EWA
JAROCKA „Zapalmy moją krew”. Wydawnictwo Kwadratura, Łódź
2022.
Umiem sobie
wyobrazić okrzyk bezradności nauczyciela liceum, gdy słucha
interpretacji wiersza Zbigniewa Herberta w wykonaniu nastolatka. Może
młodzieńcze barki odbiorcy poezji są zbyt wątłe, by udźwignęły
odwołania do świata starożytnej filozofii, metafory, pełne
ciężkiego, namokniętego jak gąbka, piękna?
A teraz inny
kadr mojej wyobraźni: profesor czytający wiersze poetki Ewy
Jarockiej z tomu „Zapalmy moją krew”. I znowu bezradność,
bezradność dziecka we mgle. Profesor od Mickiewicza skonfundowany
jak Robert Plant na pierwszej płycie Led Zeppelin. Bo flow Jarockiej
szalone jest. Bo to proszę pana profesora, trzeba trochę wariatem
być, taką przedszkolną radością cieszyć się rozhuśtaną na
maksa poetyką. Trochę zamienić się na rozumy, postradać zmysły,
zdjąć koturny. Trzeba się umieć bawić swoją konfuzją.
Ten tom
zaczyna się tak: „mogłabym ci wydłubać
oczy, żeby się na tobie jednocześnie zemścić i zafiksować.”
Trudno nie
wizualizować sobie wtedy kogoś świadomego swych rozchwianych
emocji. A przy fragmencie: „wkręcałeś
matkę w swoje narodziny, ona zaś się zapierała, że dała ci
jakieś życie, ale potem się nabrała.”
- można ujrzeć kogoś, kto doskonale bawi się przewrotnością
swoich zdań, kogoś kto fika błazeńskie koziołki. Fika i czuje,
czym ma być wiersz.
Wiersz
to transmisją z pokręcenia. A w niej
miłość to "rogalik z masłem, zapach
domu i małych dzieci", powód do
strachu, do drżących rąk. Miłość niemożliwa do spełnienia.
Czy myślałeś w ten sposób o takim uczuciu? Takim, gdy oboje są
"ujęci kredą na chodniku w jedno
serce". A przecież kredą obrysowuje
się ofiary.
Wiersz
to zdumienie. Zdumiewają więc frazy o
kanale rodnym matki: "był wąski. teraz
zawsze / mi ciasno i duszę się. / mama ma wąskie biodra, to
dlatego pchałam się / ostro na świat i teraz też się
rozpycham(...)". I żadnej melancholii,
żadnej refleksji wpędzającej nas w posępność. Zamiast tego
szaleństwo, jakby własna "korba", prywatna "zakrętka"
były wszystkim. Wyobrażam sobie autorkę, gdy mówi: „Jestem
niepowtarzalna i sama siebie wymyśliłam. A moja oniria to mój
autonomiczny teren, w którym rządzę. Język mam giętki, a moja
wyobraźnia lubi jaskrawe kolory. A wszędzie miłość dziwna i nie
taka jak na romantycznych filmach. Tą dziwnością, która prosi się
o wiersz”.
Rekwizytorium
z tego zbiorku jest szalone, np. mleczak, który przyrósł do ścian
żołądka (dzięki temu idzie się na studia artystyczne, by go
narysować), albo cięte, krzyczące „Uciekaj stąd!”,
margerytki, nad którymi będziemy snuć plany zemsty na sprawcy
cięcia „(...) żeby sam sobie odciął /
głowę, szyję wsadził do wody i nie wiądł, / bo ludzie nie lubią
zwiędłych kwiatów”.
Przede
wszystkim szalone są te wszystkie uczucia - lęki, obawy, natręctwa,
pragnienia. Zatem zwijamy się w supeł, wysyłamy sobie telepatyczne
wiadomości.
Nawet jeśli
te wiersze wpadają w nadmierną gadatliwość, to w którymś
momencie zaskakują. I rozchylając chaszcze długich zdań,
natrafiamy na nierentownego Boga z infopunktu, którego dawno powinni
zlikwidować, zastąpić komputerem albo kalkulatorem. Jeśli te
wiersze wydadzą się błahą zabawą, wiatrakiem na patyku z
kolorowej folii, to może doceńmy kolorowe jarmarki wersów i ich
blaszane zegarki. A takie są np. zabawy z samotnością w smoka i
podpalanie lasu albo zbieranie fiołków, które piły sól i płakały
pysznymi łzami.
Wiersz
wystawia język. Mówi „mam nierówno
pod sufitem”. Ale to „moje nierówno” ma całkiem niezły
design. I wiersz umie robić niezłe wizualizacje, np. leśne omamy o
kręgosłupie w mchu, o drugiej stronie swojego ciała w brzozach i
maślakach, i chodzeniu do łazienki z nożem jak po leśne runo;
albo o zabawie w berka z własnym brzuchem; albo o zakochaniu się w
motylu, który grzał się na kaloryferze, bo noce są jeszcze
chłodne. Wszystko ze świadomością swojej przewrotności, ironii,
które każą niebu się drzeć: "nie rób
ze mnie worka na śmieci, od tego masz lasy, morza i oceany."
Wiersz
niesie brzemię moje życie w skórze
nosorożca, dźwiga samoakceptację - "Masz
w sercu serce z kamienia. masz głaz / w spojrzeniu.",
drwi z autora: „zniszczyłam sobie / płuca,
odpalając nerwowo papierosa od papierosa, / gdy na ciebie czekałam.
obgryzłam palce do kości.”, niesie
przeczucie końca - "pojawią się cyfry
w kolumnach i ja też zgasnę."
Przepracowuje za pomocą „zimnych” metafor jakieś niejasne
przeczucie - "sople lodu na palcach".
Te sople są z mojego ulubionego wiersza z tego zbioru pt.: „a
najważniejsze, że zobaczyłabym twoje zielone oczy”. Od niego
(s.28) polecam zacząć wędrówkę po tej książce. Czy zmrozi Cię,
Czytelniku, pytanie - „po co dałaś życie
komuś takiemu jak ja?”, czy pokryjesz się
szronem?
Wiersz
to cierpkie ziarnko. Gdy opisuje życie,
nie oszukuje słodzikami: „okna skrzypią,
drzwi się nie zamykają albo przechodzą przez nie dziwne postaci i
ludzie się zabijają nawzajem. każdy robi sobie w sobie swój
świat, aby tylko przetrwać.”
Wiersz
to spektakularna konfabulacja np. o
hodowli małych domów, galerii i kościołów, szkół i urzędów.
To wymyślona trwoga, że nasze ciało jest wsią, żebra to zagrody,
a jelita i żołądek to domowe zwierzęta. Trwoga, która przechodzi
w obsesję, że: "mam mamę, która
zabija siostry baranów! najpierw daje kurom imiona, potem podrzyna
im gardła".
Wreszcie
wiersz to sen,
w którym można wszystko. Ziemia zjada
niebo, wszystko pęka jak „balon, który
rzuca kurwami”, podmiot liryczny rozpada
się na kawałeczki, podmiot liryczny idzie spać i śni - śni końce
świata, lilie i koniczyny z ust. Śni, że to wszystko przez
utopione w basenie okulary.
Polecam tę
„odjechaną” książkę, życząc autorce kolejnych splendorów
(wcześniej dwukrotna nominacja do Nagrody Gdynia, za kwadraturowy
tomik i za powieść). Wyobraźnia Jarockiej? Szanuję! Jeśli
czytałem coś podobnego, to u Justyny Bargielskiej, Romana Honeta, a
może u Piotra Przybyły. Zapewne wysyłają oni kciuki w stronę
tych fraz. Napiszę w języku Jarockiej: śnię, że te długie
wiersze są schronem, w którym "zapomina
się o suszach, pożarach i topniejących lodowcach."
Są
tymczasowym schronem, bo jest tu zapowiedź, że jeśli "może
pewnego dnia las i góra zaczną krzyczeć / o topniejących
lodowcach, zagrożonych gatunkach / i wszechobecnym plastiku? dołączę
wtedy do nich..”
A
jeśli myślę – serce, to od dziś takie serce jak z książki
Jarockiej - serce jak glonojad.
RECENZJA UKAZAŁA SIĘ W LISTOPADOWYM NUMERZE PISMA "KALEJDOSKOP" 11/22