Tau to raper z misją.
Sam uważa, że "W rapie flexem jest zło, wstydem zaufanie
Bogu", a także iż "Ludzie wolą wielką ciemność niż
promienie światła", ale daje słowa wiary, nadziei i
życia. Pod prąd. Z przekonaniem, z posłannictwem. Wśród rapowych
gaduł wyróżnia go nie tylko świetny tembr głosu i szybkość,
ale chęć dawania świadectwa.
Wiele utworów wpada w
ucho od pierwszego słuchania, bo i bity niezłe i zacna żonglerka
słowem: w "AI", że sztuczna inteligencja nie dorówna
człowiekowi, bo nie ma serca; w "Nie znamy się" (z
raperem Łoną) o tym, że oceniamy się błędnie po wyglądzie.
Najlepsza jest "Grawitacja" (w udanym teledysku w roli
Jokera - Michał Koterski), ma i dowcip, i mądry przekaz o naszej
marności. Jest tu sporo zawadiackiej pewności siebie, że pokora jest
lepsza niż pycha; że pomimo zła, trzeba być zdrowym, bo
"wystarczy, że świat jest chory". Tau śmiało
prezentuje się w kontrze do typowego rapera: "Nie imponują
mi hajsy, nie imponuje mi sława. / Podoba mi się, gdy walczysz,
żeby podnosić się z bagna." Szacunek i za to, i za
hip-hopowe rzemiosło na najwyższym poziomie. Posłuchajcie na
przykład: jak w refrenie "Ciszy" słowa pięknie płyną:
"To życie płynie szybkim tempem / Kłócili się i bili,
ale znikli we mgle". Albo na rymy: "Mamy fana Pana -
wiem to na pewno. / Nienawidzę zła, kocham rap, kto jest ze mną?!"
Tak mi się spodobała ta gęsta nawijka, że polecając płytę,
polecę jak raper: „Posłuchaj Tau, będzie raźniej - dość
już strat / otuchę dla serducha, znajdziesz brat!”
Tradycyjnie,
kilkanaście razy już to przerabiałem, czytając "Wietrzną pamiątkę" zacząłem "myśleć Jaroszem", zestawiać obrazy przyrody z jakąś
natrętną myślą. Odmieniać śmierć, miłość.
Przypominam
sobie jego wiersze: "Piękna!
Nie opuszczaj jej! Nie opuszczaj jej!"- wołał pijak w
wierszu z tomu „Kardonia i Faber”. I znów łowię jakieś strzępy
zdań od przechodniów. Wiersze jak liście na głowie. Wiersze jak
rzepy, gdy łazisz po lasach, bezdrożach. Podobno Łukasz ma
materiał na kolejnych siedem książek.
„Wietrzna pamiątka” sugeruje
refleksje o przemijaniu. Jakaś mantra, przyśpiewka o marności?
Książka zaczyna się tak: „Schylam
się, podnoszę piłkę / lekarską i rzucam za siebie /najdalej jak
potrafię. Najmocniej, / jakbym rzucał całą swą niechęcią do
świata.” Czy to więc próby zawalczenia o spokój ducha?
W kunszcie poetyckim Jarosz staje na
wysokości zadania. Tworzy migotliwe obrazy. Zestawia często dwie
sytuacje, dwa opisy. Jakby istniał świat i antyświat. Zatrzymuje
go jakiś detal, jest precyzyjny: np. w brzuch siatkarki wtula się
ciemność; wstawanie o świcie, wilgotny tropik namiotu; sąsiad po wylewie krąży przy boisku i ugniata za plecami gumową
piłkę...
Nie ma tu popisu
erudycji, nie ma polityki, nie ma zaangażowania. Wiersze są pisane
w podobny charakterystyczny sposób. Można to uznać za wadę.
Nieprzekonani będą marudzić, że to już wszystko było, że to powtórka powtórki.
Ich
nie przekona umiejętność wydobycia z opisanej sytuacji
jakiegoś surrealnego szczegółu. Gdy pisze o śmierci „pojawia się
jak szybki samochód we wstecznym lusterku”, gdy opisuje
samotność - „nie wie, co zrobić ze swoimi tragicznymi,
samotnymi rękami”. No i trudno - na zdrowie!
Te wiersze to migoty, przebłyski.
Jakbyśmy w jednej sytuacji, widzieli świat w pigułce. Dla mnie to jest poezja – kondensat, blik świadomości.
Takie wiersze chcę czytać. Takie jak „Noc” (strona 21), w
którym nie dzieje się nic wielkiego. Kobieta maluje się, choć nie
zamierza wychodzić. Dalej jest krótki opis przyrody z księżycem
(akurat się trafia metafora dopełniaczowa - „klatka piersiowa
lasu”). Czekanie, aż wszyscy się oddalą i zasną, by móc się
rozpłakać. I puenta: „Na jej głowie śmieszny toczek z
lisa.”. Dekor głowy martwym zwierzęciem. Marność i
niedorzeczność naszych wyborów. Widzę to jak z obrazów Boscha.
Ten absurd i groteska naszych pragnień. Teatr rytuałów, pozorów,
nieszczęść.
Albo wiersz „Didaskalia” - z typową u Jarosza metaforą „mięsną”: „Samolot rozpłatał niebo”, ze
zwykłym opisem dziecięcej zabawy w ciuciubabkę, który kończy
olśnienie: „też dotknąłem Boga, ale go nie rozpoznałem.”
Ech, znajdziemy tu niejedno takie
odkrycie: „żołnierz wytrzepuje z trąbki pozostałości po
hymnie”, „moja była dziewczyna nie może odmachnąć, bo
nieruchomo pozuje do portretu”, „Mylę cel z drogą, niewinność
z naiwnością”. Jest
przewrotność słów, znaczeń. Urzekł
mnie paradoks haiku w wierszu „Diament”, historia wuefisty w
wierszu „Obecność”.
Jarosz wyjątkowo często pisze o Bogu; są
tu pretensje, metafizyczne drżenia. „Rozbroiłem w sobie Boga, podniosłem Go i przeniosłem w bezpieczne
miejsce.” Znajdując takie frazy, nie mam pytań, proszę o kolejnych siedem tomów.
Przeczytaj też inne recenzje książek Łukasza Jarosza:
Amarok to polski zespół grający rock
progresywny. "Hope" to piękny,
uduchowiony album, trzeci z trylogii (wcześniej "Hunt"
i "Hero"). Jego rozbudowane utwory, przez swój nastrój -
idealnie sprawdzają się wieczorem, wymagają skupienia, ale sowicie
wynagradzają poświęcony im czas. Słyszę talent kompozytorski i wirtuozerię gitarzysty - Michała Wojtasa, podziwiam teksty Marty Wojtas.
Już pierwszy utwór "Hope Is"
jest niezwykły - działa
jak antydepresant. To wspaniałe
przestrzenne dźwięki, nawołujące do przebudzenia. Nie
słuchajcie ich, jeśli dobrze wam we własnej skorupie zrzędy i
frustrata. Oto wśród agresywnych riffów słyszymy głosy mentorów.
Jeden z nich - kobiecy, ogłasza prawdę o nadziei jak komunikat o
zniszczeniu statku-matki w którymś z filmów sagi "Obcy" (ten patent był już na płycie "Hero"). "If in the
darkest hour / I could still imagine there's a light / I could
re-charge with its power" ("Jeśli w najciemniejszej
godzinie / Wciąż mogę sobie wyobrazić, że jest światło / Mogę
się naładować jego mocą").
"Stay Human" ma przesłanie,
by pozostać ludzkim, niedoskonałym. Wśród niepokojących dźwięków
instrumentów klawiszowych, słyszymy apel, by w erze fałszu być
prawdziwym.
Bardzo lubię utwór nr 3 - "Insomnia", o skuleniu się w strachu i braku
wiary we własne siły. Ta wyliczanka obaw kojarzy mi się z
jedną z moich ulubionych płyt z lat 80-tych "Soul Mining"
zespołu The The (np. piosenka "The Giant": "I'm
scared of God and scared of hell / And I'm caving in upon myself"
("Boję się Boga i boję się piekła / I zapadam się w
siebie") albo "Soul Mining": "Someone captured
your heart - just like a thief in the night / & squeezed all
juice out - until it ran dry" ("Ktoś porwał twe serce -
jak złodziej nocą / i wycisnął wszystkie soki - aż pozostało
suche na wiór").
"Insomnia" wspaniale się
rozwija (podobieństwo do Pink Floyd, Archive), ma kojący, przejmujący
refren, ("In whispers and in prayers / I hope to have no fear"
- "W szeptach i modlitwach / mam nadzieję, że nie będę się
bał"), który nagle narasta i wierci dziurę w głowie.
"Trial" ma klimat koncertów chińskich Jeana-Michaela Jarre'a. To
fantastyczny motywator:
"Value the way / Enjoy the trail" ("Doceniaj drogę /
Ciesz się szlakiem"). To taki klasyczny utwór progresywny,
przetwarzający temat, przechodzący z łagodności w agresywną codę
z szaleństwem gitarowych riffów (w stylu Porcupine Tree) i
perkusji.
"Welcome" - troszkę inny w
nastroju, jest zachętą do odwagi.
Zaś utwór "Queen" zaśpiewany jakbyśmy
człapali przez pustynię, traktuje o
uzależnieniu od cyfrowego świata i o pragnieniu wyzwolenia.
Podoba mi się dynamiczny,
instrumentalny "Perfect Run", który ma znów jakiś
Jarre'owe inspiracje.
"Don't Surrender", w którym
pobrzmiewa mi solowy Steven Wilson albo Blackfield ("Jupiter z płyty
"IV") i łagodne, może odrobinę zbyt monotonne - "Simple
Pleasures" zmierzają do zaskakującego zakończenia. O ile
wcześniejsze utwory były śpiewane po angielsku, "Dolina"
zaskakuje poetyckim tekstem o tęsknocie za czymś, co było
rajem, cudem i idyllą, a może za czymś, co się przyśniło, co
powraca tak często, aż stało się pewne.
Gdy miałem dwadzieścia parę lat –
szukałem i znalazłem. Znalazłem Świetlickiego. Był odklejony od
szarej rzeczywistości, schowany gdzieś w kołnierz, za papierosem i
za okularami. Jego mroczne frazy dawały miły chłód, jakiś bunt,
własny nieporządek. I postanowiłem zostać poetą. Zapewne i
inni poeci mieli w tym swój jakiś udział, ale muzyka rockowa z tekstem,
wywalała w jakąś inną przestrzeń. Kasety „Ogród
Koncentracyjny” i „Cacy Cacy Fleischmaschine”, a potem kolejne.
I mogę sobie teraz –
pięćdziesięcioletni - rzadko
słuchać Świetlików, ale one grają sobie same w mojej
głowie – np. fraza ze zbliżającymi się cmentarzem i
supermarketem („Opluty 05”), fraza z grzybem-robakiem, albo że
„szalenie delikatny jestem na kacu” („Delikatnienie”).
No i ten najpiękniejszy utwór „Franek Chrzonszcz” z marzeniem,
by wyjechać, aż paszport zanieczyści się tysiącami palców,
gdzie „Ludzie niczego nie chcą ode mnie. I Nikt nic.” I bywa, że sobie szyderczo zazłowieszczę
„Henryk Kwiatek!”, bo świat nas zje, a wiara nas nie
uratuje...
Mam takie przemyślenie, że „Mistrz”
ustawił nie tylko mnie, ale wielu poetom, taki profil, taki awatar –
cynicznego, ironicznego idealisty, pesymistycznie wpatrzonego w
przyszłość. Osobnego, niedostępnego (legenda, że
książki dawane Świetlickiemu przez młodych poetów, autor
zostawia gdzieś w nocnych barach), wkurzonego (wulgaryzmy).
Muszę być taki – wtedy wygram. Mam
się dystansować od jakiejkolwiek wspólnoty, przyjaźni. Ma mnie
mierzić słońce. Żadnych nadziei, chłodny dystans, rezerwa,
beznamiętność, piwnica, samotność, neuro. Kolejka, buch,
kolejka, neuro.
Iluż odgrywa ten wyreżyserowany
spektakl, „jestem w nastroju nieprzysiadalnym”, „mam
już jeden nóż w plecach, i nie ma w nim miejsca na następne”?
Tylko, że teraz sześćdziesięcioletni
poeta, piszący swoje kolejne wiersze, które gloryfikują stan
introwersji, przestał wydawać mi się atrakcyjny.
O ile kiedyś za młodu zapadanie się
w sobie, wydawało mi się takie fajne, buńczuczne, męskie, to
teraz pławienie się w posępności, wydaje mi się takie proste i
haniebnie straceńcze.
I wybierając z „Sierotki” wiersze
„antyludzkie”, z jednej strony cmokam, że takie fajne, a z
drugiej strony jestem zły. Bo jego wiersze mają swoją siłę
rażenia. Ergo: odbiorcy poezji Świetlickiego są „antyludzcy”
przez niego. Poczytajcie poezję współczesną, tam akolici
Świetlickiego nasączają pesymizmem swój poetycki język.
W ogóle tak strasznie mnie olśniło,
że cały ten tom, jest napisany w kontrze do przykazania miłości. „Kochaj bliźniego swego” zastąpiło: „Unikaj bliźniego swego”.
I gdy słyszę „Nie lubię ludzi”,
gdy przegrywam jako potencjalne towarzystwo - z roślinnością
ruderalną i ruinami wielkiego przemysłu Tomaszowa, to wiem, że
przegrałem ze Świetlickim. Przegrałem, bo jego „antyludzka
religia” ma dużą siłę. I nie nawrócę. Misjonarz z kawą jest bezradny, wobec pokusy wielkiej izolacji, hermetycznego kasku z obietnicą wielkiego kosmosu samotności.
Weźmy „Sierotkę”. Pierwszy
wiersz: autora śmieszą ludzie, którzy się nim zajmują. Zatem wyśmiany,
czytam dalej, a dalej jeszcze celniej, jeszcze dosadniej: „Nie
byj ze mną” („Jimi Czeczen”) - nikt jeszcze tak czarująco
nie zniechęcał do siebie. Nikt tak dokładnie nie odgradzał się:
„Nie machać żadną flagą, jakiejkolwiek barwy, to trudne lecz
możliwe. Pozacierać ślady i wybudować arkę. Świat odesłać w
arce.” To jest fascynujące jak zło.
Zachwycam się i przerażam tą frazą.
Nikt tak nie straszył bliźnim, nie
straszył Bogiem: „to na pewno nie Jezus. On już nasycony, w
lepszej parafii siedzi. (…) Nie otwieraj nikomu (…) namolny świat
tutaj dzwoni, chce koniecznie coś ci zatrutego powiedzieć, chce
czegoś zabronić (...)”. Świat ma być tłem, niech będą
tylko pory roku, łagodnie przechodzące jedna w drugą.
Tak! Piękny jest wiersz „Ludzina”.
Przeszedł mnie dreszcz. Ludzie straszni jak orkowie z książek
Tolkiena. „To są gęby na nogach. To narzędzia płciowe
schowane w domach. Z religią wakacji i chorągwiami z symbolami
(...)” Ten wiersz jest tak mocny, że zrobiłem minę Morrisona
śpiewającego „The End” i postanowiłem, że muszę go jakoś
przerobić, odwrócić, pokonać.
Wyobrażam sobie poranek poety, podniesienie powiek i mocne postanowienie samotności. Wyobrażam sobie poranne golenie, w
którym zza pleców wyłania się złe, chichrzące się złe,
mówiące: „oby w bezludzie, oby w bezludzie”...
Są w tym tomie dokuczki osobiste –
dostaje się prezydentowi, lewicującym poetom i prawicującym poetom. Jest heheszka z pobitego poety robiącego sobie słitfocie – „w
rankingu tematyki wierszy przemoc jest na pierwszym, na drugim
klimat, na trzecim wyklęci”.
Ale często dostaje się ogółowi,
wielkiej ludzkiej mazi, która ma tylko jedną płeć, która nazywa
się pretensja.
Pojawia się w tomiku „kochanie”,
ale akurat jako „kochnie” (w zmyślnym, fajnym „Wierszu
miłosnym”, w którym z laptopa zniknęła litera a), ale dużo
większy ciężar ma wiersz o unikaniu ludzi. Możliwe, że „Wiersz
sportowy” pozwala skuteczniej zaciskać pięści, zaciskać wargi,
celniej patrzeć w horyzont. Ludzie to zło, a spokój zaznasz, gdy
własny świat odgrodzisz okopem.
Czy w tytułowym wierszu zamykającym książkę - pięknym i wzruszającym - jest trochę żalu, że wybrał jak wybrał? Ale nawet jeśli śpiewało się „teraz chcę być twoim psem”, "sieroctwo z wyboru" jest jakoś trudne do odszczekania.
Do recenzji dokładam wiersz z bitem:
Miedź i cymbał
Tyle ksiąg, tyle refrenów i zwrot, i tylko czerń, żadnego prześwitu. Tyle okien, tyle widoków i tylko gul, żadnego zachwytu.
I tylko jeden ton, rozczar i inba, i tylko miedź, miedź i cymbał.
Uniósł w górę palec, powiedział spod paleca: "Ja ludzi już spotkałem i wcale nie polecam”.
I w czarnych okularach straszy żelaznym chrzęstem, i błyska nad horyzontem tym swoim „Z ł y jestem, więc jestem”
Ze swojej własnej zapadni, ze swojej własnej matni, zły na kolejne takie lato, którego miało nie być.
Dla Coca-Coli i kadry nie powstrzymuje pogardy, policji, straży i kazań, dla wędlin i musztardy.
PABLOPAVO I LUDZIKI "LAKUNA", KARROT KOMMANDO, 2024
"Cała nasza egzystencja, to temat dla Pablopavo" - taki napis na korpościance. Docenienie autora za zmysł obserwacji, wyciągania esencji.
Tajemnicze słowo "Lakuna" (tajemnicze słowa w tytule płyty, to już reguła) oznacza to, co zginęło. O jakim zniku śpiewa Pablopavo?
W genialnie przebojowej piosence "Przetańczone serca" - o zniku uczucia, które jeszcze wieczorem było, ale już zeżarła go, jakaś tęsknota za czymś większym, niemożliwym. Cóż - bywa - było zbudowane z "dwóch słów przy barze"... a choć udało się trafić "alkoholem w strach", to trafiony otrzepał się z kurzu i wstał jeszcze silniejszy.
Świetny jest ten opis przebudzenia: "Rano jakaś kawa / I z lodówki coś / Idą słowa krzywo / Jakby ciął je ktoś / Rytmu tu brakuje / I szemranych gwiazd", rozczarowania, które trzeba dźwigać, a zapomnienie przynoszą tylko dobre refreny.
Fajny jest "amatorski", VHS-owy teledysk, z tańczącym Pablopavo, zatracającym się w solowym, introwertycznym szalonym pląsie, czasem tylko zmieniającym się w misia pandę.
Cudny jest kawałek, zaczynający się od "Prowadzimy życie, cholera wie dokąd". Jest tam fraza: "Leżymy obok siebie jak pokot / zasypiamy znudzeni / budzimy się senni". Rzewna konstatacja o zagubieniu sensu - lapidarnie celna, bo "robi ją" jedno słowo - "pokot" - "zwierzyna łowna ubita na polowaniu, ułożona szeregiem wedle hierarchii łowieckiej"... Fajnie, że płynnie przechodzi we wzniosłe jak hymn - "We rise", smutno-pewne siebie.
W "Aperolu" - znika to, co ledwe było, utkane z jakieś woalki. "Aperol" to historia z obserwacji ludzi w barze, marzących, patrzących na siebie albo w dal. Cała z domysłów. Piękna syrenia piosenka, zbudowana z paru kadrów np. z kręcącego się wentylatora "nad pocałunkiem", poetycka.
Nie wiem dlaczego przy odsłuchu wyświetla mi się akcja upaprania warszawskiej Syrenki farbą przez fanatyczne ekoterrorystki. Wizualizuję sobie to mocniej - czuję, że dziewuchy z "Ostatniego pokolenia" krzyczą: świat nie chce takich piosenek, Pablopavo! My, tu w mediach społecznościowych, robimy inne rzeczy, śpiewamy o melanżach, o błyskawicach, hajsach. I viralowo rozbryzgują ohydę.
Dorzućmy do opisu: ulotność, niemożliwość, Lesław śpiewający o swetrach (radio utworu na Spotify zapewne wyświetla zespół Komety, polecam!).
Bardzo przyjemnie buja "Mi miłość". Jest w niej wszystko, za co lubi się autora. Jest opowieść, a niski tembr bierze w nawias, w cudzysłów, ubiera w metaforę.
Hip-hopowo brzmiący, agresywny, trochę brutalny - "Taksiarz" - to znów opowiastka, znika człowiek(ijeszcze ktoś, o kim dowiemy się z puenty), obcy, ale bliski. To opis wypadku i chaotyczna gonitwa myśli i skojarzeń, przejmująca, dosadna.
Piosenki "Jesteśmy bombą" i "Maski" trochę odstają od "typowego Pablo". W pierwszej, takiej w stylu Stonesów, chyba miało być tak bezczelnie, zuchwale, ale za bardzo mi to przypomina ostatnie dokonania T.Love (mocno średnie)... "Maski" to takie "12 groszy" Kazika - opis szaleństwa covidowego, zniku barier i norm, odjechany w obsceniczność i całkowicie po bandzie, niemniej fajny w swym szaleństwie.
Jeszcze jest kowbojski "Gdzie jest mój dom", w którym podmiot liryczny odjeżdża w bliżej nieokreśloną przestrzeń, znika z życia, z powodu "jednego błędu".
W „Krawężnikach” jest autokreacja: „mam 45 lat, chodzę po krawężnikach”, a bardzo „klymatyczny” jak z filmu - „Złamane serce ostre jak szkło” składa się tylko z jednego zdania. "Kir i Krepa” jest instrumentalny - jakby „słowa się skończyły(...), się były rozpadły i zbierać ich nijak”.
Nanga "Sport, wojna i miłość", Mystic Production, 2023
Głos wokalistki - Magdy Dubrowskiej jest oryginalny i niepodrabialny - chrypka i charyzma! Muzycznie 10/10 - nie jest to dziwne - skoro to muzycy z Lao Che - Maciej Dzierżanowski, Karol Gola i Filip Różański. Brzmienie perkusji, cudne! „Sport, wojna i miłość” to drugi album studyjny - moje odkrycie!
A teksty są świetne, pełne językowego wariactwa. I czułość, czułość! Ta czułość dwóch piosenek "Jesień w Pekinie" i "Wyjeżdżamy", kazała mi napisać o tej płycie. Bo dawno się nie rozkleiłem, tak jak przy nich.
Najpierw jednak o przebojowym "Alercie". Piosenka "Alert" to mistrzostwo świata. I tańczyć do tego się da, zanurzać się w ten surreal z satysfakcją! Świetny klimat, fajny rysunkowy teledysk w klimacie "Oto Szadoki" :) Genialny tekst! Rytmiczny, dowcipny. Ziszczająca się katastrofa klimatyczna zamiast upragnionego SMS-a od partnera i wielka potęga wyobraźni: "Zalało już pół miasta / pod wodą płyną auta / Wszędzie korozja / Wyją syreny / W wodorostach wiją się ławice / Plastikowych słomek / Nad dachami policyjnych komend" . Niezwykłe zbitki znaczeń, brzmień - i do tego rewelacyjny bit: "Sumy z wąsami / Prosto od barbera / suną nocami na zimnej fali nieba" albo "Czekam na sygnał od ciebie / choć jeden SMS, a dostaję same / alerty RCB". Klasyka!
Teraz o "Wyjeżdżamy", o kilogramach smutku. Wizualizuję sobie uchodźców z normalności, którzy złapali co się da w walizkę i są skazani na czyjąś łaskę lub niełaskę. Przewierca mnie to "Znowu wyjeżdżamy, znowu z walizkami / Między peronami, niepozapinani", i dalej: "Sztuczne palmy i brudne dworce, wyjeżdżamy / Z walizkami, gramofonami, wyjeżdżamy / Ciepła cola i zimne noce, wyjeżdżamy/ Z problemami, powerbankami, wyjeżdżamy". Wizyjne, przejmujące. Czuję empatię do wszystkich zostawionych, wystawionych.
Zachwycam się również utworem "Jesień w Pekinie".
Pełny bólu po utracie bliskiej osoby, zanurzony w fantasmagorii, pełny literackich kontekstów (nieznany mi bliżej Vian - stąd absurdalne budowanie kolei na pustyni, czy rosyjski poeta Jesienin), ciekawych fraz jak z dziecięcej wyobraźni: "z pianina spadły liście/ zaczyna się jak w tym śnie"; "może mieszkasz w Pekinie i akurat jest jesień / może jedziesz po pustyni koleją / albo siedzisz w tym swoim lesie / w tych swoich kniejach". Do wielokrotnych odtworzeń!
Odlotowy jest "Pomelo" - od razu wpadający w ucho. Z super partią fletu (jakby Ciechowski z pasją podgrywał). Taka żonglerka słowem, fajne skojarzenia, brzmienia, a wszystko fajnie buja!
"Cyberelfy" - odpowiedź na "Automaty" zespołu Klan (kultowego dla mnie zespołu niedawno zmarłego Marka Ałaszewskiego). Pięknie oddano tu mroczny świat człowieka, który od realu woli bezpieczny świat postów i lajków ("jak mi dobrze w tej chmurze, chcę tu być jak najdłużej, wreszcie jestem wiralem, jak wspaniale!")
W luzackiej "Piosence o miłych rzeczach" jest niezły zestaw ulubionych gadżetów, są też cytaty z Maanamu, Paktofoniki, wymieniona jest Grażyna Łobaszewska (ta pani ma podobny kawał głosu!). Fajnie brzmi fraza: "I jak nośniki fizyczne / rośliny w doniczce i stare komedie romantyczne" i trudno się nie uśmiechnąć przy "popijaniu lentilków kofolą" albo "I jak kłócimy się klopsztanga czy trzepak".
Sporo jest melancholii. W "Kiedy była niedziela" - tęskni się za niewinną kradziochą wiśni z sadów i plucie pestkami. A w "Scottie Pippen" w odjechany sposób autorka wyznaje miłość do koszykarza Chicago Bulls. Zgrabne to, rytmiczne, ujmujące beztroską. Zdaje się, że popełniłem podobną muzyczną tęsknotkę - u mnie "Piątek - wiadomo, to było granie. Pippen i Kukoć byli w moim składzie."
Słabsze są: "Benzyna i masło" - troszkę chyba za bardzo zwariowana i "Krokodyl" - odrobinę zbyt mroczny odlot.
Niemniej płyta zachwyca, wciąż ją zapętlam i podziwiam - chrypkę, czułość i swobodę pisania tekstów! Wielki szacun, chcę więcej!
Marzena Orczyk-Wiczkowska "Abisal", Biblioteka Śląska, Katowice 2022.
Abisal to najgłębsza strefa oceanów i mórz. Chociaż i tam batyskafy dotarły, chociaż znamy okropny wygląd głębinowych stworzeń, to więcej wiemy o kosmosie niż o otchłani.
Wiersze z "Abisalu" wykorzystują metaforykę oceanicznych głębi - już pierwszy wiersz jest w takim podwodnym klimacie - wiersz o ciszy, o uchu Beethovena - zatem o głuszy, zamknięciu się na świat, o zatonięciu (w sobie?).
Są pisane na takim patosie, absolucie, bezradności wobec wielkości świata. Podobne do pięknej piosenki Nosowskiej z frazą "kto piorunom ostrzy groty?"
Czytam je zachłannie zachłystując się obrazami. Takimi jak w wierszu "skalowanie" o ulotnej chwili, gdy widzimy coś przez ułamek sekundy, coś co znika, zanim przyjmiemy to do wiadomości, albo "Muszla" o szumie, w którym nadawana jest czułość ("słyszę twój szept, pełen bólu i troski").
Autorka lepi z zachwytu, z przeczucia, że skoro jest piękno, to jesteśmy w dobrych rękach. Tworzy litanie, wzdechy do elektrycznej ryby, latarni, kijanki, ale i do "pana w koronie z kartonu, cesarza smutnych snów". Kreuje podwodne fantasmagorie, ale i błyski świadomości z komputerowego instrumentarium ("pan zszedł na ziemię, by zapłodnić pamięć podręczną. wędruje między eonami, włącza i wyłącza. kasuje historie jednym ruchem palca, (...)"; "odyseusz był z nami jako i my byliśmy - w paincie, wordzie, micie."
Ma świadomość grozy świata. Pełne niepokoju są te bliki obrazów np. w wierszu "* * *": "sny instant w ogrodach pandemii, dni z gazet i celuloidu. izotopy, połowiczne rozpady. (...)" - przypominają mi niezwykłą książkę Bartosza Konstrata "Własny holokaust".
Warto dawkować sobie te frazy, gdzie czuję metodę twórczą Joanny Mueller: szczególnie, gdy zderzane są ze sobą podobne słowa "płatki i pyłki. skrzydło pazia królowej. / pałki i pieńki, strużka krwi pomiędzy. płytki i płotki. literówki jak śmierć. (...)", gdzie rządzi ośmielona wyobraźnia - "dmij w konchę, ardżuno. niech błyszczy stal, niezłomna jak wola.".
Warto wyławiać znaczenia, zdawać się na swobodny dryf, odpływać ("sztandary zdeptane. flary nad głowami. na kogo wypadnie, na tego bikini, kili, bogon"). Zaglądać w głębię, w siebie ("żebro, którym byłaś, jest ostre jak nóż"). Patrzeć w dół, pomimo świadomości swojego lęku przestrzeni ("w powiększeniu łza / przypomina księżyc. blado lśni, toczy się / od braku do pełni. / włos wygląda jak powróz.").
Poczułem powinowactwo z wszystkim, co żywe. Dostałem świadomość ulotności - ("ja przy fortepianie, dziesięcioletnia. / gamy rozbieżne, flesze, / miraże, mandale.")
Te wiersze przypominają nurkowanie w jakimś bezdechu, śnie - niektórych znaczeń bardziej się domyślam, niż jestem ich pewny. Ale to tylko zachęca do sięgnięcia z powrotem po strój nurka.
LECH JANERKA "GIPSOWY ODLEW FALSYFIKATU", MYSTIC PRODUCTION 2023
Podobno "Gipsowy Odlew Falsyfikatu" oznacza, że wszystko już było, wszystko zostało powiedziane i wszystko jest wariacją na temat, echem, cytatem, cieniem.
No dobra. Ale przekornie zauważę, że ta płyta nie jest "powtarzaniem siebie". Najlepszy, ulubiony album mistrza - "Fiu Fiu", miał smutne rozkminy o upływającym czasie. Tamte "wieje i rozwiewa mnie" oraz "wyprowadzam się na górę / w piórnikowym garniturze" było ironiczne, ale jednak jakoś dołujące. Aktualnie wyśpiewując "zabieram cię na moje piętro", artysta drwi sobie ze swojego wieku, medytuje i podśpiewuje niskim głosem. Może nie jest to "Chwilo trwaj, jesteś taka piękna!", ale "Nic mi nie zrobisz, nicości!".
Bo przejrzał już świat na wskroś - świat oferuje głównie omamy i migające piksele. I dziś ceni sobie spokój. Choć do "kolorowych odlotów na Paragwaj" nie ma już powrotu, to nie robi z tego afery.
Płyta zaczyna się dostojnie. Od rozpoznania świata ("To wrogie terytorium..."), od żartu ze swojego miejsca ("Wracamy już na miotle"...). I kto czekał 18 lat na janerkowe mądrości ("Plagiaty" ukazały się w 2005 roku), może się częstować: ("Uwierzyć w coś i wziąć to w ręce / Niech trochę się ogrzeje / A może zmieni się w coś wiecej").
Muzycznie w każdym numerze jest ciekawie, basik tnie, wiolonczela tnie, dominują raczej wolne tempa. Harmonie beatlesowskie, jakiś walczyk. Z rzeczy, które niekoniecznie mi się podobają - są jakieś zabawy z modulacją głosu.
Dobrze, że jest sporo humoru, który był zawsze (pamiętne: "Nalot, nalot, opadnie z ciebie galot" z płyty "Dobranoc", albo "agiry go ciągle bolą, polewa na to kolą, kolą złą" z "Plagiatów"). Jest i teraz. Humor pozwala rozcieńczyć trochę cierpkie frazy.
W "Chyba" Janerka zarzuca głupotę zarówno optymistom jak i czarnowidzom ("też bełkot!"). Dostaje się jednym i drugim. Słowo "raczej" z "Fiu Fiu" zastąpiło słowo "chyba" i zamiast niszczyć swą niepewnością, intryguje. Pięknie brzmi fraza o "dobrych snach", a jeszcze piękniej ta autoprezentacja "Janerków dwóch": "Oddychamy sobie patrząc na świat / Głowa płonie, ale dystans i takt".
Janerka na całej płycie pogrywa sobie słowem "sen". Od razu przypomniałem sobie, że "Klaus Mitffoch" z 1984 roku zaczynał się od turpicznego "Śpij Aniele mój", a w tekście "Dobranoc" z 1996 roku było "dokładnie się wszystko rozpadnie zabawnie" i przeszywające "nie dotykaj tych rąk, są wilgotne i drżą, nie nastąpi już żaden cud, cudów nie ma"...
"Sen" z "Gipsowego odlewu falsyfikatu" jest snem spokojnego mędrca, ironisty "Po co mi ten Fis- dur / Kosmosu pustki wytwór?", może i czasem trwożny "Nie pamiętam już prawie nic / Nie pamiętam co się śni / Nie pamiętam siebie", może i przerywany ciągłym przebudzaniem się "wszyscy święci rozmazani jak z maligny dżem", "zwidy walą w bodhran", ale oczekiwany "lewituj, nie grawituj".
Najpiękniejszy utwór to "Dupa jak sofa", który nie jest bynajmniej peanem do dużych bioder, a żartem ze swojej nieudolności, za dużych ambicji. I ach, te neologizmy, te janerkosłowa: "tuttaj", "yf", "Fifa Żyrafa", "karafa Fafa", piękne są jak góry w Szkocji! I znów gadać się chce Janerką: "Śpij, śpij, śpij inteligencie", "Porykuje pustka, och porykuje. Nie marnuje szansy, och nie marnuje"...
Choć są na płycie dwa wesołe kawałki "Wanna na Wawelu i "Zabawawa" to zwykle je pomijam i zapętlam te spokojniejsze: "Pora na zło" - o jakimś dreszczu z tego, że świat świruje, "Lewituj" - z fragmentem o podłym lustrze, przy którym można się rozkleić, i "Nie śpię, śpię i nie śpię", który dobrze kołysze.
Janerka to jeden z moich ulubionych artystów, lubię jego niski głos, lubię jego frazy. Cudnie, że nagrał płytę, niech nam żyje, Fifa Żyrafa i karafa Fafa!
Oto moja płyta roku 2023, płyta spikselowanego
serca. Jestem fanem muzyki pana Dobaczewskiego – zrecenzowałem
jego „Black Mental”, jego „Antyszanty” oraz „Soundtrack”
i „Wiedzę o społeczeństwie”. Wciąż grają mi „Powstanie
Warszawskie” i „Gospel”. Ech, przecież ja motto do swojej
książki „Przecieki z góry” wziąłem od Spiętego!
Mówią na niego „rockowy poeta” i
mają rację. Kto ma napis nad łóżkiem napis „Lyrics, stupid!”,
ten wie, co ważne. A solowy Spięty muzycznie, to kameleon. Od banjo,
przez hiphopowe bity, po klasyczny rock.
Spięty to mój rówieśnik – rocznik
74, może też dlatego trafia do mnie i na koncercie w warszawskiej
Proximie mogłem drzeć się pod sceną utożsamiając się z jego słowami?
Najlepszy kawałek to „Blue”.
Odkryłem go nocą na YouTube przy sprawdzaniu sprawdzianów i po drugim-trzecim odsłuchu,
stał się moim ulubionym kawałkiem Spiętego w ogóle.
Pieśń o zmęczeniu, znużeniu,
znudzeniu. Idealna na listopadowo-grudniowe wieczory dla wszystkich z
nadgodzinami, siedzących przy biurkach, wykonującym jakieś żmudne,
niezbędne dla ludzkości, czynności. Wezwanie do dnia, by wreszcie
się skończył. Pragnienie odpoczynku ubrane w piękną melodię.
Fajna fraza „noc jest lepsza, noc się do mnie nie przypieprza”
i te syrenie chórki!
Przepysznie
brzmi „Piotruś Pan”, nieco frywolny (Spięty lubi takie
podśmiechujki), nieco rubaszny w tym geście rozpinania płaszcza,
ale to zupełnie na serio napisany osobisty erotyk, w jakieś pozie
dziękczynno-proszącej. Mężczyzna obnażony okazuje wdzięczność,
że ma kobietę swojego życia i wstydzi się dotychczasowej swojej gruboskórności
i egoizmu „Piotrusia Pana”. Tak nagle wydał się sobie żałosny. Nie obiecuje złotych gór, złotych kart, tylko bycie
„równią pochyłą, od której nie będzie odwrotu”. Mocne to. I
jeszcze ta fraza „że świat ma zespół Tourette'a”. Proszę to
rozkminić na swój własny sposób.
Był
moment, że w kółko słuchałem „Ptaka głuptaka”. Genialnie
się zaczyna i ma genialny rytm. Chórki wywalają go jeszcze w
kosmos! Pomysł, by porównać się do ptaszyska-nielota, jest
absolutnie fantastyczny. Refren „Ryzykuję, szybuję. Robię Wow!”
przenoszę na tytuł recenzji. Pieśń
o potrzebie bycia kimś więcej i ten wzrusz: „jedyne co ważne, to
czyny odważnie nierozważne”...
Płytę
zaczyna „Halo”. Są dźwięki burzy i słowa o zagubieniu - fajny myk,
o tym jak odnaleźć radość w swym jestestwie. Radość w
działaniu. Radość w tworzeniu. W rozmowie z drugim człowiekiem!
Bo możesz być najszczęśliwszy, ale tylko wtedy, gdy będziesz
miał komu, o tym opowiedzieć. Spięty
jako Roger Waters pytający „It's anybody out there?”
„Dźwiękczynienie”
to prawdziwy hymn. Misternie utkany (wsłuchajcie się w bas i
chórki)! Jest zwróceniem uwagi, że żyjemy w najlepszym czasie i na
najlepszej planecie, a nasze narzekanie na brak hajsu, to zwykła
zrzędliwość. Ogłoś stan upadłości kolan i czyń dźwięk!
Wspaniały kawałek!
W „Robaczewskim” autor pogrywa z siebie porównując się do żuczka
gnojarza. I nabijając się z marności swego losu, wyśpiewuje
marzenie o sięgnięciu gwiazd, a nawet grozi świętym, że dostaną
gnojową kulką, jak mu nie będą sprzyjać. Fajowe!
„Móc
nic nie móc” to udana próba odpuszczenia sobie win, wyluzowania,
zrezygnowania z nadmiernych ambicji. Piękna konstatacja: „Jestem
sobą pierwszy raz, więc się mylę...” Jeśli współczesny
człowiek cały jest z ciśnienia, oto odkręcenie wentylu.
Podobny
wydźwięk ma „Spektakl”. O tym, że gramy w teatrze, zakładamy
maski, by ukryć swoją bezsilność, słabość.
„Uproszczony
rachunek sumienia” puentuję płytę tekstem, że „zbyt surowym
dla siebie bycie, jest najgłupszym z możliwych pomysłem na życie”, a „Jebut” w tekście przyda się każdemu zestresowanemu.
Zostawiłem
na deser pieśń „Ładnie”, w której autor pięknie plącze
się w swojej wierze/niewierze. „Wierzę, tylko Bóg wie w co...”.
Piosenka przypomina momentami jakiś oazowy gospel, ale jest to
absolutnie nietandetne, uczciwe i dobrze wymyślone. Płytę swą mądrością, balladowością i chórkami porównuję do płyt Leonardem Cohenem – szczególnie tych ostatnich "Popular Problems" czy "You Want It Darker",
które uważam za wybitne.
„Nawet na dnie, też jest ładnie”,
wyśpiewać może ktoś doświadczony, filozof, któremu świat się
rozlatuje, ale on umie go ładnie spiąć.
Płyta
z kostuchą na okładce. O śmierci. Jedynie pewnej rzeczy. Oryginalna płyta, bo zamiast typowego "hej do przodu!" jest odważny concept-album, mistrzowski miszmasz.
Zaczyna
się od łkającej gitary, która nagle przeistacza się w ryk w
stylu System of a Down. Wskakujemy w metaforę kieratu, w którym
codzienne rytuały robią z nas roboty. Wyliczanka ulotnych chwil, aż
po zachwyt nad ciemną pieczenią. Czyżby już tylko żarcie nas
kręciło?
Już
ten pierwszy utwór prezentuje nam niezwykły koncept. Na metalowej płycie usłyszymy zmiany stylu - będzie np. trochę: Queenu, Opeth, Alice In Chains, Stone
Temple Pilots, Franka Zappy, Slipknotu, Korna, Franka Sinatry, Daft Punk. Gotowi?
„Game
Over” w pewnym momencie zwalnia, i robi się patetycznie. Codziennie się powtarzamy się i powtarzamy, lecz sio, depresjo! Samobójcze przerzucanie liny przez gałąź
(drzewa genealogicznego) to zły pomysł. Oto życie, a jeśli „Życie
to tylko sen”, trzeba go dobrze prześnić!
„Mattel”
to otrząsanie się z plastiku. Świetny, motoryczny kawał rockowego
mięcha. Plastikowe stokrotki i ziemski teatrzyk, którego
ma się dość. Piękne riffy! Jeśli ktoś mi jeszcze powie, że rock
się skończył, to go wyśmieję. Oto rock, wiecznie żywy!
Uwielbiam
ten fragment (3:30), gdzie przejmująco brzmi wokal:
„Living
feign in porcelain and just smart enough to know nothing at all
Pull
my string and make me cry
Advertisement,
moral scrawl, a semblance of choice
when
there's no choice at all
Out
of stock "The end is nigh"...
Podobnie
jak w filmie „Truman Show” (jest tu cytat : „And
in case we don't see you again Good
afternoon, good evening, and goodnight.”) orientujemy
się, że nic nie jest prawdą - wszystko jest
puste, udawane.
A
potem uwielbiam ten rzężący początek „Nobody”. Jak
wezwanie, by nie być nikim - być Słońcem, Bogiem,
przebudzić się, odnaleźć sens. To jest utwór, przy którym można
przeżyć katharsis. Zachwyca mnie to uspokojenie, patos i te dźwięki
smyków, perkusji. Gitarowe prędkie solo i wiolonczela.
Trudno nie skomentować teledysku w estetyce produkcji zespołu Tool (z
czasów płyty „Undertow”). Oto szkielet wychodzi z ciała, widzi
trupy nad kawą, trupa w bicyklu, z teczką, przed telewizorem i
pętlę; a potem kostucha zaprasza do swojego powozu, bo przecież
nie ma już niczego autentycznego - wszystko nawet kwiat, czy kamień
jest tylko produktem, tanim rekwizytem.
I
jeszcze jeden wybitny utwór - „We Love You” z oryginalnym obrazkiem (w technice 360, gdzie można ruszając myszką patrzeć
się we wszystkie strony), który ma nas zdołować – pokazać
cośmy zrobili ze światem.
Utwór
o żądzy posiadania, aż po zdeptanie wszystkiego wokół. Więcej,
więcej, więcej! Połóż stopę na czyjejś twarzy! Więcej kasy,
seksu, morfiny, aż po zatracenie. Ileż tu progresywnych zmian w
obrębie utworu!
A
może to „Cosmic” jest tym najważniejszym utworem na płycie?
Zakończony wybitną wirtuozerską gitarą i podniosłą
fortepianową codą, która wzrusza mnie niezmiennie przy „There
you'll find me,Let
it go!”.
Porusza
to uświadomienie jak niezwykła jest droga jaką przeszliśmy od
bazgrolenia po ścianach jaskiń, przez świat faraonów, królów. I
tyle było w niej miłości i tyle razy wcielało się w nas dobro. I
tak będzie jeszcze nie raz.
„Beautiful
Morning” jest o odkryciu naszej sprawczości. Że możemy
„pomalować kwiaty”. I znów robią wrażenie te progresywne
zmiany w utworze. Ortodoksyjni fani metalu będą krzywić się jak
wieża w Pizie.
Utwór
brzmi jak odnaleziony utwór Alice In Chains... Hołd
dla mistrzów z Seattle, którzy na płycie „Dirt” osiągnęli
mistrzostwo dołującego klimatu. Ale
tu nastrój nagle śmiga w inne rejony... Emocjonalna huśtawka.
Słyszę nawet The Beatles... „Chodzisz po wodzie, ale woda cię
połyka. (Nie pozwól na to!)”. Pianino na koniec. Tego nie zniosą
fani konkretnego machania długimi włosami, wyłączą i każą
płytę zakopać.
„Easier”
zaczyna się jakimś wokoderem, potem słyszę głos Scotta Weilanda ze
Stone Temple Pilots, którego uwielbiałem, a który po prostu wybrał
śmierć. I teraz ten głos przekonuje, że to było łatwe.
„G”
wygląda mi na najambitniejszy utwór. Rozmowa z Bogiem nad klawiszem delete. Niesamowite są te żeńskie głosy, a gadki przypominają Franka Zappę.
„(O)rdinary”
to słodki pop w stylu Daft Punk. Oto robot-android zadaje ci
konkretne pytania np. "Powiedz mi jak śnić?" albo przekonuje cię, że
chciałby być tobą.
„(D)eath”
nie zaskakuje. Znam tę "zaskoczkę" z płyt Acid Drinkers. Frank
Sinatra nam tu puentuje płytę - odlatuje w marzenia i sny.
Ale jest jeszcze ostatni - tytułowy - utwór. Odpalcie go na
full. Nie będę spoilerował. Aha i nie dajcie się śmierci!
Krzysztof Kleszcz (ur. 1974) – poeta i autor projektu "Wiersze z bitem" (dostępnego na YouTube). Nagrodzony w konkursie „Poemat Czterech Kultur” (2017), wyróżniony w konkursie „Złoty Środek Poezji” na debiut poetycki (2009). Autor książek poetyckich: "Ę" (2008), "Przecieki z góry"(2012) i "Pański płaszcz" (2016), wydanych przez Wydawnictwo Kwadratura w Łodzi. Mieszka pod Tomaszowem Maz.
Przez ponad 3 lata był to blog Krzysztofa Kleszcza i Piotra Gajdy. 1 lutego 2012 r. Piotr Gajda zrezygnował z jego współprowadzenia i przeprowadził się do "Hostelu".