deprecha i odzierka ze złudzeń! Jak celne uderzenie w przeponę. Niezwykle brzmi ta bezradność pocieszycielskiego "doceń". Moc tej piosenki zwiększa jeszcze bluzg - podany w podobny sposób jak w "Beksie" na poprzedniej płycie, co naprawdę "odcina tlen".

Pomiędzy znalezieniem odpowiedzi na pytanie "Jak się trzymać w pionie kiedy wieje?", a leżeniu na betonie przy "I tak stracisz wszystko" jest pochwała skromności, zwyczajności: "jestem lepszy, wrzucam wsteczny". Jest też myśl, że sami sobie wymyślamy "końce świata". A puenta to zwyczajna, nierasowa piosenka z fortepianem o pozbieraniu się dla miłości. Płyta "Kundel" przynosi sporą satysfakcję. 

 

Zobacz też recenzję płyty Artura Rojka ""SKŁADAM SIĘ Z CIĄGŁYCH POWTÓRZEŃ"


środa, 19 sierpnia 2020

Śliniąc kredkę, liżąc wargi

Łukasz Jarosz "Dzień Liczby Pi", Fundacja Kultury AFRONT, Bukowno 2020

 

"Każdy wiersz powinien być miłosny" - pisze Łukasz. Nie pamiętam książki poetyckiej, w której o miłości pisało się z taką intensywnością.

Dziś słowo "miłość" włóczy się końmi. Zohydza się je w piosenkach pop i disco-polo, obtacza w panierce jak schab, polewa lukrem i czekoladą, obkłada pokruszonymi ciasteczkami oreo. Dlatego możliwe, że na niektórych nie robi już żadnego wrażenia. Miłość, ta małżeńska, wyśmiewana jest skutecznie w kabaretach, filmach, portalach internetowych: "mąż i żona to przecież dwa pokurcze trzymające się razem z powodów ekonomicznych, znudzone sobą do cna". Miłość - nazwijmy ją "love" - utożsamia się z wolnością, luzem, z braniem egoistycznej przyjemności, z "funem". Ta "patomiłość" z telewizyjnych show to sączenie drinka, skok do basenu i już! Patocelebryci umieją tym czymś kupczyć, wyeksponować na insta. No właśnie, właśnie, chcę powiedzieć, że Jarosz - nie o tym, nie o tym...

"Bo miłość..." - zacznę jak Piotr Szczepanik  - "...miłość nigdy nie ustaje" - cytując List do Koryntian. A obiekt tego uczucia - jak pisze Jarosz - jest znakiem istnienia. Pragnął jej: "Rysowałem dom, śliniąc kredkę liżąc wargi.", "nie mogłem się doczekać, kiedy to w końcu ja / podejdę do niej i przełamię się opłatkiem." i stała się jego definicją piękna: "rozgarniałem krzaki jaśminu, by cię zobaczyć.", ale też stała się trwogą, strachem, wyrokiem, chorobą, więzieniem, wariactwem.

Bo z miłości, nie można wyjść, tak jak nie można wyjść z siebie. Ta czułość i pewność zaciska nam krtań, gdy wspominamy jej początki: gdy "śmialiśmy się z tego, kto kasował bilet". I niszczy, gdy staje się prozą życia - "I nie było słychać musicalowej piosenki, / bo lektor głośno i wyraźnie czytał jej słowa."

Autor pisze na klęczkach, jakby chciał wyznać swoje przewiny. Nie wstydzi się intymnych wyznań. Spowiada ze swoich występków: "Będę się streszczał: kochałem, nienawidziłem.". Wie, że sknocił to i owo: "Żyłem w idealnym świecie, skończonym czasie"; "Nie potrafiłem Cię kochać, jak chciałaś", "było sobie serce, zaprzepaściłem je", "znalezionego Chrystusika / podrzucam nieznanym żołnierzom." Żyje trochę w letargu: "Dzwonek nad drzwiami sklepu przypominający, że żyję". Był już w poradni kardiologicznej po diagnozę - (wizyjny wiersz "Wyspy nonsensu").

Pamięć steruje jego sercem. Błahe wydarzenia urosły do rangi wielkich - godnych wpisania w tablicę stratygraficzną. Teraz są równie ważne co wielkie wymierania, zalewy morskie i zlodowacenia: "Za chwilę ona stanie na brzegu / opłucze twarz, wytrze się koszulą. Podejdzie kalecząc stopy o muszle ślimaków."

I jest gorzko, bo przyszło mu kochać kogoś, kto od niego odszedł. Kogoś, kogo nie może dotknąć, a miłość jeszcze bardziej jest. Opisując to, zbliża się do fraz charakterystycznych dla Jana Twardowskiego (u niego: "ta straszna pustka, co graniczy z Bogiem", "mózg jak tulipan chyli się zmęczony", "że w jarzębinach wisisz / dzwońce cię podziobały").

I czuje się chory i obcy: "Na ziemi, na którą nikt nie chciał przyjść". Samotny jak Thom Yorke z teledysku Radiohead, w którym przechodzi przez dziesiątki drzwi, by udać się do jaskini: "płomień wspina się wysoko, oświetlając / namalowane przeze mnie na skałach postacie." Zrozpaczony jak facet z teledysku Stereophonics, który każe się zakopać na plaży przed nadejściem przypływu: "Śpię na deskach, obok głuchych fal. / A wyżej biel morza, a wyżej wapno nieba."

Został ze smutną konstatacją, że miłość to straszny trud i ból, rana - dlatego, gdyby był Bogiem, oszczędziłby nam jej (wiersz "Rzut"). Dlatego z lubością układa swoje charakterystyczne frazy: "ciemne jak wątroba miasto", "siniak słońca", "szyja sępa".

Czy można się bardziej otworzyć, niż tu: "Wczoraj płakałem. To wszystko." , uderzyć w wyższe tony? W książce uśmiechniemy się tylko raz, gdy opisuje matkę: "Po niej odziedziczyłem piegi, a kto wołał na mnie / "indycze jajo" - dostawał wpierdol."

Tylko w trzech wersach znalazłem wiarę i nadzieję - w wezwaniach do prostych czynności: "wstańcie, podejdźcie do szyb, by zobaczyć niebo." i "Otwórzcie drzwi, a wpłynie do was morze." 

I choć do opisu miłości posłużyć może poecie, i maszyna do szycia, i latawiec, choć, gdy je "pomidora jak jabłko", jakby grał w grę "pomidor" i znał tylko jedną odpowiedź, to gdy znajduję w ostatnim wierszu "nieczynny popękany młyn" - wyczuwam w tym niezdolność do czerpania siły. Zostaje mu serce, które "mocno uderza o materac", "ciało (...) Nerwowe, czujne jak starzec / mieszkający w domu przy szosie, w który co jakiś czas uderza samochód.".

Opisał nieuchronność losu rekinem, który "Podobno potrafi / wyczuć kroplę krwi w stu litrach wody.", bluźnierczo opisał zwątpienie ("bóg zjada człowieka / szpadlem klepie ziemię nad trumną"), jak kocha i cierpi, być może i śmieszny, może i infantylny. Ale na pewno nie brzęczy jak miedź, nie brzmi jak cymbał. 

 

Przeczytaj też inne recenzje książek Łukasza Jarosza:

Recenzja książki "Kardonia i Faber" 

Recenzja książki "Świat fizyczny" 

Recenzja książki "Spoza"

Recenzja książki "Biały tydzień"

piątek, 24 lipca 2020

Winni, żadni, dłużni, bezradni

PIOTR GAJDA "Człowiek z halabardą", SPP Oddział w Łodzi, Dom Literatury, Łódź 2020.

 
Kiedyś Piotr - całkiem serio - powiedział mi, bym nie pisał wierszy o kawie. Poezja ma pruć, boleć - przekonywał - a nie służyć do delektowania się światem. Dlatego z uśmiechem przeczytałem wers "Zanim dopiję". Nie no, spokojnie nie ma tu żadnej zdrady ideałów. Nikt tu nie cmoka nad smakiem, tylko myśli o jednostce jak o zmielonym ziarenku, przeciśniętym przez układ pokarmowy łaskuna muzanga, zamkniętym w kapsule.

Tak! To świetny początek siódmej książki autora z Tomaszowa Mazowieckiego, zafascynowanego poetyką Rafała Wojaczka. Mam wrażenie, że to jego najważniejsza książka.
Zanim zacznie się czytać, warto przypomnieć sobie "Dystrykt 9". Wiersz numer dwa, nawiązuje do tego niezwykłego filmu SF w reżyserii Neilla Blomkampa. Przywołany w książce główny jego bohater - urzędnik Wikus van De Merwe, dość bezrefleksyjnie wykonywał swoje zadania, aż gdy na skutek oblania się dziwną czarną substancją zaczął zmieniać się w kosmitę. Wtedy to doświadczył "systemu" jako ohydnego narzędzia opresji, które posługuje się kłamstwem i nie zawaha się przed niczym dla swoich korzyści.
Nie dość, że oglądając film - kibicujemy paskudnym stworom z kosmosu, narasta w nas jeszcze obrzydzenie ludzkością. Człowiek - to mięśniak, który jest gotów zabijać, człowiek to trybik maszyny zła, która gdy trzeba, wymieni go na inny. 

Dopiero po przypomnieniu sobie filmu, wers: "Nic, co obce, nie jest mi ludzkie" trafił do mnie. Podmiot liryczny książki zainfekowany został świadomością wszechobecnego zła. Grube nici i maski, pozory - są wszędzie. "Klęska defiluje na co dzień ulicami miasta", nie ma sprawiedliwych, nie znajdzie się nawet jeden porządny.
Do czego doprowadzi crescendo, narastające każdego dnia? Czy będzie to oczyszczający womit? "Ziemia była mi płaska jak telewizor (...)", wszystko okazuje się nie takie. Czy to ja  jestem tym "ostatnim optymistą", który "lajkuje omamy świata wyzuty z krytycznej szorstkości"?

Gajda zestawia pracę z cierpieniem Hioba. Podstawia nam pod oczy kontrastujące ze sobą obrazy: np. metro i ryczącego lwa z czołówki amerykańskich filmów, bombardowanie Hamburga z 1943 roku i wielkiego hamburgera, wreszcie Łódź, która raz chudnie, raz przybiera na wadze, jakby miała efekt jo-jo. Rozpracujcie puentę: "Ponieście ją na powiekach jak smog. Jak Hioba."

W "VHS (Very Horrible System)" porównuje swój los do kasety video zakleszczonej w mechanizmie. "Witamy w dziurze - jaką jest ta planeta, ten kontynent, kraj, to - miasto - przez które przecieka moja miłość i nie dzieje się nic, za co warto umrzeć. A tak prosiłem, otwórzcie!" Mocne!

W najlepszym - wg mnie - wierszu "Bajki robotów" (tytuł od Lema) wypomina: "moja zapłata była sumą brutto, więc części tej kwoty nigdy nie widziałem na oczy, zwłaszcza że wszystko wypłacono mi w drobnych.", a dla wszystkich pracowitych od rana do wieczora, bezrefleksyjnie żujących swój żywot, poeta lepi taką konkluzję: "(...) mam dla was rabat, skoro udało się wam / umrzeć na śmierć z tworzywa sztucznego. Chyba, / że całe życie byliście robotami przy taśmie // i nie zostaniecie zbawieni."
W kolejnym, podsuwa nam sole trzeźwiące: raczy sobie kpić z wiary w "życie od początku": "istnieje (...) możliwość, że to będzie początek / końca, w zasadzie koniuszek, rąbek, // wycinek histopatologiczny.", kpić w jakikolwiek wpływ na zmianę swojego losu: "(...) jesteś przeźroczem (...) migasz klatka po klatce. Ubawiony po pachy / na monitorze miejskiego monitoringu (...)", brutalnie porównywać "podobnych sobie" do mięsa, gdy zżera nas "program na żywo, który zawierał lokowanie produktu / w gardzieli."
O tym, że socjalizm i kapitalizm mają takie same manowce, mówi w "Nowych szatach cesarza": "zawsze będę tym samym podróżnym, któremu pozwolono zarobić na bilet, któremu wymyślono cel ekskursji, (...)"
W krótkim wierszu "Świat był nasz" pokazuje ludzkość, która zabija nieświadome niczego zwierzęta, przy radości szatańskiej i milczeniu Boga. W dłuższym "Mein Mein Kampf" zauważa, że jest "nieszczęśliwym, białym misiem" na coraz mniejszym spłachetku ziemi. Choć przecież nie wymagał od ziemi obiecanej Bóg wie czego, został mu tylko marsz ciemną doliną. I pragnie tylko, by nie był obwiniany za zło, z którym nie ma nic wspólnego. (Świetny myk z tymi gatunkami niedźwiedzi!)
Wiersz pt. "Wrócić z plaży z opalonym na czarno sercem" ma taką refleksję: "Brudny ten wiersz, niehigieniczny poeta, nowe szaty cesarza // pochodzą z lumpeksu (...)"

W dywagacjach szalonego kierowcy dacii logan w "Sferycznym lusterku", Polska jest ironicznie opisana jako miejsce, gdzie pękła skorupa wielkiego żółwia podtrzymywanego przez cztery wielkie słonie. Myśli są ewidentnie złośliwe - pochodzą zapewne z odurzenia patriotycznym przekazem. Przywołane są tu: śpiący rycerze, norka z obrazu da Vinci i serial "Korona królów", dlatego Polska wpada we wsteczne lusterko coraz mocniej.
Dalej: "być szybszym od kredytu" - czytamy w wierszu "Dacia". I w wierszu o molestowaniu, jest znów o obrzydzeniu "wspólnotą zapatrzoną w łzawiące oko grilla".

Odludek, zapadnięty w siebie jak rzeźba "Hamlet" Beksińskiego (niedawno ją widziałem na zamku w Sanoku), zastanawia się czy jest przeklęty, przy okazji samolubnie uważając się za jedynego człowieka: "Planeta - bez ciebie bezludna (...)."
Wiersz o wąsach wywołuje chęć ich zapuszczenia. To ja dopytam autora: a co z wąsem Lemmy'ego z Motörhead, dawnym wąsem Nicka Cave'a? Roguckiego? Wąsem Małysza? Wąsem wokalisty Eagles of Death Metal? Jest tu szydera z BIP-u i z małomiasteczkowej elity. Z systemu, który ma swoisty klucz: "Jeden obywatel to błąd statystyczny, tysiąc to motłoch".
"Wycieczka Auschwitz-Birkenau" nadaje się na sztandary wegetarian. (Dziś jadłem spaghetti nie tylko z papryką, ale i ze wstydem). Niezwykłość spostrzeżenia: "po śmierci / pozbawiony szacunku niby próżniowo foliowane prosię "produkt delikatesowy idealny // na uroczystości rodzinne i imprezy firmowe".

Wyjmę jeszcze z tkanek wierszy takie frazy: "piece wypalające butę", albo że życie to wirus - "wszystko to jest jedynie wariacją zbiorowej śmierci", żarcik smogowy o paleniu byle czym: "nigdy już nie będzie drugiego Papieża - Polaka".
Pełna egzystencjalnego bólu fraza: "Tyle podarował mi kapitał. Posiadam wyłącznie siebie na wyłączność i odłączność od ludzi, którzy buciorami tratują ziemię.", kończy się wspomnieniem "Procesu" Kafki, a więc Piotr G. vel Józef K. nie wie, jak będzie osądzon.

Zagubienie opisane jest genialnie, bezwład i bezsens pachną tym dzikim bzem rosnącym przy drodze, duszącym i zatykającym. Bo oto chodzi autorowi, żeby nam odebrało dech, żebyśmy empatycznie poczuli zacisk na szyi.
A może od "Bajek robotów" jeszcze celniejszy jest "Garnitur świata"? Po jego przeczytaniu, możemy nie tyle zerwać zgodę ze światem, co mieć przetrącony kark. Poczujemy się winni, żadni, dłużni, bezradni. Gdy to czytam, czuję się jak Maximus z filmu "Gladiator" wracający wreszcie do siebie  czeszący dłońmi zboże. "Oto pępek, z którego wywodzi się wszelki występek. Oto nędza, z której powstaje tego świata przędza". Uświadamiająco piękne!

Tak, jeśli płaczemy nad wyspą śmieci gdzieś tam na oceanie, popłaczmy nad wszelkim śmieciem wokół nas. Autor nazywa rzeczy po imieniu: żyjemy w świecie niesprawiedliwym, gdzie większość ludzi jest "bez dostępu do profitu". Jego wiara jest zamorzona na śmierć, jęczy z cicha jak "biczowany publicznie". Wszędzie widzi mięso (coś jak w animowanym teledysku do "Another Brick In The Wall"). Olśni go, że spożywając mięso przyczyniamy się do zła tego świata: "mięso, które było czyjąś matką, czyimś dzieckiem, mięso, które nie widziało nigdy słońca, mięso, które ryczy na widok sznura i noża, mięso, nad którym ktoś się pochyla, by szlochać z rozpaczy, i mięso, które ktoś nabywa za pieniądze, kierując się wysoką jakością." Jesteśmy, tacy sami, winowajcy!

"Fizyka dla humanistów" dobija najcelniej. Wszystko jest rozczarowaniem, zaczynając od przyjaciół, wszystko jest zimne, niedostępne, niewarte, chwilowe. To wiersz-łza, wiersz-lament. Wizualizuję sobie katharsis przy dźwiękach katarynki. Przy czym koło fortuny obracające się przy tych turpicznych dźwiękach jest wyjątkowo niefartowne, oferując same bankruty: "Pracowały wraz ze mną: Wszechświat, słońce, rośliny, wiatr. Pracował kamień przydrożny, cierpliwie wgniatając ziemię. Roiłem dla siebie Golgotę // w trybie menadżerskim."

W dramacie Szekspira Hamlet nazywał życie bliskie wegetacji zwierząt, śmiercią. W swym monologu zaczynającym się od "Być albo nie być" - pytał, zgadzać się na ból i krzywdę doczesności, czy buntować się. Gajda sprytnie uznał, że nie jest duńskim księciem, raptem trzyma halabardę i dźga. Dźga tak celnie, że na zawsze nam się odechce wygodnie rozsiadać.

sobota, 18 lipca 2020

Zostawiam grunge, kupuję banjo.

THE DEAD SOUTH - "GOOD COMPANY", 2014.



Mam widok z okna na pole owsa. Gdzieś w dali, bywa, pasą się krowy. Oto odpowiednia muza do tego tła. Zapewniają ją chłopaki z Kanady. Z prowincji Saskatchewan. Rządzi banjo. Gdzie ja ten instrument słyszałem nie tak wcale dawno? Na płycie Mumford & Sons "Babel"!  Nate Hilts ma wyrazisty głos - piękną chrypkę, jak młody Bono czy Caleb Followill z Kings of Leon. Żadnej perkusji.

Zaczęło się od uzależniającego singla "In Hell I'll Be In Good Company" (nr 4 na płycie). Panowie pstrykają, gwiżdżą, pląsają sobie, a to w hotelu, a to w fontannie i śpiewają o rzezi. Zazdrosny facet wie, że nie pójdzie do nieba. Piekielne dzwony, zbrodnia, mosiężny nóż.  Cave też śpiewał takie rzeczy na "Murder Ballads", nieprawdaż? Tylko dlaczego ja chcę tego słuchać? Czy to za sprawą brzmienia takich fraz:"The stage it smells, tells, hell's bells / Miss-spells, knocks me on my knees"?  Nie biorę przekazu na serio. Wszak panowie są wystylizowani z premedytacją na amerykańskich rednecków. 

Zerkam w kolejne teksty. Znów grube jak rura wydechowa, jak spód pizzy, chore jak zakaz wstępu do lasu w czasie pandemii, niemądre jak agitacja wyborcza przy informacji o śmierci Ennio Morricone. Oto podmiot liryczny po tym jak został odtrącony wyznaje, że i dobrze, bo wolałby się kochać ze swoim butem. No i, że skoro tak, to przejechał ją swoją ciężarówką. ("Long Gone")

Numer 2 - "Achilles" musi być mądrzejszy. I jest. Rzewnie i pięknie. I już wiem, że sorry Pearl Jam, zostawiam grunge, kupuję sobie banjo. Jest o szczęściu, pewności, płatkach kwiatów wirujących w powietrzu. 

Trzeci kawałek - świetny "The Recap", a w tekście powrót do głupawki. Rzecz o bijatyce w barze. "Wszyscy jesteśmy zmarnowani w barze gdzieś w centrum". Oj, to przecież nic wielkiego - ktoś kogoś dźgnął w oko, ktoś kogoś powalił na podłogę.

Piąty kawałek "Manly Way", najbardziej wieśniacko przerysowany. Z porąbanym jak las w Nadleśnictwie Spała, tekstem. Zachwycamy się wieśniaczką, która żądli jak pszczoła, i zachowuje się jak facet.  

Nie ma mowy, by nie spodobał się hulaszczy hymn: "Travellin' Man".  O brudzie za paznokciami, podartej koszuli, miodzie w uszach i podwójnej whisky bez lodu. O prostych potrzebach: niech piękna pani śpiewa, niech czuję jak w żyłach płynie alkohol! Refren do wspólnego śpiewania, banjo z westernu, sielanka! Po wysłuchaniu tej piosenki będziecie chcieli na najbliższy bal przebierańców założyć kapelusz i paradować ze źdźbłem trawy w zębach! 

A potem okaże się, że panowie z Saskatchewan "umieją w poezja". "Honey You" to piękne wyznanie miłości: "Kochanie jesteś kamieniem, a ja jestem twoją ziemią i będziemy rosnąć." Ja się rozklejam i potrzebna jest mi taśma typu scotch. Ten zaśpiew "o! o! o! o!", ta wiolonczela, to banjo, ta łza w oku.

"Ballad of Janoski" - czyli piosenka o wyganianiu demonów z życia kończy się pięknymi trąbkami (kto jeszcze pamięta kapelę Beirut?). Gwarantuję, że będziecie na koniec klaskać jak Rubik, i śpiewać "nanana".  

"Down That Road" - dramatyczny, straszliwy, o piekle wojny, gwałtach i zemście, o tym, że "mama powiedziała, że umrę, zanim się zestarzeje". Gdy przymykam oczy widzę jakiś westernowy straszny klimat, gdzie świszczą kule i dziękuję Bogu, że jest XXI wiek i mieszkam w Polsce, ale gdy otwieram, widzę naszą polską wojenkę. I pasują mi te "łamanie pleców, łamanie dusz" i "nie obchodzi mnie skurwielu, kim jesteś". Jakbym widział wpisy na Facebooku.

"Dead South" - piosenka nędzarzy, którzy wierzą, że się odkują, piją w przeświadczeniu, że przechylając butlę, zmieniają swój los. Taka piosenka żywych trupów: "Jeszcze tylko jeden marsz od zmierzchu do świtu, aż wreszcie dotrzemy / do bram tych, którzy dawno temu spalili nasze domy i odebrali nam życie". Smutne i piękne. Idealne na zakończenie imprezy.

Brutalny kawałek o tytule "Bastard Son" traktuje o totalnym upadku, świadomości własnych zbrodni i oszustw. O człowieku zepsutym do cna, któremu potrzebne tylko "liquor and dirty whores". O zboku, który umie się tylko pogrążać. 

"Deep When the River’s High" mający w sobie klimat natchnionych piosenek Boba Dylana. O zawziętym gonieniu po bezludziu, o pustych kieszeniach i ogniu w powietrzu, o samotnym płaczącym sercu, które chce tylko uciekać, gdzieś na południe, w strachu przez oczami diabła.

I na koniec "Into That Valley" - smutna ballada o tym, że marzenia o cudownej sielskiej dolinie ("where the Piper Man will play"), o żonie, synu i dwóch córkach, zostały niezrealizowane. Bo pojawił się strach, że przyjdą wilki, bo poszło się w nieznane i teraz z głową między kolanami, ma się tylko grób.