Autor: Krzysztof Kleszcz
Monika Mosiewicz "Cosinus salsa" , Wyd. Zielona Sowa, 2008.
Monikę, poetkę z Pabianic, znam z czasów, gdy Nieszuflada poezją stała - dawne to czasy!. Dwukrotnie nominowana do nagrody Bierezina na książkę poetycką, miała czas, by jej debiut był debiutem dojrzałym, przemyślanym. Monika i ja, należymy do grupy „mŁódź Literacka”, i oboje doczekaliśmy się wspólnej publikacji w antologii łódzkich debiutantów „Na grani”. Byłem na jej wieczorze autorskim, gdzie jeszcze ciepły tomik z miłą dedykacją trafił w moje ręce.
„Cosinus salsa” to książka z zupełnie innej bajki, niż to, co sam piszę. Nie jeden raz w tym „matematycznym tańcu” potykałem się, gubiłem rytm i kroki. Żeby się nim cieszyć, wyłączałem rozumienie. Idąc tropem kulinarnym (sugestia Miłosza Biedrzyckiego z tylnej strony okładki) – jeśli poezja Moniki to sernik, potrafię w nim docenić smakowite rodzynki.
Precyzyjniej: uważam, że są tu znakomite wiersze, ale całość wymyka się mojemu pojmowaniu poezji. Być może rzecz w tym, że czego innego od poezji oczekuję.
Tomik ma świetny początek. „Wiewióreczko, wiewióreczko, co mi rzeźnię robisz rudą kreską”. Ten wiersz zachłystuje się światem, jakby był napisany na wdechu. Mamy tu miks obaw, fobii i „mosiewiczowych przestraszeń” („pająku w wannie”), ale i radości („śniegu za kołnierzem, mlaskający za cholewą”), który kończy buńczuczne „wyzywam was!”.
W „Przywilejach” natychmiast wyczuwam dobrą frazę: „Im większe stłumienie, tym większa kultura. Słyszysz ten tłum za oknem, jak rzęzi na zaciągniętych hamulcach?”
W „Jam! session” dzwoni „dzwoneczek Mosiewicz”. Hmm, bynajmniej nie ostrzegawczy, a służący do „po-dźwię-ki-wa-nia sobie”. To może być symbol tej poezji.
W króciutkich „Zbitych garach” zabawa słowem, służy niewesołej refleksji. („Śliwko, siwa, robaczywko – wywołuję - gdzie się schowasz, gdzie twoje zaklepanki”. )
Według mojej opinii „numerem jeden” książki jest „Język nie przystaje” – wiersz zasłużenie nagrodzony na jednym z Turniejów Jednego Wiersza (w którym też uczestniczyłem). Wyścig zająca z żółwiem jest parafrazą ścigania się języka i świata. Zając z wiersza zalicza przewrotkę – czy oznacza ona bezradność języka wobec opisu rzeczywistości? Autorka zachwyca się „Jak cicho! Zasnąć lekko, głęboko” – jakby nierealność była dla jej własnego języka lepszym miejscem. Ten prześwitujący szylkret – nasuwa mi skojarzenie z „Kongresem Futurologicznym” Lema, gdzie po zażyciu blokera ukazuje się prawdziwy świat; język nie daje rady go opisać.
W zmyślnym wierszu pt. „W co może zmienić się tygrys” – znów jest Lem - tym razem jego "skrzynie Corcorana."
W „Śpiewaj dalej” mamy smutek kogoś, kto nie odnajduje się w słowach piosenek miłosnych. Świetnie brzmi to „Nie chce żadnej róży i kaliny, tylko dołem cicho przejść.”
„Robaczku to nas toczą” – to bardzo ciekawa puenta miniaturki „Wcześniej nie było tam nic”.
W „Albie” kończącej tomik Monika buduje „szklany dom”, podoba mi się to, tylko puenta trochę chybiona.
I jeszcze „Corpus delecta”... To tu – jak pozwalam sobie to interpretować – Mosiewicz rozprawia się z tradycyjną liryką. „Ocknij się, warzona przez tyle lat zupa / wystygła tak samo jak ty, na nic zamorskie przyprawy”. „Nikt nie woła” jest – jak rozumiem – wezwaniem do świadomej ucieczki w nieznane.
Te dziesięć wierszy to rodzynki. To, co wyczytałem w tych wierszach jest wg mnie świadome, zmyślne, niebanalne. Wspomniany pomysł ucieczki w nieznane – szalony, ale i godny pochwały. Ale co z realizacją tej wizji?
Monika szarżuje:
- głównym środkiem stają się gry słowne, z zapałem godnym ulicy Sezamkowej „bawmy się, bawmy się” (czasem są mistrzowskie: „eskadra buhajów z ektoplazmy obudzi się z marazmu”, ale nie w takim stężeniu, doprawdy!)
- za dużo tych dźwiękonaśladownictw (nyny-nyny; pac pac , cha-cha-cha, dryń-dryń, digi-dingi, digi –dong, puku-puk, ouuuu!, ou!, tralala tralala)
- wiwat łamańce językowe i słownik wyrazów obcych!
Efekt jest taki, jakby spełniały się jej własne słowa: „wesoła mydlina w tytkach ust” i „eksperyment skończył się weltschmerzem” – dokładnie!
Jeszcze krok dalej i wiersze zbliżą się do wierszy Elektrybałta - maszyny Trurla z „Cyberiady” Lema.
Żonglowanie cytatami dowodzi, że Monika ma wielką łatwość w posługiwaniu się materią wiersza (pieśń z „Nad Niemnem”, jest Baczyński, Brzechwa „Kaczka Dziwaczka”, Mickiewicz, ba nawet Andrzej Lepper (kursywa w wierszu „Dryń Dryń”). Nie ulega dla mnie wątpliwości, że ma poetyckiego czuja. Ale wracając do kulinarnej metaforyki – sernik się przypalił.
Pamiętam dyskusję na „Bierezinie” – „Język czy zaangażowanie”. Sam krzyczałem, że język ważniejszy. Ale język to foremka do ciasta, treść, treść się liczy! Czytając „Wioskowe (Zelów, Porszewice i okolice)” czy „Non troppo” czułem się jakbym oglądał sitcom rozgrywający się w nierealnym świecie. Czy tego chciała Monika, czy zaplanowała to z czystą perfidią? Czy – do diaska! - nie ma alternatywy między „zaułkami jasnymi”, a „imponderabiliami w indeksprymablach”?