poniedziałek, 1 lutego 2010

Bo ja to jestem skurwiel...






Bo ja to jestem skurwiel…

z Jackiem Bieleńskim rozmawia Piotr Gajda


Wywiad ukazał się w Arteriach nr 3(6)/2009


Jacek Bieleński to swoisty artystyczny koloryt miasta Łodzi. Poeta, tekściarz, kompozytor, prozaik, scenarzysta filmowy, aktor. Lider grup Plastic Bag i Pavulon. Autor tekstów do piosenek Antoniego Gralaka, Włodka Kiniorskiego, Maryli Rodowicz, Justyny Steczkowskiej, Fiolki Najdenowicz oraz Wojciecha Waglewskiego. Jego twórczość to wybuchowa mieszanka szorstkiej, sowizdrzalskiej i momentami nieco nieobyczajnej poezji i wyrafinowanej, często jazzującej kompozycji. To żywa, łódzka legenda, postać niezwykle wyrazista, wielobarwna i anegdotyczna. Wśród jego autorskich dokonań znajdują się tak urozmaicone płyty jak Czeska laleczka, nagrana z zespołem Plastic Bag i solowa pt. Bielas. Z Jackiem Bieleńskim rozmawiałem w „Łodzi Kaliskiej”, przebijając się przez dobywającą się z głośników „popową tapetę”, jakże nieprzystającą „ideologicznie” do naszej rozmowy…


Piotr Gajda: Jacku, nie obawiasz się, że zostaniesz odlany w brązie i ustawiony gdzieś niedaleko ławeczki Tuwima jako alternatywne podejście do uchwał podejmowanych przez radnych, komu stawiać pomniki? W Łodzi w pewnych środowiskach jesteś postacią legendarną, wręcz „pomnikową”. Ale tak naprawdę bycie częścią małej architektury chyba cię nie interesuje?

Jacek Bieleński: No wiesz… Brąz jest w cenie. Mam dużo długów i przydałby się ten brąz teraz, a nie później. Zawsze wszystko przychodzi za późno…

P.G.: Jest przecież szansa, że na końcu drogi artystycznej, która przecież trwa, będzie jakieś generalne uznanie…

J.B.: To jest cały ten „showbiz”, chociaż stronię od „showbizu”, ale nie jestem naiwny, że cały „off” też jest jego częścią. Jest to jakaś ryzykowna gra, bo nie każdy musi na koniec trafić ze swoim komunikatem „pod strzechy”, a to w końcu daje wymiar kasowy. Ale nie to jest ważne, tylko w zasadzie ważny jest akt twórczy czyli to, co się dzieje, kiedy piszesz albo wykonujesz piosenki. Jeżeli człowiek zaczyna marzyć o profitach, to nie o to chodzi. No, ale też nie ukrywajmy, że jak wychodzisz na scenę, to jest ta miłość własna. Dobrze jest siebie kochać, bo to pomaga kochać innych. Jednocześnie, żeby się rozwijać, musisz z tym walczyć, musisz się tego pozbywać.

P.G.: Którego określenia najbardziej nie lubisz, a do którego byłbyś skłonny się przyznać: „łódzki Grzesiuk”, „bard Piotrkowskiej”, „buddysta”, „artysta alternatywny”, „punk”, „książę nocy”… A może masz własną definicję siebie?

J.B.: Najbardziej zawsze mnie wkurzało, kiedy ktoś nazywał mnie „bardem”. Akurat tak się zdarzyło, że gram na gitarze. Natomiast głównie jestem tekściarzem i zajmuje się komunikatami i robieniem pewnych obrazków. „Bard”! To jest coś, co mnie wnerwiało! Grzesiuka bardzo cenię. Był olbrzymim poetą, jest uznawany za folkowego gościa. „Książę nocy”? Lektura książki Nowakowskiego kiedyś mnie powaliła. Teraz nie chciałoby mi się jej czytać. Nudzi mnie, bo dziś już nie piję. Jest taki okres w życiu, kiedy te rzeczy kręcą… Człowieku, to buddyzm uratował mi resztki „kumacji”.

P.G.: A najbardziej zwarta definicja samego siebie?

J.B.: Jak ja cały czas uciekam od definicji, która się formuje i próbuje się zdefiniować na nowo, a ty mi zadajesz takie pytanie…

P.G.: Czytałem z tobą wywiad, w którym tłumaczyłeś, dlaczego wszyscy mówią do ciebie „Jacku”, chociaż w dowodzie osobistym widnieje „Jerzy”. I powiedziałeś wtedy, że wedle rodzinnej legendy pierwszymi słowami, które zacząłeś używać, w ogóle artykułować, był zwrot ja chcę, co fonetycznie brzmiało jak „Jacek”. A czego dzisiaj chcesz?

J.B.: Chcę, żeby się ludzie więcej do siebie uśmiechali na ulicy. Chcę czegoś, co już się w Łodzi zaczynało. W ogóle już mieliśmy takiego „farta” w Polsce, że już zaczynało być… „normalnie”. Że ludzie nagle zaczynali być życzliwi dla siebie, mieli jakieś wspólne interesy. I wiadomo było, że jak zaczną coś robić wspólnie, to coś z tego wyjdzie. Teraz znowu nastąpił taki jakiś okres zawieszenia. Ja bardzo bym chciał, żeby to wróciło. Wtedy, kiedy jest „normalnie”, to jest przeciwko czemu się buntować, siać ferment… Ale a propos tego „Jacka”, to mi mama opowiadała, jak moja babcia była zdecydowanie przeciwna temu imieniu: Wyobrażasz sobie czterdziestoletniego faceta z brzuszkiem, na którego wołają „Jacek”? I tak zostałem „Jerzym”. Ale ja tylko reaguję na „Jacka”.

P.G.: Z twoim tekstem zetknąłem się jeszcze w latach osiemdziesiątych. Wtedy po raz pierwszy i ostatni zainteresowałem się twórczością Maryli Rodowicz. Mówię o „Dentyście sadyście”… Te twoje frazy: zmęczony, zbroczony dentysta szalony; z trzyletniej dziewczynki wyrywa jedynki, one dla mnie wtedy były genialne. No i ten cały entourage tego teledysku…

J.B.: Nie mogę go dorwać…

P.G.: Wiem już, że słowa były twojego autorstwa, ale gdzieś wyczytałem, że kompozycja też?

J.B.: Nie, muzyka nie jest moja. Nauczyli mnie, gdzie przyciskać struny w czterech miejscach, żebym miał ten „time”. To mnie w zasadzie zdeprawowało absolutnie, ponieważ zobaczyłem, że sprawa finansów życiowych nie jest aż taka ciężka. Przez trzy godziny zarobiłem na długi trzyletnie. Parę razy w życiu udało mi się trafić, ale jakoś specjalnie za tym nie „ganiałem”. Zawsze te rzeczy wypływały jakoś spontanicznie.

P.G.: A jak dzisiaj postrzegasz współpracę z Marylą Rodowicz?

J.B.: Bardzo dobrze. To był taki okres, dzięki Maryli i z Marylą udało mi się zrobić to, o co mi chodziło. Siedząc w pokoju, mogłem rzucić wyzwanie i rękawicę, co prawda z list przebojów później nas wycięto…

P.G.: To było „zarąbiste”! Byłem w szoku, bo znałem ją wyłącznie od strony tych słynnych „Jarmarków”…A potem jak to wyszło, cała kompozycja, tekst, teledysk, „różowe czuby”… Domyślam się, że nie jesteś wyznawcą żadnej ideologii, a raczej jesteś wierny tej, która się nazywa „Jacek Bieleński”. Czy w tobie jako w artyście toczy się wewnętrzna wojna między „undergroundem” a „mainstreamem”? Z jednej strony współpraca z Rodowicz i Grażyną Auguścik, a z drugiej – Fiolka Najdenowicz, Plastic Bag, Paffulon?

J.B.: Artysta “undergroundowy”, “mainstreamowy”? Znam te pojęcia, ale to jest dla mnie nieważne… Po prostu… Musi to być na moich warunkach, tak jak ja to chcę powiedzieć. Czy to jest „podziemne”, czy to jest „nadziemne”, ja mam to w zasadzie w dupie. Przecież jak Graża T. (Grażyna Trela, aktorka, scenarzystka i pisarka, piosenkarka rockowa występująca pod takim pseudonimem w latach osiemdziesiątych – przyp. P.G.) zaśpiewała moje piosenki… tam się nic nie zmieniło w tekście, tylko Graża mnie prosiła, czy go może zaśpiewać… I nagle sprzedałeś się! Co to znaczy „się skomercjalizować”? Mogłem zapłacić parę długów. Takie bycie przeciwko komercji, to jest idiotyczna postawa. Pisanie do szuflady i te wszystkie rzeczy.

P.G.: Czy to prawda, że nazwa grupy Plastic Bag pochodzi od torebki foliowej, której użył Jerzy Kosiński, żeby popełnić samobójstwo?

J.B.: Słuchaj, to była taka sytuacja: moja matka studiowała prawo, a Kosiński studiował socjologię, w tym okresie się znali, bo on był przyjacielem moich rodziców… A nad ranem zadzwonił do mnie „koleżka” z Australii i powiedział mi o tej śmierci. Opowiedział mi o tej torebce, a właśnie zakładałem zespół. Bo się z „Kiniorem” (Włodzimierz Kiniorski – muzyk i kompozytor, twórca stylu flap, promującego eklektyzm muzyczny – przyp. P.G.) rozszedłem wtedy na chwilę. Nie wiedziałem, jak zespół nazwać. I człowieku, nie masz pojęcia, jak ci się później śni, jak trzy godziny ci się śni, jak ta torba plastikowa ci przywiera do twarzy. Ja nie wiedziałem… Ja nie czytałem jeszcze wtedy tej „instrukcji”…

P.G.: Jak popełnić samobójstwo za pomocą reklamówki?

J.B.: Tak. Później czytałem tę książkę o samobójstwach, przetłumaczoną na polski. To jest majstersztyk, to jest poezja. Piszą, że niezależnie, czy lubisz oglądać życie, czy nie, możesz wziąć przezroczystą torebkę, albo matową… no i żebyś przypadkiem nie wziął za wąskiego sznurka, ale szeroką taśmę do jej owinięcia wokół szyi. To mnie powaliło. Bo wstałem zdołowany, bo dopiero co się obudziłem… I tak gadamy o tym Kosińskim i o tym, że chcę nazwać zespół z Adkiem Drabińskim (reżyserem m.in. serialu Tajemnica twierdzy szyfrów – przyp. P.G.), a on na to: czego jeszcze szukasz, przecież masz nazwę: „Plastic Bag”. Adziu w zasadzie to wymyślił…

P.G.: Jacku, popraw mnie, jeśli się mylę…Pierwszy koncert Plastic Bag odbył się w nocy z 15 na 16 lipca 1991 roku, w Kielcach, w Pałacu Zielińskich. Jak ten debiut zapamiętałeś?

J.B.: Pałacyk Zielińskich to było w ogóle „super” miejsce. „Kinior” tam „mącił” bardzo mocno. Jest to wielce prawdopodobne, że to był nasz pierwszy koncert. Pamiętam, że byłem z takim młodym „perkmenem” z Łodzi, „Muszką”. On bardzo czekał na to granie, a ponieważ myśmy grali koło pierwszej, przespał koncert. Poszedł gdzieś i zasnął w jakimś zakamarku. Musiałem szukać innego perkusisty. W tym zawodzie nie chodzi się wcześnie spać…

P.G.: W „Marynarzach Łodzi” śpiewasz: żeby to wytrzymać, trzeba dużo dymać, i w gruzy rozjebało całą bawełnianą Łódź. A co z łódzkim magistratem? Zwracają się czasem do ciebie z propozycjami grania koncertów na miejskich imprezach?

J.B.: Zagrałem na paru miejskich imprezach, może nie za tego prezydenta. Ale jakikolwiek by to nie był prezydent, to i tak to się kończy zakazem gry na dwa, trzy lata. W „hip hopie” są przecież teksty dużo ostrzejsze. A może, jak to ktoś powiedział: ze mną jest gorzej, bo najpierw jest grzecznie, a potem zaczyna się „jazda”?. Co do magistratu… Może się zdarzy sytuacja, że będę musiał zabrać głos w odpowiedzi na jakieś zdarzenie polityczne, ale prezydenci przecież się zmieniają, a my wciąż trwamy…

P.G.: Jaką rolę w twoich tekstach pełnią wulgaryzmy? Na przykład w tekście „Gołe Były” piszesz: Chuj wie, skąd się wzięły, chyba z nieba spłynęły. Nad ranem przyszły, siadły i nie wyszły…

J.B.: Wulgaryzmy… Staram się ich unikać, jak mogę. Ale to jest jakaś hipokryzja… To my nadajemy tym słowom znaczenia. Dlaczego „kwiatek” ma być słowem bardziej uprzywilejowanym niż jakieś inne słowo? Jestem za demokracją słów. Bo co, bo żeśmy się tak umówili? Słowa są w jakiś sposób sprawcze. Staram się nie operować wulgaryzmami. Może jedną piosenkę napisałem, w której starałem się nimi szokować – „Halina”. To było wcześniej, jak jeszcze nie było hip hopu w „Polandzie”. To wtedy mogło szokować. Albo w „Pedale z Chechła”. To były tematy, które podejmowałem w końcu lat siedemdziesiątych i początkach osiemdziesiątych. Jechaliśmy kiedyś z „Kiniorem” na koncert w Słupsku. To był jakiś koncert poetycki bardziej, więcej było poetów niż nas. I „Kinior” mówi: Jacek, no kurcze, wiesz, może tam to wszystko powycinać. Nie możesz tu tego zastąpić? I jeszcze coś. Na Sali dużo starszych pań. Zacząłem delikatnie, „Tango sztango”, a potem „Jeb!”. Zależy, jak to wszystko podejdzie. Nie chodzi o to, żeby ludzi obrażać. Graliśmy raz w Łęku, w studio telewizyjnym, taki duży koncert. Ze Stańko, Sojką, więc wypas jak cholera. To był koncert rejestrowany. Patrzę, w pierwszym rzędzie siedzi dwoje staruszków, którzy się wspaniale bawią, kiedy śpiewam „Wysokie niebo”. Przechodzę do „Po co ci”, grzeczna piosenka, niemalże buddyjska, ale w pewnym momencie pada przysłowie: chuj i po uszy w katiuszy. Widzę, że im tak dobrze, że im tym popsuję atmosferę. Ocenzurowałem się i byłem na siebie zły jak cholera… Ostatni koncert Plastic Bagu, tu, w Łodzi na Targowej, w Filmówce… Lato, godzina osiemnasta, jest widno i są dzieci. Dla mnie jatka. Ja nie piszę piosenek dla dzieci. One nie są uniwersalne, dla wszystkich. To są raczej piosenki dla ludzi, którzy coś przeżyli. A jeśli ktoś bierze tylko zewnętrzną warstwę, dotrze do niego tylko coś takiego, no to nie o to mi chodzi. Lubię grać w nocy, kiedy dzieci już śpią…

P.G.: Pytam o te wulgaryzmy, bo natrafiłem w necie na recenzję twojej płyty Bielas, której autor zarzuca ci brak umiejętności we wplataniu ich w tekst. A pod recenzją jest komentarz podpisany Jacek Podsiadło, i takie zdanie skierowane do jej autora: Jacek Bieleński nie wplata przekleństw, tylko równo jebie, kuma Pan różnicę? Jak myślisz, to może być komentarz TEGO Jacka Podsiadły?

J.B.: Ja nie wiem, kto to jest Jacek Podsiadło, ale raczej bym się z tym zgodził. Ja go mogę znać, ale nie pamiętam, gdzie go spotkałem. Kurczę, z poetami to ja mam na pieńku. Pojechałem na jakieś spotkania poetyckie do Wrocławia i zanim zdążyłem do nich wyjść, pogadać po koncercie, to oni o drugiej już byli nieprzytomni. Upijać się koło drugie? Upija się koło piątej…

P.G.: Zabieram cię na „pole minowe”…Czy powstanie piosenka dla Widzewa, bo wiemy już, że to ŁKS-em bije serce Łodzi. Czy tylko kibic ŁKS, to prawdziwy łodzianin?

J.B.: Temat jest wojenny, człowieku! Ja geograficznie mieszkam po stronie ŁKS-u. Jak sięgam pamięcią, w czasach „szczawiarskich”, to byłem parę razy na stadionie „ełksy”. Jakoś wtedy Widzew nie istniał. Wiesz, że w Łodzi jest najdłuższa i jedyna na świecie granica izraelsko-izraelska? Biegnie wzdłuż ulicy Kilińskiego. Po jednej stronie Widzew „żydy”, po drugiej ŁKS „jude”! I tak wyszło. Pokorne cielę dwie matki ssie, ale ja nie jestem pokorne cielę. Co innego w tej sprawie jest ważne, Klub Kibica w osobie Jacka Bogusiaka zwrócił się do łódzkich artystów, między innymi i do mnie, żeby pomogli uratować sekcję piłki nożnej. I udało się ŁKS uratować. W bardzo śmieszny sposób. Jakaś konferencja prasowa była i wylądowałem tam ze Sławkiem Kowalewskim (basistą Trubadurów) i Andrzejem Makowieckim… nie wiem, czy znasz takiego pisarza?

P.G.: Tak, to autor Rapiera Napoleona, o Polańskim… z Łodzi jest.

J.B.: Przed laty, kiedy włóczyliśmy się po „biglu” (tak się w latach sześćdziesiątych nazywał kawałek Piotrkowskiej), to on dla nas był kozak, bo był pisarzem, dziennikarzem, scenarzystą filmowym, trębaczem jazzowym i jeszcze potrafił się potężnie nałoić alkoholem. To nam wtedy bardzo imponowało. Nagle patrzę, a ląduję z nim na konferencji prasowej…

P.G.: On napisał jeszcze taką świetną powieść, Powrót wabiszczura…

J.B.: Był strasznie antyhippisowski, ale dla nas wtedy, kiedy my mieliśmy po siedemnaście lat, to był ktoś… A teraz, tak siedzimy na tej konferencji, wyjątkowo dużo przyszło dziennikarzy. Ci z ŁKS-u jakoś wierzą, że my artyści wytworzymy taką siłę, że my ich uratujemy. Więc próbuję, nawijam o stuletniej tradycji, mówię, co to znaczy zbudowanie marki. I miasto dopuszcza do tego, że teraz rozwala się coś, co jest bezspornie częścią jego kultury. A Kowalewski mówi krótko: Napisałem piosenkę dla ŁKS- u, a teraz ŁKS-u ma nie być, no to po co? My musimy iść do prezydenta. Wszyscy kibice. Na co „starszy” Makowiecki z boku dopowiada: Co to za demonstracje bez palonych opon? No i zaczęło się! Urzędnicy wyobrazili sobie parę tysięcy kibiców na Piotrkowskiej przed Urzędem Miasta, te płonące opony…Człowieku, jak się rozdzwoniły telefony, żeby to zablokować…Wysyłają kogoś, a nie chcieli wcześniej rozmawiać z tym ŁKS-em. Najpierw ileś tam tysięcy, potem drugie ileś tam tysięcy… I uratowaliśmy ŁKS. Co prawda na chwilę, bo cały czas myślę, że tu problem jest… Ja nie byłem nigdy kibicem, teraz zacząłem chodzić na te mecze. Żeby był taki klub, gdzie na mecze ludzie mogą iść z dziećmi. Uważam, że ten ŁKS niestety padnie, jeżeli nie zmieni swojego wizerunku. Nie trzeba się z Widzewem ścigać, tylko trzeba znaleźć inną osobowość klubu. Coś się jednak otwiera… Nikt w dredach do tej pory nie napisał piosenki kibicom, he, he! Upraszczając – teraz w tym ŁKS-ie „umoczył się” profesor Andrzej Chętko, bardzo konceptualny artysta z łódzkiej ASP. Zrobił pocztówkę z bramą klubu, którą sprzedawano jako cegiełkę. Kiedyś w przerwie meczu wsadzili nas na taki podest i obwieźli dookoła. Mówię: Andrzej, przez całe życie nie zrobiłeś żadnej takiej wystawy, żeby dostać taką owację. Szale w górę, wszystkie pały łyse! To było podziękowanie kibiców. Ale to jest siła sztuki.

P.G.: W kontekście tego wątku naszej rozmowy i twojego tria Paffulon, nie mogę nie zapytać, jak ci się układają stosunki ze strażą miejską i służbą zdrowia?

J.B.: Z łódzką strażą miejską mam okoliczność przede wszystkim przez mandaty za złe parkowanie… O żesz ty, to jest już na dwa i pół tysiąca! Natomiast z łódzką służbą zdrowia się nie kontaktuję, nie chodzę do lekarza, nie byłem tam tyle lat… Nie mam ubezpieczenia. Na razie nie chcę się tym zajmować. Patrzę, jak koledzy umierają…

P.G.: Paffulon to miał być taki zespół, którego zadaniem było „zwiotczyć” nasze mięśnie?

J.B.: Tak, i cały czas marzę o tym, żeby to pozostało akustyczne, luźne. Chociaż „Kinior” cały czas lansuje teorię, że nic, co nie ma elektroniki, nie ma dynamiki. I tak sobie przeciągamy linę. Teraz graliśmy w Towarzystwie Teatralnym „Badów”, w miejscu należącym do jednego z udziałowców „Gazety Wyborczej”. Występowaliśmy z „Kiniorem” w ramach takiej akcji „Biedni bogatym”. To znaczy gościu odrestaurował pałacyk za półtora miliona dolarów. I to mu się spaliło w półtorej godziny. Czyli milion dolarów paliło się na godzinę. No i zagraliśmy na ten cel w warszawskim „CDQ-u”. Przyjechała Donna Regina, artystka niemiecka, grał Hajdasz z nowym zespołem, Krzysztof Knitel – kompozytor muzyki współczesnej i prezes Związku Kompozytorów Polskich. Ale jak nas zabrali tam później do tego „Badowa”, to się okazało, że to, co zostało po pożarze, i tak powala na kolana… taki był pomysł, że właściciel będzie mieszkał w tym pałacu, a wszystkie rzeczy będą się odbywać w zabudowaniach gospodarczych. Zabudowania gospodarcze z salą teatralną, fortepianem, salą bilardową, apartamentami, kuchnią, w której można jeszcze w te czterdzieści osób posiedzieć, porozmawiać przy stole o spektaklu, koncercie, przy potrawach, które serwuje Bikont i on je tam dobiera… Bardzo ciekawe, ale trochę snobistyczne miejsce na mapie. Ale jest kolejna scena. Nie mam nic przeciwko popowi, ale nie może być tak, że jest tylko pop. „Off” jest częścią tego wszystkiego. Przeczytałem taką rzecz, że gro kasy w całym tym obiegu, że osiemdziesiąt procent to są produkcje niszowe, a ten „mainstream” to jest dwadzieścia procent. Biznesmeni są od rozmawiania o sztuce, artyści są od liczenia kasy. Natomiast na świecie zagospodarowuje się różne nisze. Najpierw baza, a później nadbudowa. Tak myślę…

P.G.: W jaki sposób piszesz swoje teksty. Gdzie i kiedy?

J.B.: Największa ilość tekstów, które nigdy nie zostały napisane, powstała w Łodzi Kaliskiej. Zawsze sobie obiecywałem, że jak tylko wrócę do domu, to już siadam, bo mam frazę. Po czym coś trzeba było zjeść, czymś się zająć i zapominałem, jak ta fraza brzmiała... Nie ma żadnej reguły na tekst. Są ludzie, co piszą stroniczkę dziennie. Znam gościa, który miał dwie wersalki maszynopisów. Umarł na tętniaka, nawet nie stary chłop był. Są różne metody… Kończyłem wydział scenarzystów, ale nigdy nie byłem zawodowcem. Jak coś za dobrze już umiesz, to się niczego więcej nie nauczysz i zaczyna cię to nudzić. Czasem jak mam jakieś zlecenie scenariuszowe, tekst na zamówienie, to mnie to kręci. I to są wyzwania, jak z piosenką o ŁKS-ie, gdzie jest taki zbiorowy bohater i musisz poczuć jakąś jedność, znaleźć wspólną płaszczyznę z tymi wszystkimi ludźmi, dla których piszesz tekst. Na tym tekście bym „poległ”, gdybym nie spotkał Bartka Pintery, dawnego „dyrygenta” galery na ŁKS-ie… Razem jakoś to pokonaliśmy. A jak piszesz dla siebie, to musisz mieć kontakt ze sobą.

P.G.: Jacku, a skąd bierzesz pomysły na swoje teksty? „Padłlew” to historia pewnego ZOO, w którym zdechł lew, a „Miasto warczy” to ponury, abstrakcyjny opis nocnego życia miasta z punktu widzenia psa…

J.B.: Z życia. Co tu dużo mówić? Życie ci daje taki jakiś paradoks, który masz dalej do rozwiązania. Co on ze sobą niesie i po co?

P.G.: Czujesz artystyczne pokrewieństwo z tym, co robią Tymon Tyrański, Kazik Staszewski, Maciej Maleńczuk, Marcin Świetlicki ze Świetlikami?

J.B.: Na pewno, na pewno… Najważniejszą rzeczą jest jednak znaleźć swój indywidualny rys, opowiadanie i swój język. To jest najważniejsze.

P.G.: Jak by tak sięgnąć głębiej w te twoje inspiracje…

J.B.: Bardzo lubiłem Dylana... Ja się na muzyce specjalnie nie znałem, bo byłem w liceum plastycznym. Na początku myślałem, że będę malował. Potem myślałem, że będę pisał opowiadania, scenariusze… I nagle ktoś mi uświadomił, że można tak fałszować i jeszcze płyty wydawać. Było to dla mnie jakieś duże światełko, i później ono zaczęło pulsować. Słuchałem Zappy… Na pewno jest ta inspiracja, że siłą artysty jest jego indywidualność. Nie chodzi o to, żebyś się nauczył grać solówki jak Jimi Hendrix czy zaśpiewał tak jak Dylan. Oni dlatego są tak znani, ponieważ odnaleźli w sobie to „coś”, co dostrzegli później wszyscy…

P.G.: Jaką muzyczną drogę musiałeś przejść, począwszy od materiału nagranego na kasetę w 1993 roku, rozdawanego później na koncertach, przez Czeską laleczkę, aż do Bielasa. Co dla ciebie ważnego artystycznie zdarzyło się na tej drodze?

J.B.: Parę salt już w życiu wykonałem, byłem hippisem, alkoholikiem, biznesmenem, projektantem ciuchów, dyrektorem domu kultury, różne rzeczy robiłem w życiu, jako ktoś już dosyć określony, ale niezdefiniowany. Później ta Rodowicz się ukazała, jakiś film. I nagle ludzie mnie widzą o ósmej rano, jak stoję w przejściu podziemnym i gram. Co mogli sobie o mnie pomyśleć? Że ich zdaniem musiało się tak skończyć? To była olbrzymia szkoła życia. Potem w Krakowie jeszcze grałem na ulicy Floriańskiej, tam gdzie i Maleńczuk grał. Grałem, bo nie miałem kasy. Niby fajnie, montowałem nasz program: „Miejska rzeka – Plastic Bag”, telewizja płaciła za hotel i śniadanie, ale w kieszeniach „zero”. No to rano „śmigałem” na Floriańską, żeby trochę „miedzi” zarobić na kawę i godność człowieczą. Teraz nie potrafiłbym, bo już mi się nie chce kumulować na sobie takiej energii. To mnie potem nauczyło na scenie, że można wytrzymać obojętność. Że musisz się skoncentrować na opanowaniu emocji, byś mógł przekazać to, co masz do powiedzenia i nie reagować na to, że cię mają w dupie. Jak robisz swoje, to zawsze są „święta”. Grasz dla tych, którzy chcą cię słuchać.

P.G.: Cały czas w naszej rozmowie przewija się nazwisko Włodzimierza Kiniorskiego („Kiniora”). To chyba ważna postać twojego muzycznego świata. Słuchasz jazzu?

J.B.: Jazzu słucham od dawna, od liceum w zasadzie. To kwestia pozytywnej roli snobizmu. Kiedyś przez to pojechałem do Warszawy, na Jazz Jamboree. Ogólnie mało byłem na sali, gdzie odbywały się koncerty, ale później zacząłem słuchać. To jest bardzo rozwijająca muzyka. Raz spotkałem takiego tradycyjnego punkowca, „Szmalca”, który grał jeszcze w Moskwie, teraz mieszka w Londynie i gra w kapeli, o której marzył, jak był punkiem. Zawsze był ortodoksyjnym punkowcem, ale ostatnio mi powiedział, że go znudziły te rytmy i ze wstydem się przyznał, że zaczyna słuchać jazzu. A z „Kiniorem” poznaliśmy się jeszcze jako „szczawie”. Komuna robiła wtedy jakiś spęd, Demarczyk, cała Polska awangardowa się zjechała i to było pod Augustowem w Borkach. I tam się poznaliśmy, mieliśmy po siedemnaście lat z „Kiniorem”. Dostał jakąś nagrodę ZMS-u, za coś tam muzycznego, kurwa! I w ogóle żeśmy się nie zorientowali, że ta impreza już się skończyła i trwa plener artystów okręgu białostockiego, którzy się bali do nas przychodzić, bo byliśmy tak narąbani i dość agresywni. Później pamiętam z nim jakąś podróż, niemalże jak stacje męki z kontrabasem. Z Borek, z kontrabasem, to jest straszny instrument dla skacowanych ludzi po paru dniach picia… I od tej pory mieliśmy różne spotkania, aż w końcu jak się wziąłem za muzykę, pierwszy był „Kinior”. On pojechał do Świnoujścia, i wtedy pojawił się punk… I co jest? Trzy „funty”, a to kręci. I zaprosił mnie do pewnego działania. Najpierw pisałem tylko teksty, a później zaczęliśmy robić kapelę. I jakoś się to potoczyło. Muzycznie to jest olbrzymi eksperyment. Często nie rozumiałem tego, co on robi. Kłóciłem się z nim, że „przepierdolił” piosenkę, i nie mijały trzy lata, a okazywało się, że miał rację. Bardzo Włodka cenię.

P.G.: Które swoje osiągnięcie uważasz za to na najważniejsze?

J.B.: Że nie dałem się zabić. Jakoś człowiek tyle przeżył i nie odpadł. A artystycznie… W ogóle to jest jakiś ciąg, co jest ważniejsze, co jest mniej ważne… To, że przez przypadek gdzieś tam dostaniesz nagrodę, gdzieś ci się poszczęści, jesteś na topie… Mógłbyś ją dostać albo nie dostać. Ważniejsze jest to, że jesteś na drodze. Ważna jest każda następna piosenka, która się pojawi.

P.G.: A miejsce, w którym żyjesz jest jakoś tam dla ciebie ważne? Mógłbyś się obyć bez miasta, zamieszkać na przykład w Bieszczadach?

J.B.: Bieszczady to jest miejsce, gdzie ja wypalałem węgiel drzewny i pracowałem przy budowie domów. Jak byłem młodszy, sprawdzałem też takie „działki”, czy przypadkiem ta cała zabawa w sztukę nie jest próbą „wymigania” się od życia. Stąd moje włóczęgi po Piotrkowskiej, pakowanie się w awantury, żeby się sprawdzić. Ja się nie muszę zasłaniać sztuką, że jestem artystą, ale nie wiem, jak zrobić pieniądze, nie umiem bić się, kiedy trzeba. Bycie artystą to jest rodzaj choróbska. Po prostu najbardziej cię „kręci”, kiedy pojawia się następny obraz, piosenka czy jakiś inny „dziełotwór”. Trzeba jakoś z tym żyć, ale nie można się tym zasłaniać.

P.G.: Powiedziałeś kiedyś, że prowadzisz działalność usługową pod nazwą „produkcja wzruszeń”. Dodam od siebie, że ze względu na swoje produkty powinieneś być bardzo majętnym człowiekiem. A osobiście, co cię wzrusza?

J.B.: Muszę przyznać, że zaczynam się wzruszać na pogrzebach. Nigdy nie płakałem, ale wczoraj na pogrzebie w Radomiu takiego przyjaciela i malarza, Pawła Biernackiego, po raz pierwszy poleciały mi łzy. A jeszcze inny odszedł: Jurek Czuraj, zajebisty malarz. Boży ludzie, naprawdę tacy boży ludzie z taką absolutną dobrocią. Bo ja to jestem skurwiel, powiem tak, i wcale tego nie kryję. A oni byli głęboko wierzącymi ludźmi i nie mam ich za faryzeuszy. A tak niespodziewanie się pozawijali. Jeszcze tydzień temu „koleżka” żył. Zawsze były takie imprezy i festiwale, na których Paweł się pojawiał. Ponieważ ja nie piję i on nie pił, to sobie siadaliśmy gdzieś nad ranem i gadaliśmy. Okazuje się, że rak w dwa tygodnie go zabił. Nie spodziewałem się tego, ale miałem mokre oczy… Człowiek się starzeje…

P.G.: E tam! Chciałbym w twoim wieku tak wyglądać. Nie zamierzasz chyba odpuszczać w wojnie o własne, artystyczne pryncypia?

J.B.: Ja by, z chęcią odpoczął, ale trzeba się „barować”. Ciężko teraz się przebranżowić. Im bardziej żyjesz z biegiem czasu, tym bardziej czujesz jego ciężar, że jeszcze trzeba coś zrobić. Ale nie nerwowo. Nadgorliwość gorsza od faszyzmu. Czasami żałuję, że nie napisałem więcej tekstów. Czasami myślę, ile tekstów zaniechałem. Może dobrze. A po drugie, wiesz, to, co piszę, raczej jest przeżyte. Musiałem przez to przejść, przetrawić…

P.G.: A jakie masz plany na najbliższą przyszłość?

J.B.: Teraz z „Kiniorem” robimy płytę Paffulonu i koncertujemy. Człowiek trochę się obawia, jak się karty rozłożą. Koncert to jest jakiś dialog, musisz słuchać tego drugiego zdania i musisz umieć błyskawicznie w nie wejść. Jestem inwalidą, bo ja nie znam angielskiego… Ale zobaczyłem to u Ginsberga, jak go w Warszawie spotkałem, bo ktoś mnie na niego wyciągnął, że człowieku, to jest melodia liter między sobą, oddechów między sobą. Ja nie znałem tej poezji, ale jak usłyszałem, jak on czyta swoje wiersze… Człowieku, ciary mnie przechodziły… Muzyka słów!

Jacek Bieleński z autorem wywiadu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz