Wyobraźnia młodego autora jest niesamowita. Język - mistrzowski. Wajcha szaleństwa przestawiona na full.
Oto coś dla miłośników językowego szaleństwa - groteska, czarny humor. Narratorem jest dziecko, które przeżywa stratę matki, doświadcza kontaktu ze światem zmarłych oraz ma problemy z identyfikacją płci. Ten młodociany główny bohater jest stłamszony, straumatyzowany, bywa, że pijany. "Mamie podobała się zwiewność i nowoczesność Marcela - wróżkowatość, mieszanka "r" i "l", która każe ustom tańcować. Tata wolał "Kazimierz" po królach i władcach, po historii i dziedzictwie. Więc ochrzcili mnie w kościele, z maleńką pompą. "Marcel Kazimierz", podzielili się mną."
Realistyczne opisy polskiej prowincji zderzane są z nieracjonalnymi wizjami. Jest turpicznie, bywa obrzydliwie, dziwacznie. Barys dźga wrażliwość czytelnika opisem "wsiurskiej" beznadziei, zacofania i mentalności. W groteskowym płaszczyku chadzają tu wszyscy. Kpiarski ton nadany jest tu naszej codzienności, nazwom geograficznym: np. wieś Sromutka - zapewne od sromu, wstydu i poniżenia.
Oto wieś z aurą beznadziei, z cyklem pór roku, dymem palonym liści, obsesją by podlewać, by jeść płody ziemi.
Po lekturze został mi zawrót głowy, kalejdoskop wrażeń, obrazów, postaci. Na pewno nie wymienię wszystkich. Zakochany Tomcio Karzełek - pracownik Orlenu (Spółki Skarbu Państwa!) - i to jego hopsasa! Milena - kuzynka, która nie chce pracować - "siedzi u siebie i beczy, przełącza na Top Model." Opisy szkoły i daremne wysiłki, by opanować treść "Balladyny", pojąć treść "Pana Tadeusza", opisy prześladowania w szkole ("We wtorki i piątki, po religii we wtorek (pedał) i po matmie w piątek (debil).") Dawid ze wszawicą. Saba, której wychodzi sierść, bez sensu, bo idzie zima. Kufer! Kufer, w którym można przesiedzieć mnóstwo czasu! W którym siedział Józef, gdy trzeba było pochować jako Józefa - polskiego żołnierza Adama Słomczyńskiego, a potem gdzie chował się Marcel i gdzie przymierzał damskie ciuszki. Babcia z nadciśnieniem i głośnym radiem. Dziadek-trup pijący bimber, który potrafił zajmować się krową. Szmaciana marzanna, którą trzeba było zabić, a potem to truchło wstawić na Insta. Susza, modlitwy o deszcz, a potem wielka powódź i trąba powietrzna. I w tym wszystkim Jaworowicz, program Katarzyny Dowbor o zamianie domów, "Trójkąty i kwadraty" Dawida Podsiadły, tanie wino wypite w dziesięć minut i bekanie na ducha. Rozmowy ze zmarłymi, bywa wulgarne i obleśne. Stara szkoła pełna upiorów.
Miszmasz, tygiel, wieś straszna. Cmentarz na wzgórzu, z którego płynie Potrąbka. Realizm magiczny, realizm wsiurski. Wszystko pęknięte jak Polska. Niesamowite. Przełamane.
Łukasz Jarosz „Rzecz jasna”,
Biblioteka Śląska, Katowice 2025
"Jadę pisać." - wyobrażam
sobie jego myśl. Ten tom to wiersze napisane podczas pobytu w Willi
Decjusza w Krakowie w ramach Wyszehradzkich Rezydencji Literackich.
Zatem był taki moment, że poeta spakował się i ruszył. Tymczasem
w pierwszym wierszu pojawia się odgłos GPS (typowy, gdy nie
skasujemy poprzedniej trasy) – "zawróć". Czytam to tak,
że świat stawia opór, niekoniecznie "sam wchodzi w
wiersze". Pisanie to praca, żmudna i rzemieślnicza, tylko
czasem epifania. Trzeba pokonać ten opór.
Jarosz sam siebie określa jako
"wierszorób". Wykształcił u siebie nawyk, by każdą
chwilę filtrować pod kątem przydatności poetyckiej. Wie, że
potrzebna mu samotność, pewna obcość wobec świata. I już - jest
wiersz - zapis chwili. Tysiące ludzi żyją bez potrzeby własnej
refleksji. A to przecież działa i tak: chęć napisania dobrego
wiersza, wymusza na człowieku jakiś ruch, jakąś podróż, jakieś
spotkanie. Wiersze same się nie napiszą, trzeba najpierw je
przeżyć. Zatem jest to wspaniały nawyk, kształtujący niebanalne
życie.
Poeta stawia sprawy jasno. Dokładnie
wszystko objaśnia: "Wymyślając świat, przemykam zgarbiony,
jakbym wychodził z kina - kuląc się, by innym nie zasłaniać
obrazu."; "(…) długo szukam prostych słów na nazwanie
tego, co zawiłe."; "Moim celem jest opisanie świata, jego
zrozumienie. Piszę niebo, choć dziś pochmurno, piszę śmierć,
chociaż żyję."
Towarzyszy mu poczucie nieprzystawania.
"Tak zbędny, że mogłoby mnie tu nie być." Trochę
deprecjonuje siebie z plecaczkiem, bazgrołami, długopisikiem, by
nagle nadać sobie pozycję kogoś, kto prowadzi za rękę Boga.
Boga, któremu szepcze: "Zobacz, co zrobiłeś."
Świat nie jawi mu się przesadnie
pięknie. Bierze do siebie napis na tablicy ze ścieżki edukacyjnej
"Mieszkańcy martwego drzewa". Świat wydaje mu się
nierzeczywisty i właśnie dlatego może w nim żyć. Wypełnia
obowiązki żywego, "choć w buncie i gniewie". Czuje, i
dystans do siebie, i dystans wobec innych. Wielu go zawiodło, zatem
pozbył się złudzeń: "Nie ma tamtych rąk, jezior, Boga.
Szkołę, która była (…) wakacyjnym schroniskiem, zlikwidowano, a
następnie wyremontowano na piękny, biało lśniący w słońcu
szpital psychiatryczny.”
Zachwyciłem się wierszem
„Polichromia”: "Tak długo poruszałem jeden i ten sam
problem, aż ostatecznie stał się nieprawdopodobny, nierealny i był
już na koniec kłamstwem. Bić, kopać, zabijać - choć tylko w
wyobraźni - tylko na to mnie było stać. Stałem więc i patrzyłem
na to, co dzieje się z moimi słowami - bezwiednie wybiegały z ust,
jak ptaki wzlatywały ponad dachy i drzewa, aż roztopiły się
niewidzialne w wysokim powietrzu." Tak trzeba pisać o własnym
chorym gniewie, bezradności, zawiści.
„Żyj, miej otwarty umysł, uważność
na to, co ci się przytrafia” - zdaje się mówić każdym
wierszem. Te wiersze są zwykle podobne do siebie. Jest w nich
konkret, coś co odbiera się zmysłami, często ruch, coś co się
wydarzyło i teraz żyje w naszej głowie.
Jarosz umiejscawia swój podmiot liryczny w przyrodzie, w otoczeniu. Porównuje, dopisuje, precyzuje. "Świt ciepły i
gładki jak filcowy kapelusz.", "(…) trwa cicha harówka
jesieni - szperanie w przeszłości i świetle." Ten nagi świat, bez osłon - często
wydaje mu się obcy, czuje się oszukany, niepewny: "W czaszce
krowy pełga ślimak. Gdyby miał na sobie muszlę - pewnie nie byłby
tak odpychający." Ale umie w tym świecie się odnaleźć
i jest szczęśliwy: "Przekochana noc, przewiosłowany dzień."
Drogą do szczęścia jest wyobraźnia,
która pozwala mu w bajkowy sposób widzieć rzeczywistość
"zobaczyłem, jak ona płynie żabką, a jej głowa i
rozkładające się na tafli włosy stają się kapeluszem dojrzałego
prawdziwka." Wszak wiersze to po czesku "baśnie".
Mogę się mylić, ale większość
ludzi jest wrażliwa na poetyckie słowo. Niemniej zatracili
zainteresowanie poezją – czasem np. po lekturze „topowych”
tomików, w których słowa plączą się jak nogi piłkarzom. Wybierają raczej inne lektury – kryminał,
powieść obyczajową – byle nie te łamańce. Rozumiem was, jeśli
chcecie odzyskać dla siebie poezję spróbujcie poczytać Jarosza.
Zobaczcie np. wiersz „Technikum”, w
którym prześmiewczo opisuje swoją edukację, by dojść do smutnej
tezy: "Wystarczyły tylko obecność i posłuszeństwo.".
Jarosz tak zestawia niezrozumiałe wzory na tablicach z oknami
pełnymi smug (świat jako nieopisywalne straszne monstrum), że jako
nauczyciela przeszyła mnie ta „opasła jesień”.
Paru rzeczy bym nie napisał. Nie
użyłbym metafory dopełniaczowej "mięso dni". I nie przekonują
mnie rozważania obok fraz: "język to żadna tożsamość,
żaden naród." i "Nie czuje się Polakiem - jestem
tutejszy, jestem stąd; granice to rowki w ziemi wyharowane butem."
Przypomniał mi się (niedawno przeze mnie recenzowany) Steven
Wilson, który opisywał "efekt overview". Pobyt w
kosmosie. spoglądanie na Ziemię z kosmicznej perspektywy, podobno
powoduje, że pojęcie granic staje się absurdalne. Może ja po prostu
stąpam po ziemi i nie uleciałem w poetycki kosmos Jarosza? Przecież autor nie tylko mieszka na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, ale też w języku polskim! Dlatego nie rozumiem tego
braku świadomości i radości z bycia Polakiem. Ale mniejsza o to.
Długo wymieniać – celne frazy,
obrazy, które zmieściły się w książce. Przywołam: trafność
oceny naszych wad: "Wśród nas są tacy, co potrafią
nienawidzić, więc są stąd." - z przekonującego wiersza
"Nurt"; rodzicielską miłość, która każe natychmiast
wyciąć pokrzywy, w które wpadł jako dziecko; albo pochwałę
samotności: „z wizyty kuzynów, miał tyle, że ukradli mu dwie
paczuszki łusek.”
Kleszczmy rękoma! Jest dobrze, płyta wchodzi, buja, ma dobre teksty, dobre flow. Znów Kleszcz - Łukasz Stępień - raper z Tarnowskich Gór, jawi się jako twórca oryginalny, niebanalny i z pozytywnym przesłaniem. Oj to nie jest "chu**wy hip-hop", którym straszył Artur Rojek w swej piosence, to mądre teksty z przesłaniem. Świetne kleszczowe rapy, gdy trzeba przyspieszone, gdy trzeba trochę "chorre" - albo urozmaicone śpiewem, albo nawijką gości.
Kluczowym utworem wydaje mi się ostatni - "Nowy plan". Jest tu smutna diagnoza świata, w którym "gra muzyka z wraku Titanica" i "wokół sami specjaliści". Kleszcz diagnozuje u siebie niefajne objawy: "Szczerze - jestem już zmęczony, bo mnie wyczerpał ten wyścig", cierpi na bezsenność i ma złe przeczucia. Nadwrażliwiec "płaczący bez dźwięku", umie tylko wciąż wszystko brać na siebie. Trochę jak super-bohater, ale taki specyficzny, bo jego moc do tej pory jakoś średnio działa i za jej słabość - sam się obwinia. Ma jednak motywację i pewność, a adresat jego piosenek - ma słodko spać, a on się wszystkim zajmie.
Piękna jest "Ciuciubabka" - z przejmującym przeczuciem, że nadejdzie koniec: "Pewnego dnia, ktoś reflektor wyłączy / na scenę opadnie kurz". Kleszcz sieje dobre ziarno wiary, wie, że najważniejsza jest skromność, a szczęściem wcale nie jest sytość: "Masz swe ziarno zasiewaj. Zbieraj, co da ci gleba. Pragniesz igrzysk czy chleba? / Chleba piętkę. Nie proś o rybę, a o wędkę." Piękne są te rapowe motywatory - pamiętam spotkałem jakiegoś młodzieńca na górskim szlaku, tuż przed szczytem - śpiewającego piosenkę Kękę "Do celu w swoim tempie idę człap człap człap / Powoli konsekwentnie tak buduję swój świat / I mi się nie śpieszy bo mnie cieszy co mam / Nigdy ponad stan". Do dziś mi się jawi ów młodzian, jak jakiś mistrz Yoda.
Są tu dwie zgrabne piosenki do najbliższych. "We dwoje" - wezwanie do swojej "damy", by po prostu ze sobą pobyć, odrzucić zgiełk i nadmiar, posłuchać ciszy ("ktoś ten utwór dla nas napisał"). Bardziej dramatyczna - "Noemi", w którym ojciec wyśpiewuje miłość do córki, bez grama banału, za to aż po ciarki: "Chronił będę przed szalonym wiatrem / Trzymał mocno, aby cię nie porwał gdzieś."; "Dam ci serce na dłoni, parę płyt zakurzonych, uśmiech szczery, zmęczony." Wzrusza ojcowska słabość: "Nie wiem wiele sam, bo / popsuł mi się lampion, i po omacku tak poruszam się." i zaciekłość "Czuwał, aby ten co serce skradnie, kolorował świat twój, jak tylko chcesz."
Lubię "chore" utwory z tej płyty - pierwszy - całkiem "tłusty" wstępniak - z wezwaniami do Boga, by wybaczył ludzkości, która się hańbi, a jemu dał siłę do walki z pokusami. I czwarty - "Różowe okulary" - taki popis umiejętności (ach, słowa szybkie jak karabin!) i wezwanie do słuchaczy, by złapali "chore flow". Fajne są te wezwania: "Hej, dziewczynko!", "Hej, dziadek!" albo pogróżki.
"Szkoda życia na sen, szkoda marnować tlen / Jest później niż myślisz" - te wersy są idealne na dźwięk budzika. Bo to utwór - dźwigar, który podnosi słuchacza. Zwłaszcza frazka - "Porażka to część sukcesu" - do wyśpiewania na głos.
W piosence "Lepsze jutro" zwraca uwagę szczególnie dramatycznie wyśpiewany, a nie zarapowany fragment: "Dzień jest po nocy, słońce po burzy..." - bardzo mi się to podoba i lubię sobie wrzasnąć ten fragment, jakbym był juhasem na hali. No, a przesłanie: "Nie będzie padać, parasol zostaw!", mógłbym sobie wyszyć na kuchennej makatce.
Czujny jest song o utracie złudzeń - "Świat dorosłych", który przypomina mi trochę kultowe utwory z pierwszych płyt, takie jak np. "Mówili mi". Świetne jest wejście Koprucha (ten to ma głos!).
I jeśli "Tylko na chwilę" to sianie gorzkich rapowych ziarenek, to "Klaszcz" jest rozdeptywaniem pola, na których wyrosło to gorzkie ziele. Dosłownie dostajemy z dyni (zobacz teledysk -1:07), dużo tu surrealu i odlotu, Kleszcz jest nawet Babą Jagą.
"Klaszcz, klaszcz" - mi nie trzeba było, aż tak wiele razy powtarzać.
Belgijski Warhaus zauroczył mnie totalnie. Są dni, gdy jestem Belgiem, jem belgijską czekoladę albo zupę z brukselek. Pomyślałem, że oprócz płyty "Warhaus" i "Karaoke Moon" wypada mi jeszcze utonąć w zachwytach nad "Ha Ha Heartbreak" - płytą z 2022 roku, którą dla siebie odkryłem teraz. Już sam tytuł intryguje - to uporanie się z blizną na sercu, po rozstaniu z partnerką Sylvią Kreusch. To takie pieśni rozstania na elegancko.
Płytę zaczyna "Open Window" - pięknie narastający, jakbyśmy wchodzili do japońskiego ogrodu i tonęli w kwiatach. Wszystko jest zmysłowe, narastające, arcypiękne. W teledysku, który idealnie dopełnia utwór - Devoldere wcina przy stoliczku małże, a w tle lecą z okna różne przedmioty - jakieś łachy, poduszki, złote płyty, gitara, a nawet fortepian. Wszystko płynie, ma taki orkiestrowy rozmach, że aż łezka chce się ronić. Artysta zdaje się wyśpiewywać fazę zaprzeczania - wizualizuje sobie przyszłość, na którą już dawno nie ma szans.
Piosenka "When I Am With You" - jest idealna do wolnego tańca z ukochaną. No właśnie, właśnie. Przystojny wokalista tańcuje sam. Odgrywa rolę samotnego narcyza, który jest przeszczęśliwy. Pewnie partnerka mu potrzebna tylko do kojenia własnego ego. Te wszystkie prośby o czułość i prośby o adorację, zdają się być tylko potrzebą posiadania lusterka, w którym zobaczy siebie. Doceniam tę kreację i odwagę artystyczną - i chwalę ten taniec dandysa. Od razu przypominają mi się dwie inne genialne tego typu role.
Marteen Devoldere w "When I Am With You"
Matt Berninger w "One More Second"
Michael Stipe w "Losing My Religion"
Pierwsza - wokalista The National - Matt Berninger na swojej solowej płycie łkał tańcem: "daj mi chwilę na osuszenie oczu; dzień, rok — cokolwiek, by odzyskać to, co było” - zupełnie bez dumy, bez poczucia dominacji, raczej w pozie "spieprzyłem, wybacz". No i Michael Stipe z "R.E.M." w "Losing My Religion", który dobitnie, cokolwiek teatralnie wyrażał utratę miłości przez neurotyczny podryg i wymachy (w genialnym teledysku pełno było religijnych odniesień).
Utwór "It Had To Be You" jest zmysłowy, tajemniczy, z momentem szaleństwa (trąbka!). Jakieś dalekie skojarzenie - brzmienie zespołu Morphine. Piosenka o potrzebie oczyszczenia i zasypania wzajemnych pretensji. A w teledysku spychacz usypuje plażę.
To płyta bez nieudanych fragmentów - każdy kolejny utwór przynosi fajne emocje. W "Time Bomb" jest zmysłowo, w "Desire" dominuje łagodność - w nim szczególnie słychać różne muzyczne smaczki, dobry zestaw stereo wydobywa niesamowite dźwięki raz w lewym, raz w prawym kanale. To naprawdę cudne!
Trochę łzawo brzmi - "I'll Miss You Baby" z deklaracją, że "jedyne czego chcę, to cię poznać, by przestać cię kochać".
No nie mógłbym nie wspomnieć o "Shadowplay", choćby ze względu na wers "Jest sen, sen, sen, którego nie możesz zapomnieć / jest złoto, złoto, złotwo, które zmienia się w gówno". Ciekawe, że pojawiają się postacie żałujących rodziców, którym widocznie związek, który się rozleciał, był nie obojętny.
Codą jest spokojny "Best I Ever Had" (fraza tytułowa "pożyczona" z piosenki J.J. Cale'a "Magnolia"), w którym wartościowane jest wygasłe uczucie. Devoldere może ironizuje, ale tylko po to, by nie wyć. I roztkliwia bardzo zdanie: "jeśli ktoś zrobiłby ci to samo co ja, rozpie**oliłbym go".
MAREK STOKOWSKI "LOTNICHO", Wyd. Lira, Warszawa 2004
Po co czytać młodzieżową literaturę w moim wieku? Dla przypomnienia sobie młodości - kiedy wszystko było pierwsze, ważne, wyjątkowe, fascynujące, nieschamiałe. Dla przypomnienia sobie stylu mojego mistrza - Edmunda Niziurskiego, jego humoru, języka. Szary świat PRL-u w jego prozie zyskiwał niezwykłe barwy. Czyniła to pokrętna fabuła i językowe feerie ("Twarz końska? - Raczej mula" itd.), przydomki bohaterów, końcowe puentujące zdania. Mógłbym tu jeszcze przywołać książki Adama Bahdaja (choćby "Podróż za jeden uśmiech").
Czytając pierwsze kilkadziesiąt stron jeszcze się wahałem - czy warto. Jeszcze odzywał się we mnie malkontent, że to dla młodszego czytelnika, że to nie jest "wielka literatura"... Ale wciągnąłem się i nie tylko nie żałuję, ale zostałem urzeczony, odmłodniony.
Zatem na kilka dni wróciłem do świata z młodości. Jest PRL Gierka - uczniowie warszawskiego liceum na Okęciu, w szalony sposób - po przywitaniu zagranicznej delegacji trafiają na pokład wojskowego samolotu, który nagle dostaje rozkaz i musi lecieć na Pomorze. Przymusowo wysadzeni na lotnisku, mają wrócić sami do Warszawy, co staje się dla bohaterów: Arka, Filozofa, Marysi i Ewki - przygodą życia. Wracają, ale tak powoli (Stokowski przywołuje tu powrót do Itaki, który przecież trwał i trwał) - poznają się, zaprzyjaźniają, zakochują. Przygoda nie jest tylko idylliczna - przydarza im się przemoc - (nijaki Cyklop na łajbie - niezła metafora dyktatury - okazuje się zboczeńcem), a nawet poznajemy z zapisków znalezionych na plebanii - brutalną historię gwałtu. Zatem nie jest tylko "młodzieżowo", bywa "dorośle" i jeszcze fajny jest komentarz: "Nie jesteśmy z morskiej piany (…) Lepiej wiedzieć, jak to było i jak bywa."
Przygody przygodami - Stokowski (czytałem jego "Samo-loty" prawie 20 lat temu) z ma dar do ich wymyślania. I zapewne wiele scen zostanie w mojej głowie - np. sposób w jaki od malarki zdobędą wózek inwalidzki; albo przykry opis szkoły: "Fizyka nie była zagadką, a matematyka wyobraźnią, historia nie była dramatem, a biologia życiem Ziemi. Nauka nie była przygodą, raczej udręką, nieustanym zawieszeniem między nudą gnicia w klasie a piekącym lękiem w brzuchu. Niemal wszyscy pedagodzy wydawali się zgorzkniali i często - okrutni, jakby mścili się na uczniach za przegrane w wieloletniej, beznadziejnej wojnie z gównem, z codziennością komunizmu." Ale zostaną opisy "wzdechów" do Marysi i sporo naiwnej wiary w dobry świat. Zostanie smutek, że dziś młodzi ludzie słuchają innej muzyki niż Filozof (np. Grechuta "Świecie nasz" albo "Adagio Concierto de Aranjuez" Rodrigo).
Wiele zdań wybrzmiewało mi jak dobra poetycka fraza. Odczytuję sobie, że w PRL była beznadzieja, więc niechby teraz - była nadzieja. Bądź, nadziejo!
Płyta idealna na wieczór. Sącząca się powoli. Delikatna. Przypominająca leniwe dystyngowane songi Bryana Ferry. Rytmika i wokal czasem przywoła Talking Heads i Davida Byrne'a albo franuskie snuje zespołu Air. To stara rzecz, sprzed 9 lat - cóż kiedy dopadła mnie właśnie teraz.
Jak o niej nie napisać? Skoro nie mogę się od niej uwolnić. Wymieniam zatem z niej 7 muzycznych perełek, a Cassa z Kalifornii dopisuję do listy ulubionych artystów.
"Bum Bum Bum" spokojniutkie, rozmarzone choć w tekście ulice płyną gęstą krwią i pada pytanie "Powiedzcie mi jak się obudzić z nie-snu?". To antyrasitowska, antywojenna piosenka, o naszej bezradności wobec kolejnych doniesień "ze świata".
Piękny, lekki "Laughter is a Best Medicine" - z jakimś absurdalnym przepisem lekarskim, który kończy konstatacja, że najlepszy na wszystko jest uśmiech.
Wspaniała kompozycja - "Opposite House" z surrealistycznym tekstem o domu, w którym dach jest na podłodze i nie ma drzwi. Jest jakaś tragedia w tekście, ale melodia jak widok z wysokich gór. Pogodzenie z losem: "Ain't nobody want you / Ain't nobody want me too"...
"Low Flying Bird" przypomniał mi o kultowym Cocteau Twins. Głos Comba "jakby muskał powietrze". Zupełnie jak Elisabeth Fraser śpiewająca "w nieistniejącym języku". Ech, wystarczy zamknąć oczy i lecieć nad kanionem. Olśniewający song!
Podoba mi się - "Run Sister Run" (tu właśnie słyszę rytmikę Talking Heads), w którym Cass wspiera kobiety walczące o swoje słuszne prawa.
I jeszcze - świetny "Cry". Od rozczarowania rolą rolą artysty, przez konstatację, że wszędzie banał, hipokryzja i zagubienie (jest tu wers o zagubieniu w "złej poezji"). Zostaje tylko płacz. Jakoś celnie mnie to przeszyło.
Wyróżnię na koniec śpiewany karykaturalnie wysoko "Medusa's Outhouse" - o surrealistycznej ucieczce od realnego świata w świat tańca, muzyki, teatru, marzeń. Warto się zanurzyć.
Płyta z konceptem. Inspirowana tym, że astronauci, gdy patrzą na Ziemię z kosmosu, doznają olśnienia, tzw. efektu overview - efektu oglądu, efektu kosmicznej euforii. Spojrzenie na Ziemię z tej perspektywy daje wzruszenie, uruchamia jakieś pokłady czułości.
Zaczyna się fantastycznie jak jakieś objawienie o czwartej rano na wrzosowisku. Mgła, przymknięte oko i rozmowa z absolutem: "Czy zapomniałeś, że istnieję?" i kruche potwierdzenie.
Dalej przy dźwiękach pianina słyszymy podniosłą pieśń chóralną niczym w greckich dramatach. Sylabizowany tekst tworzy świetny wstęp o obłędzie naszej planety, która tonie w konsumpcjonizmie. "Zapychanie głupich ust" różnorakim żarłem, zabijanie i tarzanie się we własnych odchodach. Taka smutna diagnoza stanu ludzkości.
"Meanwhile" to sedno albumu. Steven drwi tu z naszej codzienności (pęknięta reklamówka z zakupami, stanie w korku, spóźnienie do kościoła). Czym jesteśmy wobec chłodu galaktyk, nurkowania mgławic w Drogę Mleczną? A potem muzyka - otaczają nas pierścienie Saturna, planetoidy i niezłe riffy. Rzężący bas - to jest to piękno lat świetlnych! Wilson zestawia prywatne kosmosy, z wielką otchłanią nad nami - woda z odpływu wiruje jak układy planetarne. I muzycznie jest tak, jak lubią fani Riverside, Porcupine Tree czy Pink Floyd. Pomysłowo, wizyjnie.
I słuchamy opętańczej wizji - oto nasza planeta jest zniszczona, przetrwali nieliczni. Rwane słowa bezładnie tylko opisują katastrofę.
Instrumentalna część "Cosmis Sons of Toil" podoba mi się szczególnie (wyczuwam tu inspirację King Crimson). Genialne kosmiczne fantasmagorie łojących gitar.
Druga suita - tytułowe "The Overview" zaczyna się spokojnie od kosmicznych pejzaży, mam jakieś skojarzenia z Vangelisem i płytą "The City"; żona Stevena recytuje jakieś kosmiczne parametry i nazwy gwiazd. "Beautiful Infinity/ Borrowed Atoms…" - ma melancholijne ale przebojowe flow, początkowo z jakąś szkocką albo irlandzką nutą. W tekście Steven fantazjuje o względności czasu (pokłon dla Stanisława Lema i jego "Powrotu z gwiazd"), wpada w hinduistyczny lot o pożyczaniu atomów, który następnie przechodzi w ateistyczny ("bez planu i nikogo za kierownicą / po prostu piękna egzystencjonalna tajemnica") - typowy dla pokolenia XXI wieku.
Ale na koniec Wilson sieje metafizyczny dreszcz: "światło, które stąd promieniuje, może zawstydzić Słońce".
Okazuje się, że to tylko wstęp do prawdziwej kosmicznej poezji - utworu, który ma kaliber floydowskiego "Great Gig in The Sky" z "Dark Side of The Moon". Zamykamy oczy i lecimy w bezkres, w kapsule. Znów żona Wilsona podaje parametry. A ten wyśpiewuje podniosły hymn, w którym każdy odnajdzie się "po swojemu". W każdym razie podniosłe frazy zaczynające się od: "Z powietrza, z prochu, z morza i z krwi” - przywołują skojarzenia biblijne "z prochu powstałeś i w proch się obrócisz", a kapsuła jest jak Arka Noego... Widzę to jako: "melancholijne pogodzenie się z losem, ale jednocześnie pokłon wobec tajemnicy, którą poznać jesteśmy zbyt mali."
Muzycznie - płyta zabrzmiała mi olśniewająco nowocześnie i twórczo, będąc nawiązaniem do klasycznych dzieł rocka progresywnego. Aplikuję sobie kolejne odsłuchy, tym chętniej, że przywołują klimat z książek Lema - szczególnie np. z "Podróży dwudziestej pierwszej" "Dzienników gwiazdowych", gdzie są genialne misjonarskie rozważania o istocie wiary.
Płyta zainspirowała mnie do peanu na rzecz piękna Niebieskich Źródeł, które obecna władza wymyśliła sobie "przeorać".
Gdzie jest Piotr Kuśmirek? Zaginął w sobotę 1 marca 2025 r. Około godz. 14.10 wyszedł z domu mamy na pociąg Kolei Mazowieckich relacji Łowicz Główny-Warszawa Wschodnia, odjeżdżający ze stacji Seroki o godz. 14.26. Do domu w podwarszawskich Ząbkach nie dotarł. Ostatnią osobą, która go widziała i z nim rozmawiała, była mama. Prawdopodobnie był ubrany w ciemne jeansy, czarną grubą bluzę z kapturem, granatową kurtkę oraz szaro-niebieskie adidasy. Miał ze sobą morsko-szary duży plecak. Jeśli ktoś z Was miał z nim w ostatnich dniach jakikolwiek kontakt, widział go, cokolwiek o nim słyszał etc., albo ma pomysł, gdzie możemy go szukać, będziemy wdzięczni za jakiekolwiek informacje w tej sprawie.
Jego telefon był lokalizowany ok. godz. 16.00 w okolicach Dworca Centralnego, następnie na trasie przez Rawę Mazowiecką w kierunku Częstochowy. Ostatni sygnał pochodzi z miejscowości Kamienica w woj. śląskim.
Prawdopodobnie kierował się w kierunku granicy, niestety cel jego podróży nie jest nam znany. Jego telefon cały czas nie odpowiada.
Jednostka policji prowadząca poszukiwania: Komisariat Policji w Ząbkach, ul. Górnośląska 30, 05-091 Ząbki telefon: 47 72 47 822 email: dyzurny.kp-zabki@ksp.policja.gov.pl
Z Piotrem znaleźliśmy się swego czasu na jednej scenie - nagrodzeni w konkursie poetyckim.
Kilka dni temu listonosz przyniósł mi "Antologię dla Gilla Gilinga" i wśród wielu poetów jest oczywiście i on.
Szukałem "Kuśmirka" na swojej półce z poezją i wreszcie znalazłem. I znów czytam jego "Zimne zabawki".
BAZA LUDZI ŻYWYCH - „BAZA LUDZI ŻYWYCH 2”, GENITAL SECTOR 2024.
Zaczyna się obietnicą: "Blask, którym możesz być"… Potem jest czułe intymne wyznanie: "Nie znam sensu, ale go pragnę. Czym jest czas i co nam go kradnie?" i pytanie: "Tyle słów o przeszłości, czy me serce jeszcze zmieści?"...
Egzystencjalne, pełne napięcia wersy w połączeniu z klasycznym rockowym brzmieniem - wszystko w punkt - idealne. Dawno się nie zachwyciłem jakimś utworem, tak jak "Fenem"!
Każda fraza "otwiera szufladki w głowie", np. "To, co robi w tobie zmierzch" - przypomina mi jak w czasach bezsmartfonowych, bezkomputerowych - słuchało się przy zgaszonym świetle, łowiło się frazy z ulubionych płyt, spisywało ze słuchu teksty...
Plus świetny teledysk. Bohater zdaje się wyłączył komputer, wybrał wędrówkę, własną osobnię, wspinaczkę na skałki. Obserwujemy go z drona, wśród drzew, które wyglądają jak szpilki wbite w korkową tablicę.
Jarosz personifikuje przyrodę - "Wiatr woła i z ciebie drwi", ale potem stwierdza: "Na wietrze jestem wieczny/wietrzny", jakby to on był wiatrem. No przecież! Fen powstaje po przejściu przez przeszkodę.
I jest silny pomimo niepewności - "Ja się tutaj nie prosiłem i mnie tutaj nie proszono", pomimo zagubienia - "Błądzisz doliną z dawnych dni", "Codziennie się rozpływam w powietrzu, co połyka", pomimo obaw: "Złożony z tysiąca drżeń, zwiewny, zwiany, zmieciony w czerń."
Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy perkusista może jednocześnie śpiewać - utwór jest świetnie zaśpiewany. Docenić wypada długą gitarową koronkową robotę! Maciek Pałka - wymiata tu niesamowicie. Ależ to młody człowiek, podejrzałem na youtubowych filmach z koncertu.
No właśnie! Liderem zespołu jest poeta - Łukasz Jarosz, rocznik 1978, autor kilkunastu tomików (m.in. „Biały tydzień”, którego recenzją zacząłem blogować na "Białej Fabryce"), laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, nauczyciel języka polskiego. Łukasz nagrał już wiele płyt (m.in. z zespołem Lesers Bend, a to druga płyta Bazy Ludzi Żywych), napisał teksty, zaśpiewał i zapewniał rytm. Tworzą go też bardzo młodzi ludzie : basistka - Asia Piekarz, gitarzyści - Maciek Pałka, Kuba Gregorczyk i grający na klawiszach i saksofonie - Antek Mączka. Przyszłość jest wasza!
Uwielbiam szybki "Sierpień" - z refrenem "Bo się ciągle śni" (skąd znam tę zbitkę słów? natręctwo długo kazało mi długo grzebać w pamięci - i mam - "W oczy patrzeć mi" na płycie Yugopolis w wykonaniu Andrzeja „Kobry” Kraińskiego).
Ów "Sierpień" ma jakąś wielką radość, ostrość, skrót: "Piasek śmiechu, rozkosz wdechu, słońca ruch. / Stara litera, co nie umiera, wieczny duch."
Powracający na płycie motyw snu, każe nam się zastanowić nad życiem. Sen to miejsce, gdzie tęsknimy, marzymy, przetwarzamy byłe. O ile pozwolimy mu być, jeśli wieczorem nie zatrujemy się piwem, Netflixem, strzelankami na konsoli, bełkotem mediów... Sen to czas, w którym spokojnie dopełnia się to, czego nam brakuje w życiu, co utraciliśmy lub za czym tęsknimy.
"Nurt" zaczynający się smutnym westchnieniem, jest równie udany jak "Fen". Z tym narastającym refrenem: "I płynę, płynę fala za falą, naprzeciw nocy jak we śnie. Oddalam się daleką dal za dalą, jeszcze chwila - nie ujrzysz mnie", przejmuje refleksją o naszym szybkim przemijaniu. I nie są to banalne frazy, tylko takie: "Ciało to tylko jeden błysk. Ciało to tylko jeden wers."
"Fale" - dziurawią serce. Znów świetne i kompozycja, i gitara, i perkusja. Jarosz buduje mroczny obraz, w którym mrozi przeczucie, że kiedyś nas nie będzie, a będą: "ostrze traw", "szum fal", "oczy psów", "skrzek mew", "lustra kałuż"... I jest wezwanie, by być silnym, pełnym - "jak wiatr wiej, przez sen się śmiej, w tym śnie głęboko skacz, w tym śnie śmiejąc się płacz."
Płyta zaczyna się "Pociągiem" z zapowiedzią kolejowego odjazdu z Olkusza do Bukowna. Klimatyczna, trochę zabawkowa, rozgrzewkowa. Jakby przedstawiała zespół: "Posłuchajcie, jesteśmy autentyczni, jesteśmy z prowincji, nie mamy żadnych kompleksów."
Utwór nr 2 - "Przypływ" napędza już inny punkowy szybszy rytm. "Jesteś tym, co masz pod powiekami" - przekaz dla wszystkich przebodźcowanych, uzależnionych od gonitwy dnia codziennego.
Z "Prehistorii" wybieram frazę, by uciąć to, związać to lub po prostu autorowi „w twarz".
"Densmakabr" to już piętrowa rzecz, prawdziwy progresywny rock. Organowy wstęp jakby ze Świętej Lipki. Utwór o śmierci - tej, co przyjdzie i do króla, i do kmiotka. Przypomina się płyta Trupia Czaszka z Budzyńskim na wokalu "Uwagi Józefa Baki" i wszystkie te średniowieczne lub barokowe teksty jak np. "Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią". W części zaczynającej się od "I pytasz mnie, czym jest Bóg, (…)?" Łukasz śpiewa z emfazą, szaleństwem, które narasta. Mroczne zachłyśniecie się śmiercią. Kunsztowne, mocne!
Tak zwyczajniej podoba mi się "Podróż" - z powietrzem "jak w krysztale" i imieniem "pisanym na białej skale".
A "Epilog"... Z początku przeszkadzały mi poprzestawiane akcenty w słowach. Potem na plus - jakieś dalekie skojarzenie z utworem Lombardu "Nasz ostatni taniec"; ale to znów mocna poetycka rzecz! Jarosz straszy znużeniem, wyczerpaniem się sensu: "Patrz jak świat już bez dnia sięga dna, czerpie z dna, jak cieknie jego łza, jego zła gęsta łza." Świetna melodia refrenu!
"Kochane ręce" (tekst Edwarda Stachury) - to czułe wyznanie miłości – przebojowe, żywe, słodkie, ale nie przesłodzone: „Kocham za siebie, kocham za ciebie, kocham jeden za dwoje. Słońce po niebie, księżyc po niebie, gwiazdy po niebie, chmury po niebie - wszystko spoczywa na mojej głowie!” - wrusz-tekst! (piosenki nie ma na Spotify, poszukajcie na YouTube).
Jest jeszcze "Rzeka" – dokładnie ta, w której stoją artyści. Psychodeliczna, z jakimś "nierealem" w środku. Klimatyczne (dalekie skojarzenie z The Doors)!
Wczoraj, gdy zasypiałem i „Baza 2” grała mi w głowie, wiał fen i widziałem „epilog” świata, w którym dla takiej muzyki nie ma miejsca w mediach. Pewnie dlatego, że nie jest z bogatej wytwórni, pewnie dlatego, że ma hasztag poezja...
I śniłem, że piszę recenzję. Marzyłem, by nie był to "papier słów". A jeśli to dobrze wyśniłem - to klikajcie, słuchajcie, polecajcie i zmieniajcie się przy tych dźwiękach!
Belgijski Warhaus na początek częstuje nas takim love songiem, że Leonard Cohen "w niebiesiech" wykrzywia wargi niczym Linda, i kiwa głową, mówiąc "Moja szkoła!". Czego tu nie ma: mruczanda (kojarzą mi się z płytą "Wild God" Nicka Cave'a), cymbałki, szamańskie bębenki, głęboki bas, chórki. To jest wielkie jak Himalaje, święte jak przydrożne kapliczki! Tak! W "When The Names Are Real" to - jak Maarten Devoldere upaja się słowami, jak cedzi wulgaryzm; jak w teledysku niesie płomyczek po schodach; jak powtarza się o królestwie, które posiada; jak bredzi o tym, że chce jechać ze swoją miłością, dopóki koła nie odpadną; jak plącze się o zmienianiu zamków - jest genialne. Koniec kropka. Arcydzieło. A to piosenka z refrenem "Babe I'm in love with you"! Stoimy pod balkonem Julii.
Równie dobry jest song numer 3. Muzyczna perełka - "What Goes Up!" z jakichś głębin, z krainy lodu. Zapamiętuje się plumkający bas i podśpiewywanie. Enigmatyczny tekst o tym, by nie wgryzać się w to, co chce się uważać za prawdziwe.
Mocno zwariowany jest "Zero One Code" - z intrygującą zadyszką. Jak się dowiedziałem z wywiadu, inspirowany książką „Narcyz i Złotousty” Hermanna Hessego. O różnych typach osobowości. W książce Hessego - Narcyz wierzył, że równowagę wewnętrzną można osiągnąć jedynie poprzez odcięcie się od świata zewnętrznego i skupienie na duchowych wartościach, Złotousty żył inaczej - jak artysta, pełnią życia, szukał szczęścia we włóczędze, miłości, sztuce. Dwie strony monety - kod zero i jeden. Podziwiam oryginalny teledysk do tego utworu, gdzie - jakaś adrenalina rozwala porządek świata i wszystko się przewraca, przekształca, zmienia w wyścigowe konie. Fantastyczna wizja.
"Hands of Clock" to bajka o mrocznej miłości wystawiana na trzeszczących deskach jakiegoś tajemniczego teatru. Świetne smyki, melodia snuje się delikatnie jak walczyk. W tej historii mężczyzna tłumaczy swojej wybrance: "Jestem dzieckiem dnia i nocy / Ale one się podzieliły i walczyły o mnie / Więc gwiazdy i księżyc to część, którą tylko ty możesz zobaczyć."
"No Surprise" brzmi jak popowy przebój z radia, piękny męsko-damski duet. Urokliwy, jakby grany był na plaży na Hawajach. Coś o zabieraniu kluczyków samochodowych, coś o poczuciu, że przewidywalność jest niedobra, zatem "napijmy się".
"Jim Morrison" to zawiły monolog do kobiety, pełny sprośności i wszeteczności z refrenem: "Trzeba mężczyzny, by Cię kochać, kochanie". Morrison obrywa tu boleśnie - "był tylko dzieckiem, gdy umarł". Muzycznie jest naprawdę interesująco, awangardowo i nowocześnie, patetycznie i lekko. Do zasłuchania.
"Jacky N." to eteryczna melodia jak z czarno-białego filmu. Niespodzianka. Bez wokalu. Piękna jak "Sonata księżycowa", albo "Claire de Lune".
Nieco mniej mi się podoba "The Winning Number"- jako zbyt monotonny efekciarski monolog, w którym na końcu padają zwycięskie numery na 14 sierpnia.
"I Want More" za to jak najbardziej. Tytuł przypomniał mi o znakomitej, dawno nie słuchanej płycie Sisters of Mercy "The Vision Thing". Devoldere tłumaczy się, że "chce więcej", w podobny sposób jak Andrew Eldritch. "Jak bardzo zmęczona jest armia, / która ląduje na twoim brzegu? / Cóż, przeważnie chcę jakiegoś rodzaju zwycięstwa,/ ale czasami chcę więcej".
Kończąca płytę piosenka "Emely" jest nieco smutna (smętna?) - czuć znów, że "Leonard Cohen lubi to", a mi przyszło do głowy patrząc na okładkę, że wolałbym na koniec jakiś finisz a la Abdużaparow (czy ktoś pamięta jak finiszował w Wyścigu Pokoju, ten szalony kolarz?), jakąś jazdę na zatracenie, aż odpadną koła. Niemniej Warhaus zaczarował mnie tą płytą, i tą recenzją próbuję się od niej uwolnić.
Krzysztof Kleszcz (ur. 1974) – poeta i autor projektu "Wiersze z bitem" (dostępnego na YouTube). Nagrodzony w konkursie „Poemat Czterech Kultur” (2017), wyróżniony w konkursie „Złoty Środek Poezji” na debiut poetycki (2009). Autor książek poetyckich: "Ę" (2008), "Przecieki z góry"(2012) i "Pański płaszcz" (2016), wydanych przez Wydawnictwo Kwadratura w Łodzi. Mieszka pod Tomaszowem Maz.
Przez ponad 3 lata był to blog Krzysztofa Kleszcza i Piotra Gajdy. 1 lutego 2012 r. Piotr Gajda zrezygnował z jego współprowadzenia i przeprowadził się do "Hostelu".