niedziela, 7 sierpnia 2011

Życie po życiu




Jak przystało na zdeklarowanego fana rocka, mam swój absolutny kanon zespołów i ich płyt, bez których nie wyobrażam sobie życia. „Jedynka” Led Zeppelin, „Sabbath Bloody Sabbath” Black Sabbath, to dwa pierwsze z brzegu przykłady, chociaż jest ich niepomiernie więcej. Nic więc dziwnego, że poszukuję nagrań, które byłyby jak najbardziej zbliżone do doskonałości muzycznej tamtych zespołów, do ich mistrzostwa. Bywa o to coraz trudniej, bo lata młodzieńczych fascynacji mam już dawno za sobą, a i coraz rzadziej napotykam na muzyczne arcydzieła w rodzaju „Pyramid Song” Radiohead. Temu zjawisku towarzyszą resentymenty w postaci kolekcjonowania rozmaitych „tribiutów”, na których znani lub mniej znani wykonawcy „coverują” kompozycje kultowych, klasycznnych już dziś wykonawców. Rzadko się przy tym zdarza, żeby te nowe wersje wnosiły coś twórczego do nagrywanych na nowo utworów, o wiele częściej wieje z nich brakiem inwencji i wykonawczym znużeniem. Z tych też powodów najnudniejszą płytą, jaką ostatnio słuchałem był bootleg „Dark Side Of The Moon” grupy Dream Theater. Odegrany na koncercie nuta w nutę, tak jak piosenki na oryginalnej płycie. Wykonawczo majstersztyk, artystycznie kulą w płot. Z tych samych pobudek nigdy nie kupiłbym biletu na koncert The Australian Pink Floyd, jak i płyty, na której utwory U2 wykonuje zespół The Soundalikes. Żyjemy w świecie emocjonalnych podróbek stąd pragnę, aby moje artystyczne przeżycia były przynajmniej prawdziwe. Czasem się to udaje i napotykam na „cover”, który dorównuje oryginałowi, a niekiedy (lecz niezwykle rzadko) oryginał ten przewyższa. Na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć takie przypadki: Cake „I Will Surrvive” (Gloria Gaynor), Cake „War Pigs” (Black Sabbath), Goldbug „Whotte Lotta Love” (Led Zeppelin), Jimi Hendrix „All Along The Watchtower” (Bob Dylan), Judas Priest „Diamond And Rust” (Joan Baez), pewien utwór na płycie „Tribute To Genesis (nie pamiętam w tej chwili, o jaką kompozycję Genesis chodziło i przez kogo była ona wykonywana, ale choć w tej chwili zatarła się w mojej pamięci wciąż jestem przekonany, że była genialna i jest warta tego, aby odszukać ją w stercie płyt) – i ostatnio Lussi In The Sky. Co znamienne, cudze utwory nagrywane we własnych wersjach przez zespoły, które zrobiły światową karierę, w mentalności fanów kojarzone są odtąd jako ich „rdzenne” piosenki, a te nagrywane przez wykonawców wciąż mało znanych traktowane są jako lepsze lub gorsze wersje tamtych, klasycznych kompozycji. Myślę, że istota sprawy tkwi przede wszystkim w tym, że oto niemożliwe staje się nagle możliwe. Piosenka, której przez całe lata towarzyszyły nasze najintymniejsze uczucia, która po latach jest nadal czymś radosnym, ale w warstwie emocjonalnej jednak już czymś o wiele bardziej stonowanym, powraca do nas z tą samą siłą, co i za pierwszym razem, ponieważ znalazł się genialny artysta, który dał jej „drugie życie”. Ach, jak to oszałamia…




(p)

2 komentarze:

  1. prawda, prawda, sam bym chętnie to samo napisał. najzupełniej. chociaż whole lotta love trudno zepsuć.

    sławek

    OdpowiedzUsuń
  2. zepsuć trudno, ale przeskoczyć wykonanie ledzep, też łatwo nie jest :)

    piotr

    OdpowiedzUsuń